Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Ja-Ogrzyca

kobieta, 49 lat, zabrze

160 cm, 78.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

3 maja 2014 , Komentarze (12)

Jesienią zeszłego roku, kiedy zakładałam tego bloga i kiedy na parę miesięcy przestałam się objadać, pokusiłam się pewnej nocy przy pełni księżyca o wywołanie Demona Głodomorry. Chciałam go przepędzić, tak jak to się dzieje w filmach o egzorcyzmach, tymczasem jednak…


Kiedy wywołałam Demona, wylazła ze mnie jakaś substancja, pęczniejąca niczym balon i rozrastająca się do rozmiarów całego pokoju.
- Ale jesteś wielki, sukinsynu – szepnęłam przerażona porównując jego rozmiary z moimi, ale za chwilę trochę oprzytomniałam. – Chwila, nie możesz być większy ode mnie, skoro mieszkasz we mnie!
Demon zakotłował się nad moją głową, po czym niespodziewanie przybrał postać kulturalnego mężczyzny po pięćdziesiątce siedzącego przede mną w fotelu z fajeczką w zębach. „Sam jesteś uzależniony” – pomyślałam sobie złośliwie patrząc na fajkę. Ale  teraz przynajmniej był rozmiarowo podobny do mnie i nie zajmował swoim jestestwem całego pokoju. Nie bałam się go. W jakiś sposób budził we mnie ogromne zaufanie.
- Kim jesteś? – zapytałam. Demon spokojnie sztachnął się dymem z fajeczki. Jego ruchy w ogóle były pełne spokoju.
- Jestem Demonem. Nie jakimś tam demonem, tylko Konkretnym, Twoim Demonem. No wiesz, Niemcy na przykład dla podkreślenia konkretności używają słówka „der” przed rzeczownikiem.
- Der Demon! – zachichotałam, bo wydało mi się to nagle nieziemsko śmieszne.
- Tak. – Mężczyzna wstał i z gracją równą granemu przez Rogera Moora Simonowi Templarowi przedstawił się: - Jestem Der Demon Frank Głodomorra.
Franek, chi, chi, chi, zaśmiałam się wewnątrz własnego jestestwa, bo imię absolutnie nie kojarzyło mi się z groźnym demonem.
- Jak się ciebie pozbyć? – zapytałam bez żadnych wstępnych konwenansów.
- Aaaa, to nie do mnie z tym pytaniem. – Der Demon uśmiechnął się szeroko i znowu zaciągnął fajkowy dym. Zaczęłam się irytować.
- Czego chcesz ode mnie? – warknęłam.
- Jestem Twoim przyjacielem. Chcę, żebyś była szczęśliwa.
Nie, no chyba go porąbało?!?!?!? Rozpierdala mi całe życie, sprawia że przez osiemdziesiąt procent mojego żywota wyglądam jak pierwszy tucznik we wsi i umieram przez to z rozpaczy, a on śmie mówić o szczęściu i przyjaźni?!?!?!
Der Demon tymczasem rozsiadł się wygodnie w fotelu. Dym z fajki jakimś cudem w żaden sposób mi nie przeszkadzał. W Der Demonie było coś, co pomimo mojej ogromnej złości i irytacji zmuszało do zaufania temu draniowi. Zamieniłam się w jeden wielki znak zapytania domagając się wyjaśnień.
- Przychodzę zawsze wtedy, kiedy dzieje ci się krzywda. Albo raczej, mówiąc dosadniej, przychodzę zawsze wtedy, kiedy to TY pozwalasz, aby działa ci się krzywda.
- Piękne dzięki! Wystarczająco mam problemów z własnymi problemami, żebyś ty mnie jeszcze uszczęśliwiał swoją żarłoczną obecnością w najtrudniejszych chwilach mojego ziemskiego żywota. Ładna mi przyjaźń: podsuwać zrozpaczonej kobiecie na pocieszenie czekoladę i chipsy z majonezem. Taki z ciebie przyjaciel jak z koziej dupy trąba! Zrobię wszystko, żeby się ciebie pozbyć!!!!!
Der Demon uśmiechnął się z politowaniem.
- Wiesz co by było, gdyby mnie nie było?!?!
To było najłatwiejsze pytanie jakie zadano mi w życiu.
- Oczywiście że wiem! Byłabym szczupłą, piękną i szczęśliwą kobietą!!!!!!!!!!!!!!!!!
Frank Głodomorra bujnął się w bujanym fotelu i sztachnął fajeczką. Skąd wziął w moim mieszkaniu bujany fotel?
- Szczupłą, może i tak. Ale czy SZCZĘŚLIWĄ?!?!?!? – powiedział ni to do mnie ni do siebie i spojrzał wyczekująco, jakby jednak ode mnie oczekiwał odpowiedzi na pytania, które to ja przecież miałam zadawać. Przecież wiadomo, że szczupła to znaczy szczęśliwa. O co mu chodzi?




