Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Ja-Ogrzyca

kobieta, 49 lat, zabrze

160 cm, 78.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

12 stycznia 2014 , Komentarze (11)

Pomimo najlepszych chęci JEST ŹLE.
Taka byłam pewna, że radzę sobie z nałogiem jedzenia, ale nie radzę sobie.
Napięcie po prostu jest i nie wiem skąd się bierze. Nie wiem jak je rozładować inaczej niż jedząc.
Nie potrafię nic napisać. Siedzę i płaczę. Czuję się bezsilna i przegrana. Życie przecieka mi między palcami. Za parę dni stuknie mi trzydziesty dziewiąty roczek.

Waga oczywiście rośnie (na początku grudnia 78, na początku stycznia niecałe 79 a dziś już 80,5kg), ale jak ma nie rosnąć, skoro się objadam.

Najprostsze problemy wydają mi się nierozwiązywalne. A gdzie tam poważniejsze wyzwania?!?!?! Na nic nie mam siły ani ochoty. Nic mi się nie chce. Tylko jeść...

4 stycznia 2014 , Komentarze (11)

Namnożyło się kilka trudnych sytuacji, a ja powzwoliłam sobie wrócić do starych schematów reagowania i radzenia (a raczej NIERADZENIA) sobie z wynikającym z tych sytuacji napięciem. Czyli do rozpaczliwych prób poprawienia sobie samopoczucia jedzeniem. Celowo piszę USILNYCH PRÓB POPRAWIENIA SAMOPOCZUCIA, bo tak naprawdę JEDZENIE WCALE SAMOPOCZUCIA NIE POPRAWIA! W najlepszym wypadku duże ilości jedzenia mają działanie otępiające, podobnie jak duże ilości alkoholu. Ale umówmy się: nie o otępianie w tym życiu mi chodzi! Chcę czuć satysfakcję z życia.

Nic mi się nie chce. Nic mnie nie interesuje. Na nic nie mam ochoty. Czuję się stale zmęczona.Odczuwam na przemian smutek i złość. Radość, wdzięczność i przyjemność nie istnieją. Ciągle mam ochotę jeść. Ale jedzenie nie sprawia mi żadnej przyjemności (najwyżej otępia - ale to już muszę być mocno przejedzona żeby otępienie poczuć). Ot takie depresyjne klimaty. Nie odpowiada mi taki stan. Chcę wrócić do tego co miałam między 1 października a 6 grudnia.

Zacznijmy od tego, że zdaję sobie sprawę, że przyczyną mojego złego samopoczucia i utrzymującego się napięcia jest niewyrażona, często nawet stłumiona złość. I nad nauką wyrażania tejże złości oraz nauką bycia sobą pracuję, widzę i czuję postępy. Ale nie będzie to zbyt często przedmiotem tego pamiętnika, bo nie zawsze chcę lub potrafię się o tym rozpisywać. Poza tym jest to proces, a nie krótkie, mierzalne działanie.

A teraz potrzebuję działania, które by w szybki i mierzalny sposób poprawiło moje samopoczucie. Czyli mówiąc po polsku szukam szybkiej metody na odstresowanie. Jest kilka takich rzeczy, które w mniejszy lub większy sposób wpływają na  dość szybką poprawę mojego nastroju i widzenia świata:

Po pierwsze SEN. Duże ilości snu. Nawet bardzo duże. Wtedy czuję, jak przybywa mi energii i poprawia się koncentracja.
Po drugie DOBRE I MĄDRE JEDZENIE. Czyli takie, które mi smakuje, daje poczucie sytości i zapewnia jakieś tam rozsądne wartości odżywcze (białko, błonnik, witaminy). To nie jest czas na ograniczanie jedzenia, bo ograniczenia powodują napięcia. To jest czas na rozpieszczanie siebie. To jest czas na dbanie, żeby jedzenie było przyjemnością. Wtedy jest szansa, że kompulsy zaczną się zmniejszać albo ustaną w ogóle. A przecież o to chodzi.
Po trzecie RUCH. Ale musi być umiarkowany i taki, jaki sprawia mi przyjemność. Tylko taki daje motywację do powtarzania tego przyjemnego doświadczenia. Czyli najlepiej jak sama sobie pojadę na rower odkryć jakieś nowe tajemnicze miejsce w mojej okolicy, sama sobie wyznaczę cel trasy, tempo i czas trwania wycieczki. Spontaniczny, naturalny, dający przyjemność ruch przekłada się u mnie bardzo szybko na wzrost energii i... radośniejsze odbieranie świata!
Po czwarte WODA. Sposób nie do końca dla mnie zrozumiały i nie do końca sprawdzony, ale doświadczenie podpowiada mi, że wypicie dużej ilości wody (najlepiej  przegotowanej i koniecznie gorącej) w jakiś magiczny sposób wpływa u mnie na... wzrost energii.
Po piąte DZIAŁANIA KTÓRYCH JA CHCĘ. Najczęściej sprowadza się to u mnie do ogarnięcia mieszkania, które bardzo mocno zapuszczam w chwilach, kiedy nic mi się nie chce (ileż czasu mogą naczynia leżeć w zlewie i śmierdzieć?). Chodzi z jednej strony o robienie tylko tego czego chcę (a nie co powinnam), z drugiej strony o to, że działanie przynosi jakiś mierzalny efekt (np. usunięty z mieszkania syf), a to się przekłada na satysfakcję z działania i może dać dodatkowo energię do kolejnych działań. Takie małe perpetum mobile.
Po szóste. ŻYCZLIWI LUDZIE. Wyżalić się przyjaciółce, wypisać na blogu. Cokolwiek, co da poczucie, że nie jestem sama, z drugiej strony pozwoli uporządkować myśli, a czasem przy okazji da bardzo mądrą informację zwrotną.


No i to tyle tytułem podstawowego pakietu pierwszej pomocy. Na więcej działań nie czuję się na razie na siłach. Ale to co opisałam - jest szansa że da mi energię i pomoże zamienić objadanie się na jedzenie. Byle tylko to stosować, a nie wymyślić, napisać i zapomnieć.


Co ma mi to dać? Wzrost energii i chęci do jakiegokolwiek działania, większą jasność myślenia i dystans do pewnych spraw, możliwość odczuwania przyjemności (chociażby przyjemność z jedzenia, którą tracę zawsze z chwilą, kiedy pojawiają się kompulsy), umiejętność przetwarzania złości na obronę własnych granic (lub walkę o coś na czym mi zależy), odczuwanie radości. Ogólnie: lepsze samopoczucie i bardziej pełne życie, żebym mogła być tak radosna, jak byłam w październiku i listopadzie, ciesząc się każdą pierdołą!!!

Trzymajcie kciuki.

Idę spać.


28 grudnia 2013 , Komentarze (12)

Wmawia się nam, że ostatnie grudniowe dni to czas narodzin Boga, czas miłości i harmonii, czas kiedy gasną wszelkie spory i waśnie. Reklamy pokazują uśmiechnięte rodziny padające sobie w objęcia przy choince, a zwierzęta przemawiają ludzkim głosem. Może właśnie dlatego tak naiwnie co roku oczekuję, że w ten dzień mój tata będzie moim prawdziwym tatą. Takim, który pokaże córce, że ją kocha, że jest mu bliska, że myśli o niej i chce, żeby była szczęśliwa, no i pokazuje że docenia to, co dla niego robi. Docenił, a jakże! Jak tylko zjawiłam się na terytorium jego mieszkania, żeby dokończyć wigilijnej krzątaniny, natychmiast zaczął się czepiać o byle co i okazywać swoją złość. Nie reagowałam, bo nie chciałam awantury w „ten dzień”. Jeszcze przed podaniem pierwszego półmiska z jedzeniem przeszedł jednak samego siebie. Oznajmił, że jak ja robię święta, to jest (uwaga cytuję) ciulato. Dbając bardzo, żeby nic nie zdążyło ostygnąć, poznosiłam jedzenie na stół. Przy stole powiedziałam jedynie „smacznego”, bo opłatkiem w tej sytuacji po raz pierwszy w życiu nie potrafiłam i nie chciałam się przełamać.

