Ostatnio dodane zdjęcia
Znajomi (38)
Ulubione
O mnie
Archiwum
Informacje o pamiętniku:
Odwiedzin: | 43179 |
Komentarzy: | 1120 |
Założony: | 12 sierpnia 2013 |
Ostatni wpis: | 1 maja 2016 |
kobieta, 49 lat, zabrze
160 cm, 78.00 kg więcej o mnie
Postępy w odchudzaniu
Pierwsza pomoc w kompulsywnym moim jedzeniu
Wmawia się nam, że ostatnie grudniowe dni to czas narodzin
Boga, czas miłości i harmonii, czas kiedy gasną wszelkie spory i waśnie.
Reklamy pokazują uśmiechnięte rodziny padające sobie w objęcia przy choince, a
zwierzęta przemawiają ludzkim głosem. Może właśnie dlatego tak naiwnie co roku
oczekuję, że w ten dzień mój tata będzie moim prawdziwym tatą. Takim, który
pokaże córce, że ją kocha, że jest mu bliska, że myśli o niej i chce, żeby była
szczęśliwa, no i pokazuje że docenia to, co dla niego robi. Docenił, a jakże!
Jak tylko zjawiłam się na terytorium jego mieszkania, żeby dokończyć wigilijnej
krzątaniny, natychmiast zaczął się czepiać o byle co i okazywać swoją złość. Nie
reagowałam, bo nie chciałam awantury w „ten dzień”. Jeszcze przed podaniem pierwszego
półmiska z jedzeniem przeszedł jednak samego siebie. Oznajmił, że jak ja robię
święta, to jest (uwaga cytuję) ciulato. Dbając bardzo, żeby nic nie zdążyło
ostygnąć, poznosiłam jedzenie na stół. Przy stole powiedziałam jedynie „smacznego”,
bo opłatkiem w tej sytuacji po raz pierwszy w życiu nie potrafiłam i nie
chciałam się przełamać.
Ze złości, upokorzenia, rozczarowania, poczucia krzywdy i bezsilności przepłakałam
dwa świąteczne dni i jeszcze wczoraj rano w pracy pochlipywałam w samotności.
Z drugiej strony słowa ojca dały mi poczucie wyzwolenia. Dotąd uważałam, że
jestem potrzebna, żeby to on był zadowolony i rezygnowałam z siebie dla jego
satysfakcji. Teraz pokazał, że on też nie jest zadowolony z tego układu. A to
dało mi podstawę do tego, żeby po raz pierwszy w życiu pomyśleć, że w takim
razie moje poświęcenie na nic się nie zdaje i właściwie to mogę sobie następne
święta spędzić gdzieś samotnie przegryzając kanapkę z pomidorem i cebulą i ciesząc
się wolnym czasem.
Tak, ja wiem, że facet ma prawie osiemdziesiąt lat i kolejnych świąt z nim może
już nie być, a wtedy nad jego trumną będę żałowała, że nie chciałam ich spędzić
z nim. Tylko żebym chciała spędzać kolejne święta wspólnie, to bardzo potrzebne
jest nam pojednanie. W każdym z nas bulgoce ocean gniewu i niewyjaśnionych
waśni, gotów wybuchnąć w każdej chwili niczym wulkan bez ostrzeżenia i niczym
wulkaniczna lawa niszczyć wszystko co napotka na swojej drodze. A wszystko to
przykryte cieniutką pokrywką udawanego spokoju, bo od kiedy siedem lat temu
zaczęłam budować własne granice w tej relacji, mój tata nie pozwala już sobie
na tak częste awantury i wrzaski jak wtedy, kiedy żyła Mama. Ale wzajemna złość,
poczucie krzywdy i inne emocjonalne „perełki” wciąż w nas tkwią, waląc piętami
w pokrywkę i domagając się wypuszczenia. Ale nie wypuszczamy, bo w naszym domu
nie mówiło się i nie mówi o emocjach, uczuciach ani ważnych relacyjnych
sprawach.
Bardzo potrzebuję oczyszczenia w tej relacji. Ale boję się. Boję się pokazania
swoich emocji, swojej słabości, że chcę kochać i być kochana, że chcę dobrze
ale nie potrafię. No i ten gniew. Stłumionego gniewu jest we mnie mnóstwo.
Czuję go każdego dnia, przelewa się w każdej mojej myśli o ojcu, dudni pod
czaszką przy okazji każdej wspólnej rozmowy. Mówię o pojednaniu, a wciąż muszę
walczyć o swoje granice, bo mój tata jest świetnym manipulatorem i łamaczem
cudzych granic. Potrafi być w jednej chwili czarujący a w sekundę później
wrzeszczy jak dziki i rzuca wszystkim co ma pod ręką. Wiem, że i on źle
się z tym wszystkim czuje, ale
zaplątaliśmy się strasznie. No i boję się go. Bo kolejne próby zbliżenia się z
mojej strony kończą się najczęściej zaprzęgnięciem mnie do załatwiania jego
spraw, a potem awanturą, że to nie tak jak on by chciał. A jak odmawiam
wikłania się w jego sprawy, to też awantura i trzaskanie drzwiami. I poczucie
winy, że jestem wyrodną córką. Tak źle i tak niedobrze.