Zrozumiałam. Nagle, w ułamku sekundy, odwróciła mi się perspektywa ostatnich dwudziestu pięciu lat. Gdyby nie było Głodomorry, ergo gdyby moja waga nie przekraczała liczb większych niż ustawa przewiduje, nigdy nie pokusiłabym się o pracę nad sobą. Jak większość ludzi przyjęłabym rolę narzuconą przez społeczeństwo i narzekałabym każdego dnia na swój los, z niecierpliwością wypatrując obiecanej za ziemskie cierpienia nagrody w raju (*płatne tygodniowo na tacę jedyne 4,99 PLN – prosimy nie wrzucać drobnych).
Długofalowo rzecz ujmując, Głodomorra zmusza mnie do pracy nad sobą.
Patrząc z perspektywy pojedynczych dni, Głodomorra pojawia się jako napięcie i pokazuje, że właśnie czegoś zabraniam sobie czuć (złości, smutku, zmęczenia etc) i tym samym nakazuje mi przyjrzenie się sobie samej z miłością z jaką matka patrzy na małe dziecko: „czego ci potrzeba?”.



Nie tak planowałam to spotkanie. Miałam przepędzić złego Demona na cztery wiatry, a wyszło na to że to on jest ten dobry a ja ta zła (zła, bo nie dba o prawdziwe potrzeby Ogrzycy). Motyla noga.
- Ej, no nie! – nie dawałam za wygraną – Wcale nie jesteś moim przyjacielem! Przyjaciel nie podsuwa czekolady i chipsów z majonezem na problemy.
- A czy ja podsuwam? Ja pojawiam się tylko jako napięcie, które sygnalizuje, że jakieś twoje potrzeby albo ważne emocje właśnie zamykasz w skrzyni w lochach swojej podświadomości. Chcę, żebyś je zauważyła. A ty jak „postępowy rodzic” wkładasz w usta płaczącego dziecka drogą czekoladkę i uważasz że sprawa jest załatwiona.
- To co ja mam zrobić do cholery?!?!?
- Prawdziwy przyjaciel nie daje gotowych rozwiązań. Prawdziwy przyjaciel wspiera pomagając zauważyć problem i przedstawiając własne zdanie na ten temat, co też właśnie uczyniłem. Ale decyzję i jej konsekwencje prawdziwy przyjaciel pozostawia tobie.






… no to pięknie…

1 maja 2014 , Komentarze (7)

Nie, no, cholera jasna!!!

Mój problem polega na tym, że z jakimiś emocjami sobie nie radzę, czegoś do siebie nie dopuszczam. Coś we mnie kiełkuje, nosi mnie, napełnia napięciem i…

… no… i następuje schemat większości z Was znany…

… uspokajam się jedzeniem.

Fuck.


Moim problemem nie jest jakieś szczególnie niezdrowe jedzenie czy cóś. Nie potrzebuję żadnej diety-cud, sali fitness czy innych tego typu wynalazków. Po czternastu latach odchudzania podstawy dietetyki znam całkiem nieźle. Pomysły na ruch sprawiający radość też mam i nawet czasem z nich korzystam.

Ja potrzebuję sposobu na Demona Głodomorrę, czyli mówiąc po ludzku: sposobu na napięcie, które zmusza mnie do jedzenia i olewania wszystkiego. To jakaś mieszanina smutku, rezygnacji, złości i beznadziei. Objawia się jako bliżej niezidentyfikowana, przygniatająca kulka w splocie słonecznym i wypełnia całe ciało niemocą. Brrr! Gdyby toto we mnie nie istniało, jadłabym jak każdy zdrowy człowiek – po to żeby żyć, po to żeby poczuć przyjemność, a nie po to żeby zabić napięcie.



Od pewnego czasu coraz mniej pracuję nad swoim zewnętrzem (kg), a coraz więcej nad wnętrzem (psychika). Nie schudłam, ale – paradoksalnie - wahania wagi i ich tempo zmniejszyły się w stosunku do poprzednich lat. Uwierzycie, że wysoka waga to i tak większy komfort niż waga wysoka-niska-wysoka-niska-wysoka?

Sporo czytam. Obserwuję siebie. Zahaczyłam o warsztaty asertywności, z nich wylądowałam na innych zajęciach z udziałem psychologów i grupy osób tak jak ja szukających siebie. Pracuję nad sobą. Ale nic nie dzieje się od razu. Praca jaką włożyłam w siebie w ciągu ostatnich 18 miesięcy wprawdzie przynosi mi żniwo pod postacią lepszego samopoczucia, lepszych dla mnie decyzji, bardziej satysfakcjonujących relacji z najbliższymi osobami i ogólnie odczuwalnej poprawy, ale Demon Głodomorra nadal istnieje, a ja… ja tak bardzo chcę go zrozumieć, rozgryźć i rozbroić.


Waga mi rośnie. Dziś rano pokazała liczbę 87.
W głowie mam chaos. Z jednej strony znam prosty sposób na schudnięcie, jaki można znaleźć w każdej, najgłupszej nawet gazecie (mniej jeść, więcej się ruszać), z drugiej strony mam świadomość istnienia Demona Głodomorry, który i tak położy wszystkie moje wysiłki na łopatki jeśli nie dziś i nie za tydzień to za pół roku czy rok. Nie chcę znowu chudnąć 30 kilogramów tylko po to, żeby za chwilę znowu przytyć i czuć się jeszcze gorzej. Na widok ludzi bezrefleksyjnie się odchudzających odczuwam złość na głupi trend w społeczeństwie: „żryj mniej, płać za fitness, a będziesz piękny!”. Kurwa, to nie działa na dłuższą metę, a wciąż nam cisną kity że to jedyny sposób!!!