Ze złości, upokorzenia, rozczarowania, poczucia krzywdy i bezsilności przepłakałam dwa świąteczne dni i jeszcze wczoraj rano w pracy pochlipywałam w samotności.

Z drugiej strony słowa ojca dały mi poczucie wyzwolenia. Dotąd uważałam, że jestem potrzebna, żeby to on był zadowolony i rezygnowałam z siebie dla jego satysfakcji. Teraz pokazał, że on też nie jest zadowolony z tego układu. A to dało mi podstawę do tego, żeby po raz pierwszy w życiu pomyśleć, że w takim razie moje poświęcenie na nic się nie zdaje i właściwie to mogę sobie następne święta spędzić gdzieś samotnie przegryzając kanapkę z pomidorem i cebulą i ciesząc się wolnym czasem.

Tak, ja wiem, że facet ma prawie osiemdziesiąt lat i kolejnych świąt z nim może już nie być, a wtedy nad jego trumną będę żałowała, że nie chciałam ich spędzić z nim. Tylko żebym chciała spędzać kolejne święta wspólnie, to bardzo potrzebne jest nam pojednanie. W każdym z nas bulgoce ocean gniewu i niewyjaśnionych waśni, gotów wybuchnąć w każdej chwili niczym wulkan bez ostrzeżenia i niczym wulkaniczna lawa niszczyć wszystko co napotka na swojej drodze. A wszystko to przykryte cieniutką pokrywką udawanego spokoju, bo od kiedy siedem lat temu zaczęłam budować własne granice w tej relacji, mój tata nie pozwala już sobie na tak częste awantury i wrzaski jak wtedy, kiedy żyła Mama. Ale wzajemna złość, poczucie krzywdy i inne emocjonalne „perełki” wciąż w nas tkwią, waląc piętami w pokrywkę i domagając się wypuszczenia. Ale nie wypuszczamy, bo w naszym domu nie mówiło się i nie mówi o emocjach, uczuciach ani ważnych relacyjnych sprawach.


Bardzo potrzebuję oczyszczenia w tej relacji. Ale boję się. Boję się pokazania swoich emocji, swojej słabości, że chcę kochać i być kochana, że chcę dobrze ale nie potrafię. No i ten gniew. Stłumionego gniewu jest we mnie mnóstwo. Czuję go każdego dnia, przelewa się w każdej mojej myśli o ojcu, dudni pod czaszką przy okazji każdej wspólnej rozmowy. Mówię o pojednaniu, a wciąż muszę walczyć o swoje granice, bo mój tata jest świetnym manipulatorem i łamaczem cudzych granic. Potrafi być w jednej chwili czarujący a w sekundę później wrzeszczy jak dziki i rzuca wszystkim co ma pod ręką. Wiem, że i on źle się  z tym wszystkim czuje, ale zaplątaliśmy się strasznie. No i boję się go. Bo kolejne próby zbliżenia się z mojej strony kończą się najczęściej zaprzęgnięciem mnie do załatwiania jego spraw, a potem awanturą, że to nie tak jak on by chciał. A jak odmawiam wikłania się w jego sprawy, to też awantura i trzaskanie drzwiami. I poczucie winy, że jestem wyrodną córką. Tak źle i tak niedobrze.


W efekcie czuję się bezsilna. Przydałby się jakiś mediator, bo sama nie daję rady. Jedyne co jako tako mi wychodzi, to walka o własne granice, ale już próba okazania jakiegokolwiek pozytywnego uczucia kończy się zazwyczaj tragicznie. A ja wciąż tak naiwnie chcę harmonii i miłości w tej relacji. Jeśli mam się zaopiekować tym starszym panem (tak, mimo wszystko czuję się za niego odpowiedzialna), czasem coś mu pomóc i czasem dać trochę ciepła, to do jasnej cholery coś z tą relacją trzeba zrobić, bo inaczej tego sobie nie wyobrażam. Z drugiej strony ja wcale nie chcę opiekować się kimś, kto mną manipuluje, okazuje wieczne niezadowolenie i robi wszystko, żeby nie opuszczało mnie poczucie winy. Jego życie jest ważne, ale moje też!!!! W imię czego mam codziennie przechodzić takie stresy?!?!?!?



