Pamiętnik odchudzania użytkownika:
ggeisha

kobieta, 53 lat, Kraków

162 cm, 73.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

23 kwietnia 2022 , Komentarze (6)

Pamiętam, jak kiedyś przed operacją leżałam w pokoju z dziewczynami. Wszystkie miałyśmy mieć operację następnego dnia i wszystkie mialysmy zakaz jedzenia. Oczywiście byłyśmy głodne i tak sobie narzekałyśmy wspólnie. Jedna z nas, Andżela, wydębiła od kogoś irysy. Chciała nas poczęstować, ale my byłyśmy oburzone, że no jak to? Że ścisła głodówka ma być przecież. A ona powiedziała, że przecież nie będą nam operować przewodu pokarmowego i irysek nic nie zmieni. I zjadła jednego irysa i powiedziała, że właśnie tego potrzebowała, zadpokojenie kubków smakowych i mózgu. 

Pamiętam, że wtedy było to dla mnie kompletną abstrakcją. Że jak to? Wystarczył jej JEDEN irysek?! Ja byłam z tych, którzy wszystko albo nic. 

Jakiś czas później chodziłam ba warsztaty ajurwedy. Dowiedziałam się wtedy dużo o zdrowym gotowaniu, o smakach. Niewiele już pamiętam, ale wyniosłam z tego 3 rzeczy:

- łączenie odpowiednich produktów w pełnowartościowym posiłku wegańskim (chociaż nie jestem i wtedy nie byłam weganką, owszem, miałam taki epizod w życiu i wtedy mi się ta wiedza bardzo przydała)

- instrukcję jak zrobić idealne masło klarowane ghee (rzeczywiście, to najlepszy na świecie tłuszcz)

- informację, że po pełnowartościowym posiłku na zakończenie należy zjeść odrobinkę czegoś słodkiego. Na przykład daktyla, mini ciasteczko, kostkę czekolady itp. 


To ostatnie daje takie zakończenie, ukoronowanie posiłku. I ta odrobinka wystarczy. Jest wręcz pożądana.  

20 kwietnia 2022 , Komentarze (12)

Kiedyś gdzieś o tym czytałam. Nie przypomnę sobie gdzie, ale bardzo mi ta koncepcja utkwiła w pamięci.

Otóż, organizm człowieka jest taką aparaturą. O tym, że paliwo się kończy sygnalizuje kontrolka w postaci głodu, ale też (to ważne!) apetytu. Paliwem tu nie są tylko kalorie jako takie. Są też konkretne mikroelementy, dlatego jedząc tylko jakieś pokarmy odczuwamy apetyt na to, czego sobie odmawiamy. Oczywiście, do pewnych produktów można się przyzwyczajać, uzależniać. To wtedy zakłóca kontrolki. Alkohol i niektóre narkotyki też zakłócają, bo dają fałszywe alarmy. No, ale wracając do meritum, każdy organizm ma taki setpoint. Ustaloną wagę, a z nią związaną kaloryczność i określone ilości poszczególnych składników diety, które są potrzebne do zachowania tej wagi i zdrowia. To dlatego NORMALNI ludzie nie kontrolując zupełnie swojej diety wiedzą co i ile jeść. Po prostu  kierują się głodem i apetytem. Mają smaka na ser, albo na owoce, czy coś tam innego. Albo nie  mają apetytu i nie jedzą. I tak sobie żyją w równowadze, nie tyjąc i nie chudnąc, bez niedoborów jakichś tam składników. Nikt tego przez wieki nie kontrolował. I było dobrze.

Zobaczcie, kiedy chorujemy, zazwyczaj nie chce się jeść. Organizm walczy z chorobą, nie ma siły na trawienie. Nie jemy więc, ale zaraz po wyzdrowieniu apetyt rośnie bardziej niż zwykle i zazwyczaj nadrabiamy straty. Tak samo jest z porami roku - zimą metabolizm zwalnia, w ciepłe dni przyspiesza. Ale ogólnie wszystko jest w harmonii.