A co z Demonem Głodomorrą?



No tak… z Demonem to nie taka prosta sprawa. Na niego przepisu nie ma. To MÓJ Demon i tylko ja mogę go poznać i zrozumieć. Drogi na skróty nie ma. Przepisu w Tinie, Pani Domu czy Bravo Girl nie znajdę. W Charakterach też nie.


To trochę tak jak w bajce, kiedy sierotka-bidusia sama musi iść do lasu, odnaleźć Złą i Silną Czarownicę, zmierzyć się z nią, zwyciężyć, zaprzyjaźnić i powrócić do wioski jako silna kobieta. I tam w tej wiosce zmierzyć się ze złem które ją prześladowało czyniąc z niej sierotkę-bidusię. A potem żyli długo i szczęśliwie…

Uuuu ale mi się bajkowo robi na tym blogu. :) Mamy Grzeczną Dziewczynkę, Ogra (przeciwieństwo Grzecznej Dziewczynki), Demona Głodomorrę a teraz jeszcze Czarownica doszła. Pięknie. Ciekawe kiedy z zajęć psychologicznych wyląduję w psychiatryku…


Fajnie mi się pisze te teoretyczne bzdury plaszcząc dupę przy komputerze i przegryzając wafelka XXL.




Idę do lasu szukać Czarownicy, cokolwiek to znaczy…

26 kwietnia 2014 , Komentarze (8)

Chcę podzielić się z Wami moimi świętami.


Świąt nienawidziłam od dawna. W moim domu były sztuczne, pełne napiętej atmosfery. Trzyosobowa rodzina zamknięta w czterech ścianach własnego grajdołka i nadmiar jedzenia. Rodzice nawet nie próbowali uroczyście się ubrać. Hollywodzkie filmy i ksiądz w kościele pierdolili o miłości. Ale u nas był tylko zaduch. Kupowałam prezenty dla rodziców. Chciałam, żeby było pięknie. Nie było. Pytałam: „mamo, po co znowu robisz te święta?”, a ona tłumaczyła się tradycją.

Po śmierci mamy było jeszcze gorzej. Dwie osoby zamknięte w czterech ścianach własnego grajdołka. Ojciec nawet nie próbował się uroczyście ubrać. Siedział przy stole i czekał aż zapracowana córka poda mu jedzenie pod nos. Kupowałam prezenty, chciałam, żeby było pięknie. W drugą stronę nie dostawałam nic, oprócz masy pracy przy świątecznym żarciu i wybrzydzanie, że obiad o pół godziny za wcześnie. Trzy tygodnie przed świętami dostawałam delirki, że znowu muszę przez TO przechodzić. Pytałam siebie: „grzeczna dziewczynko, po co znowu robisz te święta?”. „Patowa sytuacja” – odpowiadałam sama sobie, „przecież nie zostawię prawie-osiemdziesięcioletniego ojca samego na święta. Zresztą sama nie miałabym do kogo pójść…”


W grudniu 2013, tuż przed Wigilią pisałam na blogu: „Dlaczego wciąż postępuję wbrew sobie? Czy naprawdę muszę być nieszczęśliwa w święta tylko po to, żeby miał kto obsługiwać mojego jaśnie pana ojca? Czy nie mogę wyjechać? Dlaczego wciąż brakuje mi odwagi, żeby być sobą, robić to, czego ja potrzebuję, a nie przejmować się czego potrzebuje ktoś inny, kto nawet "dziękuję" nie powie a i tak będzie pewnie niezadowolony z jakości obsługi.. Do dupy to wszystko!!!!”
(Cała notka tu: http://vitalia.pl/index.php/mid/49/fid/341/diety/o...



W Wigilię usłyszałam że „robię ciulate święta”…
Coś we mnie pękło.



=====================================

 

 

Myśl kiełkowała nieśmiało, zdeptywana co chwilę przez „powinnaś”, „należy”, „nie wolno”, „kto to widział?”, „taka tradycja” i obraz księdza grzmiącego z ambony o miłości bliźniego. Nie konsultowałam jej z nikim. Nie chciałam zobaczyć w czyichkolwiek oczach dezaprobaty. Wystarczająco dużo miałam jej w sobie.
O podjętej decyzji poinformowałam tylko ojca i Samca. Wystarczająco wcześnie, żeby sami zadecydowali jak chcą spędzić te święta. Ku mojemu zdziwieniu przyjęli to w miarę spokojnie.

Przez dwa tygodnie mój światopogląd obracał się co dwa dni. Czułam że dzieje się we mnie coś niezwykłego. Czułam miłość do świata, do ludzi, nawet do ojca. Zobaczyłam też samą siebie, odartą z powinności i obowiązków, i doświadczyłam wielkiej pustki, samotności i lęku. Po raz pierwszy w życiu przedświąteczny czas działał na mnie radośnie i oczyszczająco.