Jem. Od wigilii dużo jem. Właściwie to się objadam. Nie panuję nad sobą i nie liczę tego, co zjadam. Sięgam po kolejne porcje czegokolwiek i z przerażeniem odkrywam, że wcale nie smakuje mi to, co smakowało parę dni temu. Więc sięgam po następną porcję, z naiwną nadzieją że ta da mi spodziewaną satysfakcję i zabije tłukące się we mnie napięcie. Ale i ta porcja nie daje satysfakcji ani nie usuwa napięcia. Kolejne kanapki, kolejny batonik. W końcu zaczyna boleć brzuch. Napięcie ustępuje na chwilę. A potem wraca i „taniec” zaczyna się od początku. O wyrzutach sumienia już nie wspomnę. Działające od października do grudnia metody negocjacji z Głodomorrą przestały działać. Zatrzymanie tego koszmaru jest tylko i wyłącznie w mojej mocy, ale ja… czuję się diabelnie bezsilna.

Problemy z adaptacją do nowych zajęć w nowej pracy.
Rozwalona relacja z ojcem.
Rozmowy z Samcem o tym, że może warto zerwać związek.
Kolejna kanapka.
Gordyjski węzeł.
Od czego zacząć najpierw?
Jak zwalczyć stres, żeby go nie zajadać?
Jak dopuścić do głosu wszystkie te trudne emocje, ale nie jątrzyć ich na okrągło?




Ach, i jeszcze czymś chcę się podzielić. Ostatnia moja notka była o tym, że nienawidzę świąt. Notka w ciągu jednego dnia miała ponad tysiąc wyświetleń (to mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło), a pod notką znalazło się dwadzieścia siedem komentarzy. Ale to jeszcze nic. W ciągu jednego dnia mój pamiętnik (z taką paskudną notką) dodało do ulubionych jedenaście osób (wcześniej zdarzały mi się najwyżej dwa dodania do ulubionych po jakiejś wyjątkowo fajnej i energetycznej notce). Zawsze myślałam, że jestem nienormalna i tylko ja nienawidzę świąt… Tyle się mówi o cudownej magii świąt, radosnych przygotowaniach i błogosławionym ich spędzaniu, ale to co zadziało się z poprzednią notką daje do myślenia…

24 grudnia 2013 , Komentarze (27)

Niecierpię świąt. Nienawidzę!!!


Dla mnie to kilka godzin bezpłatnego zapierdalania w kuchni, tylko po to, żeby podać żarcie pod nos mojemu ojcu, dla którego jestem tylko służącą i tylko po to jestem mu potrzebna. Żadnych tam więzi rodzinnych czy świątecznej atmosfery. Przynieś, podaj, pomóż, załatw, ugotuj, podstaw pod pysk, a potem posprzątaj i pozmywaj. I tylko tyle. Nigdy nie pyta co u mnie, jak ja się czuję, czego potrzebuję. O prezencie dla mnie też nigdy nie pomyślał, choć ja daję mu co roku. A ja, choć nienawidzę tego dnia z całego serca swego, z całej duszy swojej i ze wszystkich sił swoich, co roku zapierdalam w tej kuchni tylko dlatego, że uważam że tak powinnam i nie wolno mi ojca zostawić na święta samego. A w głębi ducha marzę, żeby w szpitalu wylądować nieprzytomna choć na ten jeden dzień, żebym nie musiała przez te obłudną wieczerzę przechodzić. Bo sama nie mam odwagi wynieść się z tego domu.  W takie dni niemal zazdroszczę Mamie, że już nie żyje.

Dlaczego wciąż postępuję wbrew sobie? Czy naprawdę muszę być nieszczęśliwa w święta tylko po to, żeby miał kto obsługiwać mojego jaśnie pana ojca? Czy nie mogę wyjechać? Dlaczego wciąż brakuje mi odwagi, żeby być sobą, robić to, czego ja potrzebuję, a nie przejmować się czego potrzebuje ktoś inny, kto nawet "dziękuję" nie powie a i tak będzie pewnie niezadowolony z jakości obsługi...


Do dupy to wszystko!!!!

