Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Ja-Ogrzyca

kobieta, 49 lat, zabrze

160 cm, 78.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

31 maja 2014 , Komentarze (9)

Pierwszy tydzień zakończył się sukcesem.
Z 88kg zjechałam do 84,9kg.
A więc na wadze ubyło 3,1 kg. W biodrach i talii odpłynęło po 2 cm a w pasie aż 3.
Wyniki są i motywują.
Pierwszy tydzień odchudzania zawsze jest zarąbisty!

Menu układam sobie sama. To daje mi złudne poczucie wolności i niezależności. Wróciłam do swoich książek dietetycznych. Fakt, że mam całkiem sporą wiedzę w tej dziedzinie, podnosi mi poczucie własnej wartości. Zapomniałam już, że w czymś mogę być dobra. Marzy mi się, że jak już schudnę raz i na zawsze, to potem zostanę kimś, kto będzie pomagał schudnąć innym ludziom. Cały czas wyszukuję też przydatnych informacji na temat rozwoju wewnętrznego. Bo u mnie to jest tak, że moja waga zależy od mojej głowy, nie od mojego brzuszka (kompulsywne, emocjonalne jedzenie).

Jako kucharka jestem kiepska (myślę, że w konkursie na najbardziej ch..wą panią domu, w kwestii gotowania mogłabym być w ch…wej czołówce hehe). Nie mam pomysłów na oryginalne i codziennie inne menu. Nieszczególnie chce mi się gotować. Mimo to wymyśliłam kilka smacznych dań opartych w większości na warzywach i owocach i póki co tym się posilam. Ograniczam kartofle i chleb, szukam zamienników. Głód robi swoje, i nawet dania mojej kuchni wydają mi się potrawami o rajskim smaku… :) Kiedy miałam ochotę „zagryźć doła”, kiedy jadłam kompulsywnie, szukałam produktów mocno przetworzonych, o mocnym i konkretnym smaku. Inne mi nie smakowały. Teraz, kiedy jestem trochę przegłodzona, doceniam smak warzyw i owoców, pełen życia i radości. To bardzo energetyczne jedzenie. Poziom białka staram się podnosić nabiałem i przetworami mlecznymi (żółty ser jest tłusty ale ma piekielnie dużo białka). Szukając urozmaicenia sięgam po nowe produkty. Nauczyłam się przygotowywać szpinak (no dobra, wiem, żadna filozofia, ale dla mnie to nowość). Wczoraj kupiłam szparagi i dziś będę po raz pierwszy w życiu je gotowała. Cieszę się, że pracując nad swoim menu siłą rzeczy rozwijam się jako kucharka – zawsze czegoś tam nowego się nauczę. Nowe smaki sprawiają mi radość. Fajnie odkrywać coś nowego, nawet jeśli dla kogoś innego te potrawy to pikuś.

Zauważam, że mam nawyk bardzo niedbałego jedzenia. Jem szybko, byle jak, byle co. Nie ma w tym uważności, szacunku, spokoju. Nawet kiedy staram się jeść spokojnie i uważnie, doceniając smak, nawet kiedy stworzę sobie warunki do takiego jedzenia… często włącza mi się „ADHD” i w końcu i tak wtryniam to jedzenie byle jak i łapczywie, jak wygłodzony pies. No normalnie nie potrafię inaczej… To daje do myślenia. To odkrycie jest stosunkowo nowe w moim doświadczeniu z jedzeniem. Kiedy nawet nie zauważam co jem, skąd mój mózg ma wiedzieć, że właśnie coś zjadłam?!?!? Jak odczuć przyjemność?!?!?*


Jak łatwo przewidzieć, ograniczając jedzenie, nomen omen koncentruję się głównie na jedzeniu. To tak jak w bajce gdzie nie wolno było myśleć o różowym słoniu. Nikt normalny nie myśli o różowym słoniu, ale kiedy dostaniemy komunikat „nie wolno ci przez dwa dni pomyśleć o różowym słoniu a znajdziesz niespotykane skarby”… No właśnie!


Kwestia ruchu jest mocno zaniedbana. Nie mam wyrobionego nawyku sportu i „wyszalenia się”. Wygodniej mi leżeć i gapić się w sufit. Chcę to poprawić. W zeszłym tygodniu tylko jeden półtoragodzinny spacer… Aeh… coś wymyślę…






Idę robić na śniadanie jajecznicę z pomidorami. Wiecie, że nigdy nie robiłam jajecznicy z pomidorami? To będzie mój debiut!!! Może uda mi się ją zjeść z szacunkiem?