W wielką sobotę ugotowałam dziesięć jajec, ale nie malowałam ich. Spakowałam do podróżnej torby wytarte dżinsy, wygodne buty których nie domyje już nic, oraz wygodną bluzę, pamiętającą chyba jeszcze epokę PRLu. Na górę wrzuciłam książkę Osho. Do siatki spakowałam jeszcze gorące jajka, trochę warzyw i bochen wypieczonego chleba. Kiedy wyciągałam z szafy mapę, poczułam to radosne podniecenie, które czuję zawsze wtedy, kiedy gdzieś jadę. Zarzuciłam na ramię ciężki aparat fotograficzny i wtedy już wiedziałam na pewno, że to będzie szczególny czas.


Pojechałam na Jurę Krakowsko-Częstochowską. To blisko. Zamieszkałam w małym przedwojennym domku w wielkim tajemniczym ogrodzie z widokiem na skałki. Już tam kiedyś byłam. Lubię to miejsce. Stałam się panią samej siebie. Nie istniało „musisz”, „należy” i „powinnaś”. Powoli rodziło się „chcę”.

Rano jadłam skromne śniadanie w ogrodzie. Składało się głównie z ugotowanych wcześniej jajek i zrobionej naprędce rozpuszczalnej kawy. Dookoła mnie ćwierkały, piszczały, fruwały i pokrzykiwały szpaki, zamieszkujące zawieszone w tym ogrodzie 110 budek lęgowych. Czułam spokój i szczęście.
Potem wędrowałam po okolicy, na przemian gubiąc się w bajkowym lesie i odnajdując drogę. Czasem przystawałam i fotografowałam coś bez sensu. Bawiłam się znakomicie. Byłam tu i teraz i nie istniało nic poza tą samotną wędrówką.
Wieczorem doglądałam ognia w kuchennym piecu, troskliwie dokładając drwa, żeby nie zgasło. Dopiero wtedy mogłam „przyrządzić” obiad, na który składały się pajdy upieczonego na kuchennej blasze chleba, potarte ząbkami czosnku i posypane solą. Jednak prawdziwa uczta była dopiero na kolację. Wtedy, po kilku godzinach pieczenia w popiele, dojrzewały ziemniaki. Jadłam je łakomie z masłem i solą, niecierpliwie obierając kolejne parzące w dłonie kawałki ze skórek.
Nocami wciąż paliłam ogień w kuchennym piecu, rozsuwałam blachy i cieszyłam się tym moim małym, domowym ogniskiem. Ogień dawał mi to ciepło, którego w żaden sposób nie dostałabym, zostając w moim domu.
Kiedy kończyły się przyniesione z okolicy drwa i w kuchennym piecu ogień gasł, przenosiłam się do łóżka, które w maleńkim pokoiku stało tuż obok gorącego, kaflowego pieca. Z książką w ręku tuliłam się do gorących kafli i… znowu czułam spokój, radość i szczęście. Zasypiałam, a rano budził mnie świergot ptaków i słońce przebłyskujące przez młode liście drzew. Kaflowy piec wciąż dzielił się ze mną swoim ciepłem. Zaczynał się kolejny dzień i wiedziałam na pewno, że będzie dobry.



Odnalazłam spokój i radość. Opuściło mnie towarzyszące mi na co dzień napięcie. Jak złe ptaki odleciały czarne myśli, ustępując miejsca wielkiemu optymizmowi i tej wielkiej, nieopisanej wewnętrznej radości. Czułam się tak, jak wtedy, kiedy miałam 8 lat i święta w naszym świątecznie przystrojonym domu wydawały mi się piękne. Naprawdę byłam tylko tu i teraz. Tylko to miało znaczenie.
A i zajączka znalazłam w lesie. Wielki, wypasiony zając wyskoczył z krzaków tuż pod moimi stopami i pokicał gdzieś w pole. Przystanęłam zauroczona tą krótką chwilą. To był prawdziwy zajączek. To były prawdziwe święta.



===============================

* Ojciec poszedł na święta do znajomych. Zapytany czy jest zadowolony, odpowiedział z dumą „postawili się”. Tego dnia rozmawialiśmy przyjaźnie;
** Samiec częściowo spędził święta ze swoją córką w domu a częściowo z matką i braćmi u ciotki;
*** Koszt moich najpiękniejszych w życiu świąt: 50 zł noclegi + 20 zł paliwo => to daje tylko 70 zł plus jedzenie, którego i tak zjadłabym w domu dużo więcej;
**** Wcześniej praktycznie nie dostawałam prezentów, tym razem po powrocie czekał na mnie bardzo fajny prezent od mojego Samca. Taki prezent, który sprawił radość i pozwolił docenić majstersztyk ofiarodawcy, który poświęcił na ten prezent dwa dni swojej pracy. :)

10 lutego 2014 , Komentarze (17)

Mam jedzeniowy ciąg. Nie jest mi z tym dobrze, ale wcale nie chce mi się z tego wychodzić.
Zmywam się stąd. Na jakiś czas.
Wkurwia mnie, kiedy cofam się wstecz i użalam się nad sobą.
Proszę, powstrzymajcie się przed komentarzami"weź się w garść", bo gdyby branie się w garść było jakimkolwiek sposobem, to taki serwis jak vitalia nie miałby żadnej racji bytu...