22 grudnia 2013 , Komentarze (10)

Nie pisałam, bo miałam awarię komputera. Zresztą, nawet nie chciało mi się walczyć o szybszą naprawę usterki, bo nie mam energii ani chęci na pisanie bloga.

Od szóstego grudnia chodzę do nowej pracy.
Nie jest tak, jak przywykłam pracować. Nie jest tak, jak bym chciała pracować.
To rodzi mnóstwo emocji. Również tych trudnych i podświadomie przeze mnie nieakceptowanych.

W ciągu ostatnich paru dni zaliczyłam dwa epizody kompulsywnego obżarstwa, z czego przynajmniej po jednym bolał mnie brzuch. To dużo, jeśli weźmiemy pod uwagę, że przez poprzednie dwa i pół miesiąca kompulsów nie było, bo radziłam sobie ze źródłem napięcia różnymi metodami.

Waga najpierw przestała spadać a teraz zaczyna rosnąć, ale to nie jest najważniejsze, bo kilogramy zawsze można zredukować. To co muszę zrobić, to nawiązać kontakt z samą sobą, pozwolić sobie poczuć to, co próbuję wytłumić i (co najtrudniejsze) wziąć odpowiedzialność za to, żeby powalczyć o to, co jest mi na tę chwilę potrzebne. A nie robić z siebie ofiarę i zajadać stresy bo „nic innego nie potrafię z tym zrobić”.



5 grudnia 2013 , Komentarze (13)

Pan Głodomorra prześladował mnie już coraz poważniej. To się czuje - że to nie głód, a Głodomorra. To jest zupełnie inne doświadczenie. A skoro prześladował, to znaczy, że coś się we mnie dobijało uwagi i zatroszczenia się o jakiś fragment mojego jestestwa. Tylko że ja naprawdę nie wiedziałam o co chodzi. Sprawdzałam różne teorie na sobie, ale nic mi nie pasowało. Nie chciałam stosować rozwiązań siłowych (czyli zamknięcie lodówki na dwie kłódki), bo to rozwiązanie stosunkowo proste, ale na dłuższą metę się nie sprawdza. Już to przerabiałam przez paręnaście lat i wystarczy. Może się skończyć jeszcze większymi napadami Głodomorry.



Skoro nie wiedziałam o co chodzi mojemu organizmowi, postanowiłam postąpić z nim tak, jak z kilkumiesięcznym oseskiem, z którym z racji wieku nie można porozmawiać na temat tego, czego potrzebuje.

Najpierw zadbałam, żeby małemu Ogrzątku było ciepło. Ciepło je ubrałam i zwiększyłam temperaturę w mieszkaniu. Zresztą tak po prawdzie to Ogrzątko trzaskało zębami z zimna od paru dni, ale konsekwentnie udawało, że nadal mamy sierpień.

Zaraz potem zadbałam, żeby toto zjadło coś porządnego. Od paru dni karmiłam Ogrzątko byle jak, bo nie chciało mi się myśleć co by tu do gara wrzucić. Poświęciłam się i przygotowałam porządne śniadanie, obiad i kolację, zadbałam też o II śniadanie i podwieczorek. Postarałam się, żeby było w tym stosunkowo dużo białka (bo białko u mnie powoduje uczucie sytości), oraz trochę warzyw i owoców. Trzymałam za to Ogrzątko z daleka od orzechów - z tej prostej przyczyny, że tak naprawdę to nie wiedziałam ile kalorii w nich zjadałam (nie chciało mi się ważyć każdego orzeszka), i zjedzenie porcji orzechów mogło skutkować poczuciem winy z powodu ich kaloryczności. Poza tym wyraźnie czułam, że tracę kontrolę nad ilością zjadanych orzeszków. Zostawiłam je więc na „zdrowsze czasy”, jak sobie Głodomorra pójdzie.

Na wszelki wypadek ogarnęłam trochę ogrze mieszkanie. Odrobina porządków odmieniło je na znacznie przytulniejszą norkę. Ogrzątku będzie przyjemniej tu teraz siedzieć. Nie wiem o co chodzi z tymi porządkami, ale bardzo często, kiedy chcę poczuć się lepiej, próbuję ogarnąć trochę mieszkanie. Jakiś to taki dla mnie magiczny rytuał oczyszczający. Bardzo go lubię. Ma w sobie moc.