29 maja 2014 , Komentarze (2)

Nie wiem skąd we mnie ta siła. Od 6 dni jem dietetycznie. Tak, ograniczam się.
Wczoraj poszłam po deszczu na spacer. Nawet sobie podskakiwałam i próbowałam biegać. Dziś rano mimo deszczowego poranka poczułam radość, której nie czułam od czasu świątecznego wyjazdu.
Naprawdę fajnie się czuję!

Gdybym tylko potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie: co takiego się stało, że przestało mnie gryźć to wewnętrzne napięcie, które tak rozpaczliwie domaga się zażerania?!?! Gdybym znała odpowiedź na TO pytanie, to wiedziałabym, jak taki pozytywny stan u siebie wywoływać...

27 maja 2014 , Komentarze (5)

Wyczytałam w necie, że wczoraj zmarł najgrubszy człowiek świata, Manuel Uribe. Świat o nim usłyszał, kiedy zwrócił się za pośrednictwem tv o pomoc, bo nie radził sobie z otyłością. Dietetycy pomogli mu schudnąć z 560 do 200 kg, ale potem... wszystko wróciło.
Poprosił o pomoc w TV, miał do pomocy najlepszych dietetyków, psychologów być może też.... nic nie pomogło...

To nie nastraja optymistycznie. To znaczy nie to że umarł, bo każdy w  końcu umrze, tylko to, że nawet angażując do pomocy TV i najlepszych dietetyków, suma sumarum nikt człowiekowi nie pomógł...

No to w końcu jak z tego gówna wyjść?!?!

27 maja 2014 , Komentarze (6)

Hmmm. Sama tego nie rozumiem ale... JEST MOC.

Jem mało (ca 1000-1100 kcal), dużo warzyw i owoców, unikam przetworzonych produktów, ograniczam chleb i kartofle. Piję dużo wody.

Waga spada jak głupia, woda leje się ze mnie strumieniami, poznikały pryszczyki ze skóry, a głodu nawet za bardzo nie cierpię...

Hmmm... Sama jestem zdziwiona...

25 maja 2014 , Komentarze (12)

Jestem wściekła i totalnie zdezorientowana.
Pierdolone społeczeństwo naciska żeby „wyglądać jak człowiek”! Niektóre bardziej lub mniej mądre osoby w moim otoczeniu w taki czy inny sposób sugerują czy mówią wprost że powinnam schudnąć! Lekarze też mówią schudnąć! Psychologowie mówią: nie odchudzaj się, daj nam zarobić, a schudniesz! Wszystko to jest mocno popierdolone. No bo jak w końcu? Mam być gruba i rozczulać się nad sobą że miałam bombę w kołysce? Półtora roku takiego psychologicznego rozczulania się nad sobą nie dało mi nic w kwestii odchudzania, poza zmarnowanym czasem, kiedy kilogramy mimo wszystko per saldo rosły.

Z alkoholikami to właściwie jest prościej. Gościu dowiaduje się że musi przestać pić, a jak przestanie pić to wtedy musi się zmierzyć ze swoimi emocjami. Znam paru takich którym się udało.

A jak jest kurwa z nami pierdolonymi grubasami? Co w końcu mamy przestać robić żeby schudnąć? Przestać żreć? Co to znaczy przestać żreć? Przecież musisz coś do paszczy wkładać, inaczej zdechniesz (co też niektórym się udaje, o ludziach którzy zmarli na anoreksję słyszałam). Nie, nie masz żreć. Masz się ograniczyć i „jeść jak człowiek”. No to żeby się ograniczyć to musisz zacząć się kontrolować. Ale kontrolowanie się i jakiekolwiek ograniczenia to wg psychologów dalej ten sam problem, tyle że druga strona medalu. Czyli masz się przestać kontrolować. Jak się przestajesz kontrolować to zaczynasz żreć. Niektórzy radzą sobie rzygając. Inni ćwicząc i biegając jak opętani. Ale to też jest źle. I tak kurwa w kółko. Co nie zrobisz to ŻLE.



TO CO JA MAM DO CHOLERY ZROBIĆ?!?!?!?!