2 lutego 2014 , Komentarze (15)


Wiecie co… MAM MARZENIE.


Jego treść jest na razie tajemnicą znaną tylko mnie.
(Tym razem nie chodzi o chudy tyłek ani o likwidację rozstępów. To coś zupełnie innego.)


To, że TO MARZENIE mogę przekształcić w RZECZYWISTOŚĆ poczułam miesiąc temu, w Nowy Rok. Aż mi się oczy zaszkliły, kiedy dosłownie całą sobą poczułam radość ze spełnienia. Przy okazji składania życzeń prosiłam wszystkich aby mi życzyli, żeby TO się spełniło.

W natłoku codzienności, kiedy brakowało czasu nawet na spokojne śniadanie, a sytuacja w domu i w pracy nastrajała co najwyżej do wizyty w monopolowym, Marzenie odpłynęło gdzieś do niebytu i wydawało się równie niedostępne jak podróż na Marsa. Kiedy nie radzisz sobie z codziennością i zajmujesz się zajadaniem problemów, Marzenie nie ma racji bytu…


Ale wczoraj miałam urodziny.
A dziś obudziłam się o siódmej rano i poczułam że TO może się ziścić. Nakreśliłam w głowie delikatny szkic Marzenia. Wyobraziłam sobie moment, kiedy zapala się przede mną zielone światło i mogę realizować Moje Marzenie. Poczułam mnóstwo energii i radości i znowu zaszkliły mi się oczy ze szczęścia. Wcale mi się nie zaszkliły. Poryczałam się jak bóbr! Ze szczęścia.


Jeszcze dziś, choć jest niedziela, zabieram się do roboty! Droga przede mną daleka!
Będę potrzebowała na tej drodze wszystkich moich najlepszych cech i umiejętności, które wszystkie razem wyłażą z mojego ogrzego jestestwa tylko wtedy, kiedy NAPRAWDĘ CZEGOŚ CHCĘ : wiary w zwycięstwo, determinacji, pasji, szacunku dla wszystkich napotykanych po drodze istot, dobrej organizacji, kreatywności, siły przekonywania innych do swojego punktu widzenia, umiejętności wyczucia właściwego czasu.

1 lutego 2014 , Komentarze (11)

W nawiązaniu do kilku poprzednich notek…


Zamartwiam się że jestem złą córką i kiepskim pracownikiem. Uważam że ja jako ja jestem beznadziejna a nawet nabeznadziejniejsza na świecie. I jako taka nie mam prawa do szczęścia. Zwłaszcza, kiedy tatuś się przeze mnie złości. I uważam że nie zasługuję na relaks, kiedy wychodząc z pracy ” tylko” dwadzieścia minut po czasie zostawiam szefa z tyloma niezałatwionymi sprawami. Zastanawiam się, jak by tu się poprawić, nagiąć siebie do czyichś potrzeb i być idealna (czyt. Grzeczna Dziewczynka), byle tylko oni wszyscy byli ze mnie zadowoleni.  
Ze zgryzoty zajadam problem.

Ale zaraz zaraz… a co z drugą stroną tych relacji?!?!


Mój tata.
Ostatnio poinformowałam go, że nie będę mu się tłumaczyć dokąd wychodzę i kiedy wrócę ani że akurat wynoszę śmieci. Mam w końcu trzydzieści dziewięć lat, jestem dorosła i nie mam obowiązku (nawet moralnego) się tłumaczyć. Uważam, że postąpiłam uczciwie. Poinformowałam o swoich zamiarach. Krzywdy mu przecież nie robię. Tatuś wziął był się zdenerwował, nazwał mnie głupią, użył paru brzydkich wyrazów, powiedział że już nie jestem jego córką i nie odzywa się od dziesięciu dni. Poczułam się winna jego złości.
Tymczasem psychologia uczy, że każdy sam odpowiada za swoje emocje i swoje słowa. Nie denerwowałam go złośliwie. Wyznaczałam tylko swoje granice. Nie jestem odpowiedzialna za jego złość i jego złe samopoczucie spowodowane tym, że nie daję się kontrolować i manipulować. To jego wybór że się złości i tą złością próbuje mnie wmanewrować w poczucie winy i dostosowanie do jego potrzeb. Ja tylko broniłam swoich granic. I fakt, że odważyłam się to zrobić jest moim sukcesem. Jego złość jest po jego stronie.
Ufff. Lepiej mi z taką interpretacją. Nie ja jestem winna całemu złu.


Mój pracodawca.
Nie spełniam wymagań mojego nowego szefa. Nie wyrabiam tempa pracy jakie mi narzuca. W natłoku zadań robię pięć rzeczy na raz, w tym cztery zrobię źle a o sześciu innych zapomnę. Uważam że jestem beznadziejnym pracownikiem. Obwiniam siebie o ociężałość umysłową.
Ale chwila, chwila.. Popatrzmy na drugą stronę tej historii… To mój obecny szef prosił mnie, żebym przyszła do jego firmy. Nie na odwrót. Na rozmowie wstępnej od razu zgodził się na moją propozycję finansową. Nie negocjował podanej przeze mnie stawki. Jeszcze kilka razy potwierdzałam tę kwotę w rozmowie telefonicznej i na gadu-gadu, za każdym razem dodając, że to kwota netto albo na rękę. Przyszły szef każdorazowo potwierdzał te ustalenia.