Na koniec zadbałam o sen. Wywietrzyłam chałupę na noc na maxa, ciepło otuliłam Ogrzątko w puszysty koc i kołderkę i niech sobie śpi. Pierwszej nocy Ogrzątko przespało osiem godzin. Ale drugiej  nocy… spało snem kamiennego ogra przez dziesięć i pół godziny. Znaczy się czego jak czego, ale snu toto potrzebowało na pewno.


A dziś rano… waga z 79 spadła do 78,5 kg.
Ogrzyca czuje się wyraźnie bardziej energetyczna, a przede wszystkim nie czuje napastującego ją Głodomorry.  Zajęta czubkiem własnego ogrzego ogona nie przejmuje się co by tu zjeść albo co gorsza czego nie zjeść. Czuje się syta i szczęśliwa. I tego się trzymajmy!

DZIĘKUJEMY DOBRY PANIE GŁODOMORRA!!!


* * * * * * * * * * *




Nauczono mnie w domu  moim rodzinnym deprywować moje potrzeby. Dbanie o innych, odgadywanie życzeń innych i spełnianie ich przed ich wypowiedzeniem oraz totalne ignorowanie swoich własnych potrzeb – oto największe cnoty mojego domu rodzinnego, nigdy nie wypowiedziane głośno i wprost, ale wyrażane wciąż w codziennych sytuacjach. A ja byłam pojętnym uczniem. Bardzo chciałam zasłużyć na miłość i podziw moich rodziców i chwytałam ich nauki, choć nie do końca bez buntu. Pamiętam, że jako dziecko buntowałam się przeciwko stawianiu swojego własnego „ja” na ostatnim miejscu. Potem jednak uległam ich socjalizacji. Wyparłam złość, smutek i wszystkie inne nieakceptowane społecznie emocje, które pojawiały się, kiedy świadomie (a potem już nieświadomie) wypierałam swoje potrzeby, bo rodzice nie życzyli sobie złoszczącego się albo płaczącego dziecka. Co zrobiłam z tą wypartą złością, lepiej nie pytajcie…
Tata był obrotny. Była głęboka komuna i kryzys, ale w domu zawsze było dużo mięsa, a i słodycze z NRFu też często gościły na stole. Jeść było wolno. Nikt nie zakazywał.
Czuć nie było wolno. Jeść było wolno.


Do dziś nie zawsze dopuszczam do świadomości swoje potrzeby. Na niemal każde napięcie pochodzące z ciała mój mózg ma jedną odpowiedź: jesteś głodna. To jest paranoja, ale jak jestem śpiąca to chce mi się jeść, jak jest mi zimno to chce mi się jeść, jak jestem zła to się uśmiecham ale chce mi się jeść, jak mi jest smutno to pokazuję, że jestem twarda, ale potem idę się najeść. Mogłabym tak wymieniać do jutra…
I uwaga, największa paranoja!!!! Jak jestem głodna to… nie wiem że jestem głodna!!!! Mam trzydzieści osiem lat. Dopiero parę miesięcy temu nauczyłam się rozpoznawać w ciele fizyczny głód i rozróżniać go od psychicznego.
Myślicie, że filmy gdzie człowieka przerabia się na bezmyślną i bezuczuciową maszynę to bajki? Nic podobnego!!! Ja byłam taką maszyną.
Dopiero teraz, kiedy pozwoliłam sobie poczuć swoje własne potrzeby i te nieakceptowane społecznie emocje jak złość czy smutek – nagle odkryłam, że znowu odczuwam RADOŚĆ. I to tak intensywnie, jak odczuwałam ją w dzieciństwie. Wszystko znowu nabiera barw, kolorów i smaków, a ja się czuję, jakby wróciła z zaświatów. No i lodówkę mam pełną!