Ja się objadam kiedy mam emocjonalne problemy. Kiedy chcę wyciszyć emocjonalny ból. Żadne regulowanie pór posiłków czy zdrowe menu nie ma tu nic do rzeczy, bo kiedy przychodzi atak to czy jestem głodna czy nie to żrę i koniec. Aż do bólu, do nieprzytomności niemal. Bo przyjemniej kiedy boli brzuch niż kiedy boli dusza.


Czuję się totalnie bezradna. Już nie wiem co mam robić? Czy do końca życia mam się z tym szarpać? Ja już nie mam siły…

25 maja 2014 , Komentarze (12)

Pomysł ze spacerem po lesie, który miał rozładowywać emocje sprawdzał się przez dwa dni. Potem nagle nawarstwiło się kilka spraw, w tym bardzo źle przespana noc, która jak sądzę stała się katalizatorem Głodomorry i ... zaliczyłam trzydniowy ostry ciąg objadania się. Jednak nie do końca ten las jest dobry na wszelkie moje zło…

Z drugiej strony to i tak jest tylko zamiana „pięknego w nadobne”. Wprawdzie spacer po lesie jest duuuuużo mniej destrukcyjny niż objadanie się, niemniej to nadal ten sam mechanizm – ucieczka przed emocjami i problemami z którymi sobie nie radzę. Co nie zmienia faktu, że lubię chodzić po lesie.     

Suma sumarum w wyniku kolejnego ciągu waga szybko nadrobiła jedyny utracony kilogram i pokazała jeszcze jeden dodatkowy. W piątek rano pokazała cyfrę 88. Żołądek bolał mnie z przejedzenia.

Mam wrażenie, że znowu wpadam w błędne koło, gdzie im bardziej chcę schudnąć tym szybciej zaczynam tyć. A przecież chciałam tylko spacerować po lesie i zdrowo  się odżywiać….


Żeby było bardziej destrukcyjnie, w piątek wpadłam na pomysł, że skoro półtoraroczna psychologiczna praca nad sobą, ekologiczne spacery po lesie i zdrowe menu tysiąc pięćset lub ciut więcej kalorii wcale nie przynoszą spodziewanych rezultatów, napady jedzenia jak były tak są, a moje tycie przybrało  w ciągu ostatnich pięciu miesięcy zawrotne tempo 2 kilogramów na miesiąc (co daje plus 10 kg od 6 grudnia), to może warto wrócić do STARYCH metod odchudzania i… zmniejszyć to menu do znienawidzonego pułapu 1000 kalorii.


Momentalnie wyświetliło mi się w głowie milion czerwonych lampek z napisem NIE! Nie, bo będziesz głodna. Nie, bo wygłodzisz organizm i znowu wpadniesz w depresję. Nie, bo żeby zmieścić się w kaloriach i jednocześnie dostarczyć organizmowi możliwie najwięcej wartości odżywczych utracisz cały smak jedzenia. Nie, bo włączy Ci się jeszcze większa Głodomorra. Nie, bo ten czas będzie czasem jednego wielkiego zakazu na wszystko. Nie, bo znowu jedzenie będzie jedyną rzeczą, na której się skupisz a pominiesz wszystko inne w życiu. Nie, bo dopóki nie wiesz co naprawdę zajadasz, to ile byś nie schudła, dalej będziesz zajadać, syzyfowa praca.
Ale pojawiły się też przeciwne podszepty: TAK. Tak, już kilka razy schudłaś nawet do 30 kg. Tak, potrafisz to osiągnąć. Tak, do ograniczonego jedzenia możesz się przyzwyczaić. Tak, ludzie będą Ci zazdrościć sukcesu. Tak, znowu będziesz miała normalną figurę i pokochasz siebie. Tak, nareszcie masz cel. Tak, będziesz robić coś co potrafisz robić.
Przeraża mnie ta moja motywacja na „tak”. Jedna wielka demonstracja poczucia niskiego poczucia własnej wartości i braku w życiu celu i czegokolwiek.