Co się jednak dzieje kiedy coś zostanie zakłócone? Kiedy człowiek lekceważy naturalne sygnały, kiedy się przejada, z powodu na przykład stresu, kiedy wydzielany jest kortyzol, a za tym zakłócone jest stężenie glukozy w krwi. Naturalnie, stres towarzyszył ludziom podczas na przykład ucieczki, kiedy potrzebna była energia na szybkie przemieszczenie się, lub walkę. Wtedy pożywienie było potrzebne, żeby tę energię uzyskać. Ale kiedy człowiek stresuje się tym, że ceny paliw wzrosły, naprawdę nie jest mu do tego potrzebna uczta i napychanie żołądka. Ale ewolucja jeszcze tego nie przewidziała. I taki biedny człowiek zajada te swoje problemy, takie czy inne - i tyje (chyba, że jest bogaty i może bez stresu tankować do pełna :P). A ponieważ mimo jedzenia problem nie zniknął (wróg nie został pokonany, albo oddalony), więc stres nie mija i mamy problem. 

Co się dzieje, kiedy człowiek przytyje i w miarę jest ustabilizowany emocjonalnie (w sensie, przyzwyczaja się do życia w stresie)? Otóż wówczas setpoint przesuwa się. Organizm uczy się żyć ze stabilną wyższą masą i wyższym zapotrzebowaniem energetycznym. Dlatego często grubi ludzie są po prostu grubi, ale nie tyją w nieskończoność, chociaż i takie przypadki się zdarzają. 

OK, dieta. Dieta obniża masę ciała (choć niestety nie zawsze), ale... setpoint pozostaje na wyższym poziomie! Co to oznacza? Otóż po zakończeniu diety organizm będzie samoistnie dążył do powrotu do dawnej masy ciała. Tej wyższej. I dlatego będzie się domagał większej ilości pożywienia! Oczywiście, długo i konsekwentnie ograniczając kaloryczność, ten setpoint się przesunie w dół, ale, UWAGA!, prawdopodobnie nigdy nie osiągnie wartości wyjściowej! To jest pamięć organizmu i nic już zrobić się nie da. Człowiek, który raz przytył, zawsze będzie miał podwyższony setpoint tym silniej, im więcej przytył i im więcej razy stosował diety. To, niestety, jest mało pocieszające. Ale i tak jestem zdania, że zamiast walczyć z wiatrakami i dążyć do nierealnych celów, warto poznać i zaakceptować swój setpoint. Wiedza to potęga. 

Oczywiście, ten setpoint może być przesuwany także przez problemy hormonalne. 

A co z ćwiczeniami? Otóż organizm to mądre bydle. Ono wie, że ruch powoduje spalanie. Im więcej się rusza, tym więcej potrzebuje energii. Setpoint w warunkach zdrowia i równowagi pozostaje przecież na stałym poziomie.

Zauważyłam, że jedząc intuicyjnie mam tak, że wieczorami po prostu muszę dojeść. I to tym więcej, im więcej danego dnia miałam ruchu. Nie jest to jakiś nawyk, jest to brak czasu w dzień. A organizm wie, czego chce. Więc żadne dojadanie kalarepki, czy pomidorów. Wiem, że MUSZĘ zjeść jakieś białko, czy tłuszcze, albo węglowodany i nic mi tego nie zastąpi. Po prostu czuję brak jakiegoś konkretnego jedzenia. A jak nie zjem, to się to przesunie na kolejny dzień. Im dłużej będę odwlekać w czasie zjedzenie czegoś, czego mi potrzeba, tym silniej będę czuła ten deficyt. Dlatego wszelkie diety eliminacyjne są kompletnie nieskuteczne. Na krótką metę tak, owszem, ale organizm nie da się oszukać. Natomiast doskonale wiem, kiedy mam przestać jeść i nie jest to związane z pełnością żołądka (więc żadne zmniejszanie żołądka, czy cudowne zapychacze nic nie pomogą!). Po prostu kiedy zjem odpowiednią ilość odpowiednich produktów, przestaję się interesować jedzeniem. To jest wspaniałe! 

Ale też wskazuje to na to, że jedząc źle, nie to, czego organizm potrzebuje, tylko to, co się mu narzuca z takich czy innych względów, ciągle będzie czuło się głód! No, dobra, apetyt i marzenia o hmmm... bułce?

A teraz coś pozytywnego. 