W efekcie czuję się bezsilna. Przydałby się jakiś mediator, bo sama nie daję
rady. Jedyne co jako tako mi wychodzi, to walka o własne granice, ale już próba
okazania jakiegokolwiek pozytywnego uczucia kończy się zazwyczaj tragicznie. A
ja wciąż tak naiwnie chcę harmonii i miłości w tej relacji. Jeśli mam się
zaopiekować tym starszym panem (tak, mimo wszystko czuję się za niego
odpowiedzialna), czasem coś mu pomóc i czasem dać trochę ciepła, to do jasnej
cholery coś z tą relacją trzeba zrobić, bo inaczej tego sobie nie wyobrażam. Z
drugiej strony ja wcale nie chcę opiekować się kimś, kto mną manipuluje, okazuje
wieczne niezadowolenie i robi wszystko, żeby nie opuszczało mnie poczucie winy.
Jego życie jest ważne, ale moje też!!!! W imię czego mam codziennie przechodzić
takie stresy?!?!?!?
Jem. Od wigilii dużo jem. Właściwie to się objadam. Nie panuję nad sobą i nie
liczę tego, co zjadam. Sięgam po kolejne porcje czegokolwiek i z przerażeniem
odkrywam, że wcale nie smakuje mi to, co smakowało parę dni temu. Więc sięgam
po następną porcję, z naiwną nadzieją że ta da mi spodziewaną satysfakcję i
zabije tłukące się we mnie napięcie. Ale i ta porcja nie daje satysfakcji ani
nie usuwa napięcia. Kolejne kanapki, kolejny batonik. W końcu zaczyna boleć
brzuch. Napięcie ustępuje na chwilę. A potem wraca i „taniec” zaczyna się od
początku. O wyrzutach sumienia już nie wspomnę. Działające od października do
grudnia metody negocjacji z Głodomorrą przestały działać. Zatrzymanie tego
koszmaru jest tylko i wyłącznie w mojej mocy, ale ja… czuję się diabelnie
bezsilna.
Problemy z adaptacją do nowych zajęć w nowej pracy.
Rozwalona relacja z ojcem.
Rozmowy z Samcem o tym, że może warto zerwać związek.
Kolejna kanapka.
Gordyjski węzeł.
Od czego zacząć najpierw?
Jak zwalczyć stres, żeby go nie zajadać?
Jak dopuścić do głosu wszystkie te trudne emocje, ale nie jątrzyć ich na
okrągło?
Ach, i jeszcze czymś chcę się podzielić. Ostatnia moja notka była o tym, że
nienawidzę świąt. Notka w ciągu jednego dnia miała ponad tysiąc wyświetleń (to
mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło), a pod notką znalazło się dwadzieścia siedem
komentarzy. Ale to jeszcze nic. W ciągu jednego dnia mój pamiętnik (z taką
paskudną notką) dodało do ulubionych jedenaście osób (wcześniej zdarzały mi się
najwyżej dwa dodania do ulubionych po jakiejś wyjątkowo fajnej i energetycznej
notce). Zawsze myślałam, że jestem nienormalna i tylko ja nienawidzę świąt… Tyle
się mówi o cudownej magii świąt, radosnych przygotowaniach i błogosławionym ich
spędzaniu, ale to co zadziało się z poprzednią notką daje do myślenia…
Niecierpię świąt. Nienawidzę!!!
Dla mnie to kilka godzin bezpłatnego zapierdalania w kuchni, tylko po to, żeby
podać żarcie pod nos mojemu ojcu, dla którego jestem tylko służącą i tylko po
to jestem mu potrzebna. Żadnych tam więzi rodzinnych czy świątecznej atmosfery.
Przynieś, podaj, pomóż, załatw, ugotuj, podstaw pod pysk, a potem posprzątaj i
pozmywaj. I tylko tyle. Nigdy nie pyta co u mnie, jak ja się czuję, czego
potrzebuję. O prezencie dla mnie też nigdy nie pomyślał, choć ja daję mu co
roku. A ja, choć nienawidzę tego dnia z całego serca swego, z całej duszy
swojej i ze wszystkich sił swoich, co roku zapierdalam w tej kuchni tylko
dlatego, że uważam że tak powinnam i nie wolno mi ojca zostawić na święta
samego. A w głębi ducha marzę, żeby w szpitalu wylądować nieprzytomna choć na
ten jeden dzień, żebym nie musiała przez te obłudną wieczerzę przechodzić. Bo
sama nie mam odwagi wynieść się z tego domu.