Tymczasem od stycznia dostałam umowę na kwotę stanowiącą… niecałe 79% uzgodnionej stawki.  O grudzień nawet nie pytajcie. Dobrze że gospodarna jestem i trochę oszczędności miałam. Za każdym razem szefowa zapewnia mnie, że „przy kolejnej umowie otrzyma pani tyle, ile chciała”. I ja już dwa razy dałam się okłamać. Paranoja. Podpisałam, bo nie chciałam zostać w ogóle bez pracy.
Patrząc na tę sprawę w ten sposób, nareszcie przestałam obwiniać siebie za nieradzenie sobie w pracy, a wkurwiłam się na nieuczciwego pracodawcę, który (nazwijmy sprawę po imieniu) perfidnie mnie okłamał. I wierzcie mi, z takim wkurzeniem mi łatwiej, niż kiedy obwiniam samą siebie.


Spojrzałam na te dwie sprawy w innym świetle. Kiedy przestałam obwiniać tylko siebie, kiedy dopuściłam do świadomości to, co próbowałam wytłumić (złość na innych), poczułam się lepiej. Sprawy wydały się prostsze, a ja przestałam się czuć jak dziecko błądzące we mgle. Przestałam się martwić jak sprawić, żeby dwaj wyżej wymienieni panowie byli ze mnie zadowoleni i czuli się bardziej komfortowo, a zaczynam myśleć, czego JA potrzebuję.




Za pomoc w przewartościowaniu spraw dziękuję J.

26 stycznia 2014 , Komentarze (11)

Mieszkamy z ojcem w jednym domu. Z punktu widzenia prawa jest naszą własnością po połowie. Ja na górze, ojciec na dole. I tylko my dwoje, nikt więcej.

Ojciec uwielbia mnie kontrolować. W praktyce wygląda to tak, że wychodzi ze swojego mieszkania natychmiast, kiedy słyszy jakiekolwiek odgłosy świadczące o tym, że być może gdzieś wychodzę albo skądś przyjechałam. Przez korytarz uda mi się czasem przemknąć na paluszkach, ale już wyprowadzić bezgłośnie samochód z garażu jest trudniej. I zaczynają się pytania: „Dokąd idziesz?” „Z kim?”, „A kiedy wracasz?” Jeśli nie daj Boże mam ze sobą jakąś torbę to zaraz dopytuje: „A co tam niesiesz?”. Pyta o zawartość zakupów kiedy wracam ze sklepu. A kiedy wynoszę worek ze śmieciami to też pyta „A co tam  niesiesz?”. Jeszcze kilka lat temu potrafił urządzić mi awanturę, jeśli wróciłam później niż zadeklarowałam, bo np. zepsuł mi się samochód i zadzwoniłam że będę później. Od tego czasu zaczęłam odpowiadać „nie wiem kiedy wrócę”, czasem też próbowałam przedstawiać logiczne argumenty, dlaczego nie chcę żeby mnie pytał dokąd idę, kiedy wracam i co tam wynoszę (kiedy niosę worek ze śmieciami). Ale nic nie pomaga. Codziennie jak ze zdartej płyty słyszę to samo: Co? Gdzie? Kiedy? Z kim? Czasem grzecznościowo można na takie pytanie odpowiedzieć. Ale codziennie - wierzcie mi – nawet świętego szlag by trafił. Tym bardziej, że nie mamy z ojcem przyjaznej relacji i na bardziej życzliwy dialog nie ma co liczyć. Łączą nas tylko rozmowy służbowe oraz próby kontroli. Tatuś jest miły tylko wtedy, jeśli całkowicie akceptuję jego punkt widzenia i dostosowuję się do jego poleceń, rezygnując z siebie i tłumiąc wszystkie swoje emocje i potrzeby. Ogry i ryby głosu nie mają.
W efekcie każde wyjście z domu jest dla mnie nieprzyjemną traumą. Śmieci wynoszę najchętniej rano, kiedy on jeszcze śpi, bo choć wprawdzie pośmierdywały mi nocą w mieszkaniu, to przynajmniej unikam znienawidzonego „co tam niesiesz?”


W końcu zapisałam się na warsztaty asertywności i przy pierwszej możliwej okazji poprosiłam o możliwość przećwiczenia rozwiązania tej sytuacji.
Dotąd próbowałam tłumaczyć ojcu, że sytuacja jest dla mnie krępująca i prosić go o zaniechanie zadawania tych pytań. Ale (jak uczy psychologia) drugiej osoby zmienić nie jesteśmy władni. I ojciec wcale nie zamierza się zmieniać. Możemy zmieniać tylko siebie. A więc to moje zachowanie musi ulec zmianie.

W czwartek poinformowałam ojca, że mam prawo do prywatności, słysząc takie pytania czuję złość bo czuję się kontrolowana i od teraz na te pytania odpowiadać nie będę.

