Umówiłam się z koleżanką na całodzienne szlajanie połączone z posiłkiem w między czasie. Uczciwie ją ostrzegam, że nie pójdziemy na pizzę, naleśniki, czy też gofry, bo jestem na diecie. I tym razem to tak serio, serio. Na co mi odpowiada, że mogę przecież zamówić coś dietetycznego, albo sałatkę.
Koleżanka z tych wiecznie szczupłych. Mało zainteresowana kwestiami odżywiania jako takimi. Też taka byłam nie mając problemów z wagą, więc żeby nie było, ja tutaj nie piętnuję, jedynie dzielę się radością z tej rozmowy. Ubaw z tego mam zresztą do tej pory 😆
Coby jej za bardzo nie mieszać, że staram się łączyć tłuszcze jedynie z węglami o niskim IG, a tak to z białkami, to jej tłumaczę, że mi nie chodzi o duży deficyt kaloryczny, jedynie jem w specyficzny sposób, więc "coś dietetycznego" odpada, a w sałatkach w sosach jest pełno cukru. W odpowiedzi usłyszałam, że sosy do sałatek zazwyczaj podawane są oddzielnie, więc wystarczy nie dodawać. Tak, wiem, masz ochotę na naleśniczki, a tam serwują sałatki. Jedna nawet na upartego względnie podchodzi pod zasady mojej dietki, o czym oczywiście nie możesz wiedzieć 😂
Rozmowa toczyła się wokół tego, jakim to brzydkim słowem jest "dieta" i że trochę luzu się w życiu należy. Z czym generalnie się zgadzam, ale nie w mojej obecnej sytuacji, gdy przez kolejne dwa miesiące będę stawała na rzęsach, żeby tylko na tych dwóch miesiącach się skończyło, a nie, żeby niejako na własne życzenie babrać się z tym...nawet nie wiem ile. Nie znam alternatywy i mam nadzieję, że nie będę musiała się z nią zapoznawać!
Jednak wracając do rozmowy, gdzie niestety torpedowałam każdą jej propozycje mówiąc, że najchętniej wybrałabym się z nią na golonkę, czy też inną podeszwę, na zwieńczenie padło zdanie:
"Ostatecznie zostaje jeszcze chińczyk. Chyba, nie?"
Kurtyna.