Kiedy uzdrowi się swoje relacje z jedzeniem, oczywiście zakładając że nie ma się jakichś przyczyn zewnętrznych (bo czasem trzeba zająć się dogłębniej np. tarczycą, czy innymi gruczołami), wówczas chudnie się z automatu, oczywiście organizm wie, do jakiej wagi dąży, ale intuicyjnie wie się ile i czego jeść, żeby uzyskać stabilizację. Zatem, należy zacząć od głowy. Bez uporania się z przyczynami zaburzeń odżywiania nie uzyska się stabilnej zdrowej relacji z jedzeniem i stałej wagi bez umartwień. 

19 kwietnia 2022 , Komentarze (1)

Od piątku poza domem. Nie obijam się. Chodzę. Sporo i po górkach.

Piątek: 22,74 km marsz, 428 m wznios, 1551 kcal

Sobota: 23,46 km marsz, 379 m wznios, 1544 kcal + 50 min trening ogólnorozwojowy, 353 kcal

Niedziela: 27,60 km marsz, 628 m wznios, 1899 kcal (w tym 3 km biegu) + 50 min trening ogólnorozwojowy, 369 kcal

Poniedziałek: 19,44 km marsz, 309 m wznios, 1305 kcal, 6 km bieg, 449 kcal

Jak widać na załączonym obrazku, wznowiłam treningi ogólnorozwojowe oraz bieganie. Te 6 km biegu bardzo mi były potrzebne. Naładowałam akumulatory. Teraz znowu odpuszczę. Biodro nie boli, ale pewien niewielki dyskomfort jeszcze się utrzymuje, zatem, dopóki nie dostanę od fizjo zielonego światła na bieganie, nie mam zamiaru regularnie trenować. Ale nie żałuję samowolki. Jak pisałam, było mi to potrzebne i czuję się po tym o niebo lepiej.

16 kwietnia 2022 , Komentarze (20)

W zasadzie świąt nie obchodzę. Póki żyła mama lub tato był w Polsce, to się spotykaliśmy, robiliśmy jakieś jedzonko wspólne. Moja rodzina nie jest praktykująca, więc święta to dla nas po prostu dzień więcej wolnego. Dlatego podzieliliśmy się w tym roku i ja z młodszą córką pojechałyśmy do chatki w góry. Reszta rodziny nie lubi, woli siedzieć w mieście. A ja chcę młodszej zrobić nastrój. Wiosna, kwiatki, sernik. Zrobię w tym roku zupełnie bez cukru, więc może też zjem trochę i wezmę to co zostanie do domu, bo reszta rodziny też bezcukrowa. Raczej użyję xylitolu, chociaż mam erytrytol, ale jakoś w większych dawkach bardziej ufam xylitolowi. Może troszkę erytrytolu dodam.

Poza tym robię salatkę (osobiście nie bardzo mogę majonez, więc jeśli już, to odrobinka, a głównie sosem jest u mnie jogurt naturalny). Pieczywa nawet nie mam. Tylko bułkę dla Młodej. I maleńką babkę, którą jej dzisiaj kupiłam w lokalnej piekarni. 

Chodzę. Po 22-23 km dziennie. Po górkach. Biegać nadal się boję. Może kilka dni jeszcze odpuszczę. Postaram się natomiast wdrożyć ćwiczenia ogólnorozwojowe. Najwyżej będę uważać i nie robić tych na biodra. Po prostu mi tego potrzeba.

Mam też ostatnio skurcze palców stóp. Już któryś raz. Bolesne wyginanie palców pod spód. Pomaga naciąganie ich do góry, ale to nie jest ok. Podejrzewam braki potasu i (lub) magnezu, bo przestałam jeść czekoladę. Kupiłam sobie suszone pomidory (bez oleju) i wcinam do wszystkiego. Do tego sok z pomidorów. Śliwki suszone. I kakao. Pelnotłuste i surowe. Będę sobie pić codziennie. Albo jeść na sucho.

Ostatecznie kupię jakieś suple.

Dobra, idę robić ten sernik. Bardziej niż sam sernik kocham zapach pieczenia... i wylizywanie misek z surowego ciasta. Mam nadzieję, że nie złapię jakiejś salmonelli  od surowych jaj.

Z powodu wyjazdu i kontuzji bieg "pindola" przekładam na przyszły piątek. To taki bieg lub spacer lub wycieczka rowerowa, ktorych kształt trasy ma przedstawiać... pindola. Mój projekt trasy wygląda tak: 

36 km. Zrobi się. Marszobiegiem. 