W efekcie dowiedziałam się, że jestem wyjątkowo głupia. Że nie jestem już jego córką. Że nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Że strasznie go skrzywdziłam. Całej jego wypowiedzi towarzyszyły wyrazy uważane powszechnie za wulgaryzmy oraz dobitne trzaskanie drzwiami. No i oczywiście nie odzywa się do mnie od czwartku, a mamy już niedzielę.



Zrobiło mi się bardzo smutno. Chciałam poprawić naszą relację, zrobić miejsce na rozmowy cieplejsze niż tylko o śmieciach, usunąć lęk i niechęć. No i ochronić swoją prywatność. Ale wg ojca nie mam prawa do własnego zdania, o ile nie jest identyczne z jego zdaniem. Zrobił to co robi od zawsze: urządził awanturę, poprzeklinał, potrzaskał drzwiami. Ja zostałam z poczuciem winy że taka ze mnie wyrodna córka. Nienawidzę go za to wieczne poczucie winy!!!


Teraz przynajmniej się do mnie nie odzywa. Mam święty spokój. Nikt nie pyta mnie, dokąd wychodzę. Wczoraj w środku dnia nie inwigilowana przez nikogo wyniosłam śmieci – BEZCENNE.

I tylko żal, bo naprawdę zależy mi na DOBREJ RELACJI, a nie tylko na wiecznej walce o własne granice… Na relacji pełnej życzliwych rozmów o sprawach ważnych i o sprawach błahych, ale na litość boską, nie o tym że niosę te pierdolone śmieci!!!!!!!!!!!!!


20 stycznia 2014 , Komentarze (9)

W nawiązaniu do dwóch ostatnich notek…

Pomysł żeby wziąć odpowiedzialność za własny chaos na własnym stanowisku pracy (zamiast zwalać wszystko na cały świat) najwyraźniej był tym, czego Pan Der Demon Głodomorra ode mnie oczekiwał. Od kiedy się wściekłam i opracowałam w sobotę rano Plan Ograniczania Chaosu, Pan Der Demon Głodomorra natychmiast się uspokoił i:

- Sobota bez kompulsów.
- Niedziela bez kompulsów.
- Poniedziałek w pracy w miarę spokojny i bezchaosowy.
- Zadania zrealizowane.
- Samopoczucie po pracy całkiem przyzwoite.
- Energia do życia po pracy obecna.
- Popracowy stres: w normie.
- Szanse na poniedziałek bez kompulsów: bardzo duże.


… co bynajmniej nie znaczy że nie popełniam błędów. Dziś skasowałam program do skanowania na moim komputerze. Znaczy się sam się skasował hi hi. Nie mam odwagi dzwonić do informatyka żeby to naprawił… No tak, ale mój Plan Ograniczania Chaosu nie obejmował profilaktyki niekasowania programów. Muszę dopisać punkt 22: w trakcie używania antywirusa, przed naciśnieciem „usuń” będę czytać co usuwam, nawet jeśli proponuje mi siedemnaście plików do usunięcia.
Siedemnaście?!?!?! O matko… to co ja jeszcze za potrzebne pliki posłałam dziś w kosmos?

19 stycznia 2014 , Komentarze (7)

Ej, stało się coś fajnego!!! Muszę to napisać!

Od kiedy 6 grudnia poszłam do  nowej pracy, jem coraz więcej i znowu tyję. Nie radzę sobie w pracy. Nie radzę sobie ze stresem. Nie radzę sobie z jedzeniem. Jest we mnie ogromne napięcie, taki ucisk na wysokości splotu słonecznego, którego nie potrafię rozładować.  Okropne uczucie!
Po piątkowej poważnej wpadce obudziłam się w sobotę pełna złości na to, że nie radzę sobie tak, jak bym chciała i jak bym mogła (biorąc pod uwagę moje doświadczenie i umiejętności). Zupełnie spontanicznie wzięłam jakiś zeszyt i wypisałam sobie w punktach co uważam, że mogę zmienić w sobie, albo jakie rozwiązania zaproponować, żeby pracować lepiej i czuć się przy tym lepiej. O tym pisałam już we wczorajszej notce.

I wiecie co?


Napięcie ustąpiło. Zamieniło się w energię. Czułam ją w rękach, w nogach. Miałam ochotę tańczyć i biegać. No i przestałam być tak rozpaczliwie głodna. Kompulsy ustąpiły.


Przez te sześć tygodni pracy tłumiłam w sobie całą złość, bo wydawało mi się, że nic nie mogę zmienić, obwiniałam jedynie siebie o beznadziejność. Starałam się mniej złościć a wydajniej pracować. Skutki okazały się opłakane. Ale kiedy w piątek popełniłam poważny błąd, coś mną potrząsnęło. Uwolniła się ta stłumiona złość. W efekcie zaczęłam kombinować co by tu zmienić, dopuszczając nawet myśl, że lepiej niech mnie zwolnią za to że chcę coś zmieniać, niż mieliby mi przedłużyć umowę tylko dzięki temu, że będę grzeczna.