Dotąd przy odchudzaniu stosowałam tylko siłowe rozwiązania. Ograniczamy jedzenie, wytężamy silną wolę i walczymy. Chudłam nawet po trzydzieści kilogramów, ale wiedziałam, że to tylko wygrana bitwa a nie cała walka. Nie wierzyłam, że utrzymam efekty odchudzania. Dziś wierzę, że dogadując się z Panem Głodomorra (tak jak dogadałam się teraz) mam bardzo dużą szansę na szczupłą a przede wszystkim szczęśliwszą przyszłość.

3 grudnia 2013 , Komentarze (6)

Nosi mnie. Diabli wiedzą czemu (a może raczej: Demony wiedzą czemu).
Tłumaczę sobie a to że niewyspana, a to że zmarznięta, a to że emocje silne, a to że tamto czy siamto, ale tak naprawdę to czuję, że motywacja mi ucieka. Cały misternie zbudowany świat jedzeniowej trzeźwości jakby lekko trzęsie mi się w posadach. Włącza mi się syndrom "a co mi tam". Znaczy się: "a co mi tam, jeszcze jedna kanapeczka różnicy nie zrobi". Wczoraj wchrząknęłam nadnormatywną dawkę kalorii i jeszcze zagryzłam sporą porcją paluszków. Dzisiejszy limit kaloryczny (1500) przekroczony o jakieś 500 kcal, ale ciągle mnie nosi.


Zmieniam pasek wagi. Tydzień temu 80 kg, dziś 79 kg.
Ale z tą wagą to mi się coś dziwnego podziało. Najpierw długo było 80kg, potem w jedną noc poszybowało do cyfry 79 a potem w kolejną noc do 78,2. A potem zaczęło z powrotem piąć się w górę przez parę dni, by w końcu dobić dziś znowu do 79 kg. Może te wahnięcia jakoś wpływają na ten mój apetyt? Może ten wzrost działa na mnie podświadomie demotywująco? Albo na rozum biorąc, to raczej mój apetyt wpływa na tą wagę. Swoją drogą zaliczam jakieś energetyczne braki, a takie energetyczne braki to się u mnie często wiązały ze zwiększonym zapotrzebowaniem na jedzenie (czytaj kompulsami). No i zwiększoną chęć na jedzenie czuję wieczorem, a to też objaw znajomy z czasów jedzeniowych kompulsów...


Słowem, coś się dzieje, ale nie bardzo wiem co?!?!?! A jeszcze parę dni temu wydawało mi się, że nic nie jest już w stanie zburzyć mojego cudownego, nowego świata.
CO MI DO CHOLERY ODBIJA?!?!?!?!


Tak mi jeszcze przyszło do głowy, że ta chętka na jedzenie to moja szansa na kolejny krok w rozwoju. W sensie: myślałam że jest cacy, a tu się pojawia kolejne wyzwanie pod postacią właśnie tej chętki na jedzenie. Jeśli poradzę sobie z tym wyzwaniem, zrobię krok do przodu. Jeśli nie... Droga do zwycięstwa nieraz wiedzie przez drobne przegrane. To moja szansa na rozwój, ale i swoisty test.

Ja tu sobie górnolotne teksty piszę o wyzwaniach, szansach i testach, a tu w mojej głowie realny Pan Głodomorra się budzi... A to wcale nie jest takie różowe...

2 grudnia 2013 , Komentarze (9)

Wyspałam się i wczorajsze smutki, brak energii i Głodomorra mi przeszły. Chyba o to Panu Der Demonowi Frankowi Głodomorra chodziło: że niewyspana byłam. Ojej jak czasem trudno wydedukować, o co też temu Demonowi dzisiaj chodzi. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Nawet jeśli wczoraj zjadłam ciut więcej niż zakładałam (a zjadłam, a jakże), no to co? Normalni ludzie też czasem jedzą więcej a czasem mniej, i jest git. No!


Dziś znowu czuję energię. Świeci słońce, załatwiłam pozytywnie mnóstwo spraw, a na koniec zrobiłam wieeelkie zakupy. Bo teraz, kiedy jem jak człowieczyca, to mogę sobie w spożywczym kupić co chcę i ile chcę i wiem, że wystarczy mi to na długo. Zakupy leżą sobie bezpieczne w lodówce i w szafkach, a ja mogę się delektować ulubionymi daniami ale i nowymi smakami. Bo teraz z każdych zakupów staram się przynieść coś, czego jeszcze nigdy nie jadłam. No i mam niemal stuprocentową gwarancję, że żadna Głodomorra w przypływie wieczornego szału nie wyżre mi moich zapasów jednym capnięciem.