Wiem, wiem, jestem dziecinna i stuknięta. Ale serio, to wydarzenie mojej grupki biegowej. I medal już mi wysłali 🤪. 

13 kwietnia 2022 , Komentarze (5)

Piszę tu o ruchu, bieganiu (które mam zabronione), chodzeniu itd. A nic nie piszę o jedzeniu. Jak to jest z moim jedzeniem?

Jest spontan.

Mam parę posiłków, które jem praktycznie na okrągło, bo mnie sycą, smakują mi i dają energię na długo. To między innymi:

- zestaw: tłusty twarożek z rzodkiewkami. Ilość dostosowana do głodu, ale zazwyczaj duża. Minimum 150-200 g serka, rzodkiewek jeszcze więcej

- płatki kukurydziane z mieszanką studencką - to taki szybki zapychacz. Mam w domu, mam w pracy, wszędzie mam pakę płatków (lubię razowe lubelli) i paczkę mieszanki studenckiej (najlepsza ta z Rossmana, bez orzeszków arachidowych) - jak łapie głód, to sypię do miseczki i zjadam - na sucho, bo tak lubię.

- tortilla (najlepiej kukurydziana, ostatecznie orkiszowa) z sałatą, pomidorkami koktajlowymi, surowym kalafiorem, ogórkiem, pomidorami suszonymi z oleju, serem żółtym i sosem KONIECZNIE! sezamowym. Zwinięte w rulon - i mam pełny posiłek, którym jestem w stanie się najeść.

- deserek z kaszy jaglanej na mleku roślinnym (testuję - bardzo dobre jest mleko z nerkowców, orzechów laskowych, bardziej delikatne, ale mniej wyraziste jest migdałowe, mam kupione i na razie stoi sobie mleko z orzechów włoskich), z dużą ilością odżywki białkowej, i "karmelem" z daktyli i masła orzechowego (u mnie nerkowcowe, migdałowe lub z orzechów laskowych, z ziemnych nie lubię).

- wafle kukurydziane

- koktajl z jogurtu SKYR naturalnego z odżywką białkową

- mandarynki i jabłka w ilościach nieograniczonych

No, to takie moje częste posiłki. Czasem coś ugotuję, ale najczęściej nie mam czasu.

12 kwietnia 2022 , Komentarze (4)

Przywiozłam moją ciotkę z innego miasta i teraz ją wożę po mieście, bo ledwo chodzi i tramwajem jej ciężko. W dodatku mojej przyjaciółki kotek się rozchorował, więc podrzuciłam ją do weterynarza. No i tam przeżyłam chwile grozy. Normalnie mam mega dobre oko do parkowania prostopadłego (gorzej mi idzie równolegle), ale to, co mnie spotkało sprawiło, że mi ciśnienie skoczyło. Otóż wpuścili mnie w taką wąską uliczkę dla mieszkańców. Z dwu stron napakowane samochodów, ledwo się dało przejechać. Na końcu szlaban, do którego nie mam uprawnień. Uznałam, że zawrócę. No i utknęłam. Przede mną samochód, z tyłu drugi, trzeciego bokiem dotykam. Wściekłam się, wysiadłam z samochodu, no finito, nie przejadę. 

Aż tu otwiera się szlaban i jedzie samochód. A ja tam w poprzek utknięta. Pokazuję, że nie przejadę, bo nie da się. Wysiadła jakaś babeczka i zaczęła mi dawać rady. Więc ją poprosiłam, żeby mi pomogła, wsiadłam i ona mnie z tego wyprowadziła. Ale trwało to z pół godziny, a mój stres narastał. Szczęśliwie nikogo nie trąciłam, chociaż było blisko. Nigdy więcej tam nie wjadę. 

Noga (biodro) już praktycznie nie boli. Bez voltarenu. Chodzić mogę (i chodzę, poza wczoraj min. 20 km, w sobotę nawet 40 km), po schodach też wchodzę bez dyskomfortu. A co najważniejsze, mogę już spać leżąc na tym boku. To wspaniale, bo lubię zmieniać ułożenie podczas snu. Biegać... no na tę chwilę nie mam odwagi, grzecznie słucham zaleceń fizjo. Ale przyznam, że biegania mi bardzo brakuje, już tydzień mija. I normalnie mnie nosi. Chodzenie nawet szybkie,  tempem ponad 10 min/km, nawet pod gorkę, nie podnosi tętna ponad 3 strefę, w zasadzie ledwo do drugiej dobija. Brakuje mi wyższych obrotów, brakuje mi, żeby się spocić, zmęczyć, zasapać. No trudno, trzeba jeszcze chwilkę poczekać.