W takie dni niemal zazdroszczę Mamie, że już nie żyje.
Dlaczego wciąż postępuję wbrew sobie? Czy naprawdę muszę być nieszczęśliwa w święta tylko po to, żeby miał kto obsługiwać mojego jaśnie pana ojca? Czy nie mogę wyjechać? Dlaczego wciąż brakuje mi odwagi, żeby być sobą, robić to, czego ja potrzebuję, a nie przejmować się czego potrzebuje ktoś inny, kto nawet "dziękuję" nie powie a i tak będzie pewnie niezadowolony z jakości obsługi...
Do dupy to wszystko!!!!
Nie pisałam, bo miałam awarię komputera. Zresztą, nawet nie
chciało mi się walczyć o szybszą naprawę usterki, bo nie mam energii ani chęci
na pisanie bloga.
Od szóstego grudnia chodzę do nowej pracy.
Nie jest tak, jak przywykłam pracować. Nie jest tak, jak bym chciała pracować.
To rodzi mnóstwo emocji. Również tych trudnych i podświadomie przeze mnie
nieakceptowanych.
W ciągu ostatnich paru dni zaliczyłam dwa epizody kompulsywnego obżarstwa, z
czego przynajmniej po jednym bolał mnie brzuch. To dużo, jeśli weźmiemy pod
uwagę, że przez poprzednie dwa i pół miesiąca kompulsów nie było, bo radziłam
sobie ze źródłem napięcia różnymi metodami.
Waga najpierw przestała spadać a teraz zaczyna rosnąć, ale to nie jest
najważniejsze, bo kilogramy zawsze można zredukować. To co muszę zrobić, to
nawiązać kontakt z samą sobą, pozwolić sobie poczuć to, co próbuję wytłumić i
(co najtrudniejsze) wziąć odpowiedzialność za to, żeby powalczyć o to, co jest
mi na tę chwilę potrzebne. A nie robić z siebie ofiarę i zajadać stresy bo „nic
innego nie potrafię z tym zrobić”.
Jak Ogrzyca z Panem Głodomorrą współpracowała
Pan Głodomorra prześladował mnie już coraz poważniej. To się
czuje - że to nie głód, a Głodomorra. To jest zupełnie inne doświadczenie. A
skoro prześladował, to znaczy, że coś się we mnie dobijało uwagi i
zatroszczenia się o jakiś fragment mojego jestestwa. Tylko że ja naprawdę nie
wiedziałam o co chodzi. Sprawdzałam różne teorie na sobie, ale nic mi nie
pasowało. Nie chciałam stosować rozwiązań siłowych (czyli zamknięcie lodówki na
dwie kłódki), bo to rozwiązanie stosunkowo proste, ale na dłuższą metę się nie
sprawdza. Już to przerabiałam przez paręnaście lat i wystarczy. Może się
skończyć jeszcze większymi napadami Głodomorry.
Skoro nie wiedziałam o co chodzi mojemu organizmowi, postanowiłam postąpić z
nim tak, jak z kilkumiesięcznym oseskiem, z którym z racji wieku nie można
porozmawiać na temat tego, czego potrzebuje.
Najpierw zadbałam, żeby małemu Ogrzątku było ciepło. Ciepło je ubrałam i
zwiększyłam temperaturę w mieszkaniu. Zresztą tak po prawdzie to Ogrzątko trzaskało
zębami z zimna od paru dni, ale konsekwentnie udawało, że nadal mamy sierpień.
Zaraz potem zadbałam, żeby toto zjadło coś porządnego. Od paru dni karmiłam Ogrzątko
byle jak, bo nie chciało mi się myśleć co by tu do gara wrzucić. Poświęciłam
się i przygotowałam porządne śniadanie, obiad i kolację, zadbałam też o II
śniadanie i podwieczorek. Postarałam się, żeby było w tym stosunkowo dużo
białka (bo białko u mnie powoduje uczucie sytości), oraz trochę warzyw i
owoców. Trzymałam za to Ogrzątko z daleka od orzechów - z tej prostej
przyczyny, że tak naprawdę to nie wiedziałam ile kalorii w nich zjadałam (nie
chciało mi się ważyć każdego orzeszka), i zjedzenie porcji orzechów mogło
skutkować poczuciem winy z powodu ich kaloryczności. Poza tym wyraźnie czułam,
że tracę kontrolę nad ilością zjadanych orzeszków. Zostawiłam je więc na „zdrowsze
czasy”, jak sobie Głodomorra pójdzie.