Po tylu latach zmagań z zaburzeniami odżywiania: WIDOK PEŁNEJ LODÓWKI: BEZCENNE!!! Ludzie, to się dzieje!!!! To naprawdę się dzieje!!! Mam pełną lodówkę a żarełko jest bezpieczne!!! Nie potrafię w to uwierzyć! Co chwilę otwieram lodówkę i oglądam jak to fajnie wygląda, kiedy jest pełna… I cieszę się, że wystarczy mi tego na długo!

Czyż może być piękniejszy widok dla Ogra niż pełna jedzenia lodówka?!?!?


PS Czy ktoś nie widział umowy kupna mojego trabanta? Chcę go w końcu zarejestrować jak się należy, a umowy ni ma. Bebok zeżarł :) Przecież nie będę tu sprzątać z powodu głupiej umowy! Już w tym roku sprzątałam!!!


Na zdjęciu: Szczęśliwa Ogrzyca - Hippis zagląda do garów z nadzieją znalezienia czegoś smaczengo. Ciuchy wg projektu własnego Ogrzycy :)
(Muzeum PRL-u w Rudzie Śląskiej)


1 grudnia 2013 , Komentarze (5)

Mam jakiegoś doła egzystencjonalnego, zapewne spowodowanego tym, o czym w poprzedniej notce pisałam. Do tego niewyspanie i jeszcze zimno na dworze i deszcz siąpi. Samotny wieczór w domu z komputerem. Chciałabym jakoś fajniej, ale brak mi pomysłów i energii.

No właśnie, energia. Totalnie mi jej brak. Nawet na lenistwo. Mam wyrzuty sumienia że nie robię ani nic pożytecznego, ani nic fajnego dla samej siebie. Nawet nie śpię. Snuję się po domu albo leżę i gapię się w sufit. Albo snuję się po internecie też bez celu i sensu.

Powoli zaczynam czuć, że brakuje mi energii. Moje jestestwo rozpaczliwie próbuje sięgnąć do jakichkolwiek znanych mi zasobów energii , ale to jest właśnie ten czas, kiedy nagle nie pozostaje mi nic poza jedzeniem, i to bardzo byle jakim jedzeniem, bo porządnego szykować mi się nie chce. Sprawiać przyjemności samej sobie mi się nie chce. Znajomi jakby się zmówili i nie odbierają dziś ode mnie telefonów. Nawet Samiec gdzieś przepadł i też nie odbiera. Książki czytać nie mam siły, zresztą nie mam na to ochoty. Na oglądanie filmu czuję się zbyt rozdrażniona. Nosa z domu nie wyściubię bo zimno. Męczą mnie fantazje o jedzeniu. A najgorsze jest to, że trudno mi dokopać się do jakiejś konkretnej przyczyny tego stanu i jakoś ją zneutralizować. Może przyczyn jest więcej i się nałożyły?

Czasem tak "niewinnie" zaczynały się całe wielotygodniowe albo nawet wielomiesięczne ciągi z Demonem Głodomorrą w roli głównej. I tego strasznie się boję.

1 grudnia 2013 , Komentarze (11)

Nie wróciliśmy z wczorajszych tańców zadowoleni ani szczęśliwi.
Coraz mniej w tym naszym związku pogodnych i szczęśliwych dni. Nie wychodzi nam.
W zasadzie od początku znajomości oboje mówimy o tym, że coś jest nie tak.
Po raz kolejny nie udaje mi się związek.
Gdzie ja popełniam błąd?
Co ze mną nie tak?

Co zrobić, żeby zbudować szczęśliwy związek? Szczęśliwy dla obojga partnerów...


I skoro do cholery jestem taka beznadziejna, to dlaczego kilku moich ex nadal jest moimi kumplami i deklaruje, że mnie bardzo lubią i z życiorysu wykreślać na amen nie zamierzają? I że takiej osoby jak ja się nie zapomina? To o co tutaj chodzi?