9 kwietnia 2022 , Komentarze (25)

Każdy chyba wie, że zmiana stylu życia o 180 stopni na hurra! jest może spektakularna i daje szybkie efekty, ale nie trwa długo i szybko się załamuje. Stąd jojo, stąd zniechęcenie, stąd nienawiść do zdrowego trybu życia i bunt.

Jak mówią wszyscy porządni dietetycy - małe kroczki. Powoli. Tak, jak uczymy się chodzić. Trzeba współpracować z organizmem, uczyć go stopniowo tego, co mu służy.

U mnie to było tak:

1. Ruch. Pomyśleć, że kiedyś nie byłam kompletnie aktywna. Ruch wprowadziłam do życia stosunkowo niedawno, bo jakieś 20 lat temu. Na początku były to dywanówki, potem rower, joga, dopiero 10 lat temu zaczęłam regularnie biegać. 

2. Absolutne NIE dla czipsów, ciastek i słodzonych napojów. To jakoś łatwo mi przyszło - wykluczyłam z diety to, co wchodzi bardzo gładko, dostarcza mnóstwa pustych kalorii, nie ma absolutnie żadnych prozdrowotnych składników, a mi łatwo z tego zrezygnować. To ostatnie jest ważne. Bo jeśli coś kocham jeść, to taki definitywny zakaz nie jest wskazany, bo będę o tym myśleć i za tym tęsknić. Dlatego nie zrezygnowałam ze słodyczy w postaci czekolady, lizaków, mentosów, lodów, czekoladek, marcepana, chałwy, drożdżówek itp. Rezygnuję z tego, co mi szkodzi, co jem bo mam, bo łatwo dostać, a czego braku nie odczuję dotkliwie. Ten punkt zrealizowałam chyba jeszcze przed wprowadzeniem ruchu. 

3. Jedzenie warzyw, owoców. No, do tego namawiać mnie nie trzeba, bo bardzo lubię. Piszę o tym, bo miałam okresy w życiu, kiedy praktycznie nie jadłam nic `żywego`.

4. Koniec z dietami, z terrorem żywieniowym. To akurat wielki milowy kamień na mojej drodze ku zdrowiu i fit życiu. To ma historię raptem kilku lat. Od tego czasu, kiedy nie wprowadzam mojego organizmu w tryb szoku, żadnych Dąbrowskich, keto, żadnych Cambridgów, kapuścianych, Dukanów czy innych pomysłów, jeśli tyję to baaaardzo powoli i mogę to kontrolować. Zdrowe jedzenie i tyle. Organizm trzeba odżywiać. To priorytet. 

5. Alkohol pod lupą. Nie piszę, że nie piję. Lubię czasem jakieś dobre winko, moim no.1 jest martini extra dry, ale też inne winka, półsłodkie, białe (czerwonego nie pijam profilaktycznie, ze względu na migrenę), jakieś somersby, czy piwko na miodzie gryczanym - to tak. Ale sporadycznie. Raz na miesiąc na przykład, w ilości symbolicznej. Alkohol nie jest dobry, bo zakłóca sen i mąci umysł. Ale czasem pobudza trawienie. Więc tak, ale mało. To też od kilku lat stosuję. Wcześniej byłam uzależniona od... likierów.

6. Pić. Dużo pić! Mam taki nawyk robienia sobie litrowego dzbanka zielonej herbaty codziennie. Do tego gorzka kawa, woda (u mnie wchodzi wspaniale cisowianka perlage, ta w niebieskich butelkach). Taką świadomą akcję z piciem stosuję od jakiegoś pół roku, może 8 miesięcy. 