Na wszelki wypadek ogarnęłam trochę ogrze mieszkanie. Odrobina porządków
odmieniło je na znacznie przytulniejszą norkę. Ogrzątku będzie przyjemniej tu
teraz siedzieć. Nie wiem o co chodzi z tymi porządkami, ale bardzo często,
kiedy chcę poczuć się lepiej, próbuję ogarnąć trochę mieszkanie. Jakiś to taki
dla mnie magiczny rytuał oczyszczający. Bardzo go lubię. Ma w sobie moc.
Na koniec zadbałam o sen. Wywietrzyłam chałupę na noc na maxa, ciepło otuliłam
Ogrzątko w puszysty koc i kołderkę i niech sobie śpi. Pierwszej nocy Ogrzątko
przespało osiem godzin. Ale drugiej nocy…
spało snem kamiennego ogra przez dziesięć i pół godziny. Znaczy się czego jak
czego, ale snu toto potrzebowało na pewno.
A dziś rano… waga z 79 spadła do 78,5 kg.
Ogrzyca czuje się wyraźnie bardziej energetyczna, a przede wszystkim nie czuje
napastującego ją Głodomorry. Zajęta
czubkiem własnego ogrzego ogona nie przejmuje się co by tu zjeść albo co gorsza
czego nie zjeść. Czuje się syta i szczęśliwa. I tego się trzymajmy!
DZIĘKUJEMY
DOBRY PANIE GŁODOMORRA!!!
* * * * * * * * * * *
Nauczono mnie w domu moim rodzinnym
deprywować moje potrzeby. Dbanie o innych, odgadywanie życzeń innych i
spełnianie ich przed ich wypowiedzeniem oraz totalne ignorowanie swoich
własnych potrzeb – oto największe cnoty mojego domu rodzinnego, nigdy nie
wypowiedziane głośno i wprost, ale wyrażane wciąż w codziennych sytuacjach. A
ja byłam pojętnym uczniem. Bardzo chciałam zasłużyć na miłość i podziw moich
rodziców i chwytałam ich nauki, choć nie do końca bez buntu. Pamiętam, że jako
dziecko buntowałam się przeciwko stawianiu swojego własnego „ja” na ostatnim miejscu.
Potem jednak uległam ich socjalizacji. Wyparłam złość, smutek i wszystkie inne nieakceptowane
społecznie emocje, które pojawiały się, kiedy świadomie (a potem już
nieświadomie) wypierałam swoje potrzeby, bo rodzice nie życzyli sobie
złoszczącego się albo płaczącego dziecka. Co zrobiłam z tą wypartą złością, lepiej
nie pytajcie…
Tata był obrotny. Była głęboka komuna i kryzys, ale w domu zawsze było dużo
mięsa, a i słodycze z NRFu też często gościły na stole. Jeść było wolno. Nikt
nie zakazywał.
Czuć nie było wolno. Jeść było wolno.
Do dziś nie zawsze dopuszczam do świadomości swoje potrzeby. Na niemal każde
napięcie pochodzące z ciała mój mózg ma jedną odpowiedź: jesteś głodna. To jest
paranoja, ale jak jestem śpiąca to chce mi się jeść, jak jest mi zimno to chce
mi się jeść, jak jestem zła to się uśmiecham ale chce mi się jeść, jak mi jest
smutno to pokazuję, że jestem twarda, ale potem idę się najeść. Mogłabym tak
wymieniać do jutra…
I uwaga, największa paranoja!!!! Jak jestem głodna to… nie wiem że jestem
głodna!!!! Mam trzydzieści osiem lat. Dopiero parę miesięcy temu nauczyłam się
rozpoznawać w ciele fizyczny głód i rozróżniać go od psychicznego.
Myślicie, że filmy gdzie człowieka przerabia się na bezmyślną i bezuczuciową maszynę
to bajki? Nic podobnego!!! Ja byłam taką maszyną.
Dopiero teraz, kiedy pozwoliłam sobie poczuć swoje własne potrzeby i te nieakceptowane
społecznie emocje jak złość czy smutek – nagle odkryłam, że znowu odczuwam
RADOŚĆ. I to tak intensywnie, jak odczuwałam ją w dzieciństwie. Wszystko znowu
nabiera barw, kolorów i smaków, a ja się czuję, jakby wróciła z zaświatów. No i
lodówkę mam pełną!
Dotąd przy odchudzaniu stosowałam tylko siłowe rozwiązania. Ograniczamy jedzenie,
wytężamy silną wolę i walczymy. Chudłam nawet po trzydzieści kilogramów, ale
wiedziałam, że to tylko wygrana bitwa a nie cała walka. Nie wierzyłam, że
utrzymam efekty odchudzania. Dziś wierzę, że dogadując się z Panem Głodomorra
(tak jak dogadałam się teraz) mam bardzo dużą szansę na szczupłą a przede
wszystkim szczęśliwszą przyszłość.
Radość. Słońce. Pełna lodówka jedznia.
Chłodno, głodno, smutno i smętnie.