Ja wcale nie wiem, czy to co wymyśliłam przyniesie mi w praktyce jakąkolwiek korzyść i czy cokolwiek z tego uda się zrealizować. Ale chcę Wam powiedzieć, że już sama myśl, że to ja mogę odpowiadać za sytuację która mnie dotyczy i mogę próbować coś zmieniać, dała mi ogromną energię i… uspokoiła Głodomorrę. A uspokoić Pana Demona Głodomorrę nie potrafiłam przez ostatni miesiąc nijak…

No. I co Wy na to?

18 stycznia 2014 , Komentarze (11)

Waga od zeszłego tygodnia wzrosła z 80,5 kg do 81,4 kg.


Coraz gorzej mi idzie w tej mojej nowej pracy. Przechodzę samą siebie w ilości błędów i pomyłek. Wczoraj zapomniałam posłać kierowcę po ładunek. Średnio co godzinę popełniam jakiś błąd. Niektóre takie błędy skutkują później poważnymi problemami i kosztami. W dodatku codziennie wychodzę co najmniej piętnaście minut po czasie (a często przychodzę dziesięć minut przed czasem). Do domu wracam wykończona, a jeszcze wieczorem i w weekendy ścigają mnie telefony, że problem jakiś w trasie, albo coś wyjaśnić, albo cóś. Po powrocie do domu nic mi się nie chce. Siedzę i jem i znowu tyję. Mam ogromne poczucie winy, że jestem takim beznadziejnym pracownikiem i wstyd mi strasznie przed szefem i kierowcami. Czuję się beznadziejna i martwię się, że wszyscy patrząc na moje błędy oceniają mnie jeszcze gorzej niż ja sama. Że nie przedłużą mi umowy po tych trzech próbnych miesiącach, a jeśli nawet, to o porządnej kasie, którą mi obiecano - mogę zapomnieć. Moje poczucie własnej wartości spada na łeb i na szyję. Jestem załamana. I jeszcze czuję ogromną złość, że praca tak mnie absorbuje, że nie mam czasu zatrzymać się, spojrzeć w głąb siebie i złapać kontakt z samą sobą. Ba, wszystko próbuję zrobić tak szybko, że w zasadzie nic nie robię dokładnie. A jeszcze wciąż ścigają mnie słowa szefa „jeszcze to i tamto i proszę zadzwonić i jeszcze oferta i jeszcze coś trzeba wydrukować a coś posłać mailem”. I jeszcze telefon dzwoni. I kierowca pisze sms, że ładować go nie chcą. I jeszcze proszę zrobić sprawozdanie do GUS. Nie przyjęłam się do pracy w tej branży wczoraj i wiem, że w transporcie tak jest, że wszystko dzieje się naraz. Ale tym razem to NARAZ mnie przerosło!!! Nie chce mi się rano wstawać z łóżka i iść do pracy. Po powrocie z pracy nie mam ochoty na nic. Moje kontakty z ludźmi i prywatność niemal umarły. Tęsknię za starą, dobrą pracą, w której wszystko ustawiłam sobie tak jak sama chciałam, po godzinach nic się nie waliło (na ogół), robota układała się niemal sama a wyniki miałam zarąbiście dobre! (No dobrze, tylko z dojazdami był problem, bo zajmowały mi dwie godziny dziennie). Tylko że tam już wracać nie mam po co. Starego prezesa zwolniono. Fajnych ludzi zwolniono, niektórzy odeszli sami. Pensje poobcinano. Atmosfera podobno do bani.


Mam ochotę się upić. Zapomnieć. Odlecieć.
Mam ochotę jeść. Mam ochotę płakać.
Wszystko, byle tylko nie czuć tego napięcia, które czuję.


Po wczorajszej wpadce poczułam ogromną złość. Chciałam się upić, ale nie zrobiłam tego. Wzięłam dziś zeszyt i zaczęłam wypisywać, co chcę i sądzę że mogę zmienić w tej pracy, żeby zaczęła mi się ta robota układać. Co JA sama w SAMEJ SOBIE chcę zmienić, żeby było mi łatwiej. Gdzie postawić granice, żeby chronić nie tylko samą siebie ale i interes firmy (bo spedytor popełniający błędy nie leży przecież w interesie firmy!). Z jakich praw dać sobie prawo skorzystać. Czego się nauczyć. Jasne, że cuda od poniedziałku się nie staną, ale wierzę, że małymi kroczkami mogę wiele zmienić na lepsze.


Zapisałam się na warsztaty treningu asertywności. Będą trwały dziesięć tygodni (10 spotkań po 3 godziny) i są finansowane z NFZ. Po dwóch pierwszych spotkaniach wiem już na pewno, że przydadzą mi się umiejętności tam nabyte, oj przydadzą!




Mądrzy ludzie mówią, że problemy jakie mnie spotkały, to najlepsze, co mogło mnie teraz spotkać. Że lepszego daru od losu nie mogłam dostać. Oto mam szansę ZMIERZYĆ SIĘ Z PROBLEMEM I ROZWIĄZAĆ GO, a nie starym zwyczajem podkulić ogon, otworzyć lodówkę i w poczuciu bycia najbiedniejszą ofiarą na świecie starannie opróżnić jej zawartość, a potem z zapałem zabrać się za kolejne odchudzanie, pozostawiając jednocześnie PRAWDZIWY problem nierozwiązany…