7. Pieczywo. Pieczywa jem mało. To dlatego, że jestem bardzo wybredna. Lubię tylko bagietki z Lewiatana, chleb żytni zaparzany z Buczka (taki z dużą ilością słonecznika) i piętki 8-ziaren (tylko piętki!) od Pawlaka. Innego pieczywa nie jem. Aha, raz na rok najdzie mnie ochota na obważanka. Pieczywo ma stosunkowo bardzo dużo kalorii, a wchodzi gładko. Więc mnie w sumie nie martwi moja pieczywowa wybredność. Jakoś tak. Ale lubię i jem wafelki kukurydziane, płatki kukurydziane (z mieszanką studencką na sucho -  nomnomnom)

8. Reakcja na zmiany. U mnie, z powodu braku treningów cardio, biegowych i ogólnorozwojowych musiałam wprowadzić jakąś zmianę, bo jednak te treningi dawały duże spalanie. U mnie wybór padł na słodycze. Od dnia kiedy przerwałam bieganie, nie zjadłam ani jednego cukiereczka, nawet tic-taca. Heh. O dziwo, nie brak mi tego. Ale jem suszone i świeże owoce. Tłumaczę sobie, że czekolada, lizaki, lody to przywilej okna metabolicznego po bieganiu. Teraz nie. 


Co dalej? Jakie kolejne zmiany?  Muszę to przemyśleć, ale jeszcze jest parę rzeczy do poprawy. Nic na gwałt. Na razie musi się stać nawykiem to, co pozmieniałam niedawno.

Już wiem, co dalej! Następnym etapem będzie niejedzenie o północy 😏

6 kwietnia 2022 , Komentarze (11)

Z racji mojej obecnej kontuzji postanowiłam zamieścić ten wpis. 

Biegam od 10 lat, systematycznie, z niewielkimi przerwami. W czasie tej dekady zaliczyłam szereg negatywnych skutków biegania. Zacznę od tego, że najgorszą kontuzję, która pociągnęła za sobą kolejne, nabyłam zanim zaczęłam biegać. Skakałam gdzieś w lesie i zerwałam mięsień płaszczowy w łydce. Dlatego moja postawa cała się zmieniła, miednica stała się niesymetryczna i po prostu miałam jedną nóżkę bardziej.

A kontuzje w czasie, w którym biegam przedstawiają się tak:

- zapalenie ścięgna Achillesa - pierwsza i najdłuższa moja kontuzja, spowodowana zachłyśnięciem się endorfinami i braku jakichkolwiek hamulców w zwiększaniu dystansu i intensywności treningów. Biegałam codziennie, czasem kilka razy dziennie, na pełnej parze, po kilkanaście kilometrów. Bez żadnych ćwiczeń dodatkowych, bez dbania o technikę. Po prostu huraaa! i jazda. Achillesa leczyłam biegając dalej. Długo leczyłam, bo nie wiedziałam, gdzie mam z tym iść. Więc chirurdzy, ortopedzi, rehabilitanci na NFZ - i ciągnęło się się to. Po trafieniu na ortopedę sportowego, a z jego polecenia fizjoterapeutkę, która wie, co robi, szybko naprawiłam Achillesa i do dzisiaj nie mam już z tego powodu żadnych dolegliwości.

- ITBS, pasmo biodrowo-piszczelowe - bardzo krótkotrwała kontuzja, podczas przygotowań do maratonu, bolał bok nogi, troszkę powyżej kolana. Bez rehabilitacji przeszło po jakimś tygodniu po ograniczeniu wysiłku.

- shin splints - (przód podudzi - zapalenie okostnej chyba) to bolało bardzo, do tego stopnia, że nie mogłam w ogóle chodzić. Bolało przepotwornie, musiłam brać leki przeciwbólowe i trzymać się ściany, żeby dojść do WC. Ale bolało do czasu wizyty u fizjo, dzięki której tego samego tygodnia pobiegłam półmaraton, na którym pobiłam życiówkę. 

- obecne zapalenie przyczepu mięśnia powięzi szerokiej - już po jednaj wizycie u fizjo widać poprawę. 

i tyle.

Na dziesięć lat miałam te 4 kontuzje, z czego większość wynika z skutków czegoś, co mnie spotkało zanim w ogóle zabrałam się za bieganie. Każda z tych kontuzji (prócz obecnej, w toku) minęła bezpowrotnie, bez żadnych komplikacji, ani dalszych skutków. Wręcz jest potem lepiej niż było przed kontuzją.

Wszelkie pitolenia o "zjechanych stawach" to bzdury. Jeśli ktoś ma problemy ze stawami, to ma to inne podłoże niż bieganie. Oczywiście, nadwaga powoduje większe siły nacisku na stawy, ale ja biegałam z otyłością, a moim stawom jak nic nie było, tak nic nie jest. Może wady postawy, brak ćwiczeń, zła dieta, źle dobrane obuwie, czy jakieś inne przyczyny sprawiają, że ludzie mają przy bieganiu bóle stawów. 

A teraz zalety biegania:

- bieganie poprawia stan kolan. TAK! Nie jest to pomyłka. Przeprowadzono badania i taki jest ich wynik. Ponieważ bieganie wzmacnia kości, powoduje dobrą ruchomość stawów, przepływ krwi itd.

- poprawia nastrój przeciwdziała depresji

- wzmacnia układ krążenia (i to bardzo!), obniża wysokie ciśnienie, podwyższa za niskie ciśnienie, wzmacnia serce, żyły, przeciwdziała zawałom i obniża zły cholesterol

- poprawia samopoczucie i korzystnie działa na mózg - poprawia funkcje poznawcze i koncentrację

- wzmacnia kości i przeciwdziała osteoporozie - poprzez poprawienie przepływu krwi oraz dużej dawce naturalnej witaminy D (przebywanie na słońcu)

- poprawia odporność (w czasie tych 10 lat, za wyjątkiem covida nie chorowałam absolutnie na nic! Żadnych gryp, przeziębień, w ogóle nie wiem, czy moja lekarka pierwszego kontaktu jeszcze żyje i przyjmuje).

- poprawia sen - bezsenności chyba nigdy nie miałam, wysypiam się dobrze śpiąc 6 godzin. Przy 5 godzinach też daję radę, ale 6 to taka optymalna ilość snu, w czasie której regeneruję się odpowiednio.

- oddychanie - no, tu bezapelacyjnie jest plus. Oddycham spokojniej, głębiej. Nie mam zadyszki przy wychodzeniu po schodach, w górach, spowolnienie oddychania wpływa na uspokojenie, likwiduje stres, dotlenia, poprawia pracę mózgu. Dzięki temu covid przeszłam łagodnie, nie miałam żadnych duszności, chociaż w historii miałam paskudne zapalenie płuc i niechlubną przeszłość nałogowego palacza.

- wspiera układ pokarmowy. Żadnych niestrawności, zaparć, wszystko hula. 

Już nie wspomnę o wzmacnianiu pewności siebie, radochy z współzawodnictwa na zawodach, kontaktów z podobnymi pomyleńcami i zwiedzonych milionach zakamarków różnych miast, wsi i dzikich terenów!

A, jeszcze dodam, że według badań i statystyk, biegacze żyją dłużej. 

No i jeszcze jedno, byłabym zapomniała: cardio poprawia przemianę materii. Można więc jeść ile się chce i nie tyć. Oczywiście, o ile się nie chce codziennie zjadać po 3 tabliczki czekolady i kilka paczek czipsów. No, ale po takich przysmakach czułoby się ociężale i źle się biegało. Więc zazwyczaj chce się jeść dobre i zdrowe jedzonko.


No. Zatem bilans wypada bardzo na plus. BARDZO. Zatem, do pobiegania!


5 kwietnia 2022 , Skomentuj

Byłam u mojej znachorki-czarownicy pani Ani. Mam stan zapalny w tym boczku i zakaz biegania. Chodzić mogę, ale przez 2 dni niewiele. Voltaren, traumon. Zakaz wszelkich ćwiczeń, poza wskazanymi przez nią na tę nogę (przyciąganie kolana do klatki, przetaczanie palce-pięty, wyginanie stopy do wewnątrz). Podłubała mi w uszach, pogniotła po nosie, coś tam się w nodze poprzesuwało samo. 

Powiedziała, że całe ciało mi się do tej nogi ułożyło, żeby jej ulżyć. No i mam się pojawić do 2 tygodni, ale terminy na liście rezerwowej są za 3 tygodnie. 

Dobra, będę się leczyć. Więc spacerki będę uskuteczniać jak starowinka. 

Trochę przegięłam, bo pobiegłam dzisiaj przed wizytą dość szybko. Po 10 km mnie zmiotło i zaczęłam kuleć. Ale przynajmniej przyszłam z czymś konkretnym, a i pułap tlenowy się podniósł, hehe.

No to zaczynam roztrenowanie.

4 kwietnia 2022 , Komentarze (3)

A w marcu było tak:

No i po co mi właściwie ten samochód?