Ale poczułam radosne podniecenie na myśl, że oto mogłabym mieć cel, wysilić się, realizować go i osiągnąć sukces. Bardzo mi tego brakuje.
W piątek ograniczyłam więc menu do tysiąca kalorii. Nawet nie było tak najgorzej. Dałam radę. Żołądek przemęczony atakiem jedzenia przyjął to z ulgą. Na drugi dzień rano było już minus pół kilograma. W sobotę sięgnęłam do moich książek o tematyce dietetyki i lekko pomajstrowałam przy menu, żeby było „bardziej odchudzające” (tak tak, przestaje być „normalnie” i smacznie). W efekcie o dziwo biegałam siku co parę minut, z nóg zeszła mi opuchlizna i poczułam jak robię się lżejsza. Ale za to poczułam głód. To nie jest taki normalny głód jak wtedy kiedy jem normalnie. Ani nie taki jak w przypadku Głodomorry. To taki charakterystyczny głód odchudzania się. Skręcało mnie strasznie. Dawno tego nie czułam. W wyobraźni wirowały mi grube kromki chleba posmarowane sowicie masłem, przegryzane Kinder czekoladą... Po dwóch dniach rano miałam już minus dwa kilogramy.

Efekt uboczny całej tej „zabawy” to ciągła koncentracja na jedzeniu, ważenie wszystkiego, liczenie kalorii, czytanie różnych poradników i artykułów, kombinowanie. Ale wiecie co, przynajmniej coś się u mnie nareszcie dzieje…

18 maja 2014 , Komentarze (5)

Przez trochę ponad tydzień było fajnie, nie czułam napięcia które zmuszało do jedzenia, a teraz znowu się zaczyna… Mam ochotę jeść, jeść, jeść… Kilogram, którego utratą się chwaliłam w przedostatniej notce – już oczywiście wrócił. :( A ja znowu czuję jedno wielkie psychiczne rozbicie i ciągnie mnie do jedzenia, żeby ten ból ukoić.

Chodzi mi po głowie taka myśl, że często wyciszeniu towarzyszy u mnie długi kontakt z przyrodą. Takie kilkugodzinne samotne spacery po lesie, niemal codziennie. To jest motyw, który bardzo często się przewija w moim życiorysie w chwilach, kiedy łapię równowagę i przestaję się objadać.

Lubię ten stan kiedy jestem sama w lesie. Każda roślina jest inaczej zielona, niebo w każdym kącie lasu jest inne, ptaki drą się obłędnie, często szumi wiatr, są miejsca, gdzie skrzypią drzewa. Czasem udaje mi się spotkać gapiącą się na mnie zdziwioną sarnę. Najpiękniej jest rano. Czasem mam wrażenie, że za kolejnym zakrętem spotkam Wiedźmę - Babę Jagę, która otworzy przede mną swoją odwieczną mądrość i wiedzę. Czasem wręcz idę z nadzieją, że ją spotkam. Wracam bogatsza o magię tego miejsca, szczęśliwsza, na pewno bardziej wyciszona.


Gdzie jest kruczek? Na ogół mi się nie chce. Zmęczona, zrezygnowana, macham ręką na bezpłodne spacery po odludnych miejscach, myśląc błędnie, że nie wynoszę z nich nic oprócz kleszczy i bąbli po komarach.






Zrobię doświadczenie. Idę na spacer. A potem Wam napiszę, jak będzie się miało moje napięcie i chęć do objadania.

16 maja 2014 , Komentarze (6)

ODNALAZŁAM SIEBIE!
Przez przypadek znalazłam na facebooku stronę o kobietach takich jak ja i dla kobiet takich jak ja. Z całego serca polecam kobietom takim jak ja:
https://www.facebook.com/ChujowaPaniDomu?fref=ts
Czytałam, oglądałam, morda mi się uśmiechała.

Nareszcie poczułam się jak w domu...

14 maja 2014 , Komentarze (5)

Od 6 maja złapałam jakąś równowagę i udaje mi się kontrolować moje jedznie.
Fakt, mocno to KONTROLOWANE (czyli tak naprawdę nienaturalne), ale przynajmniej się nie objadam i czuję się lepiej. Było już tak źle, że kiedy waga przekroczyła 84-85 kg to bywały momenty, że zaczynało mi brakować tchu i wpadałam w panikę. Po prostu nie potrafiłam wziąć pełnego oddechu, ciągle mi brakowało tlenu. To było okropne, bałam się że umrę - jeśli nie dziś to za tydzień albo za miesiąc. Teraz te ataki mocno się wyciszyły.
W ciągu tych ośmiu dni ubyło mi kilogram na wadze. Dużo czy mało, nie ważne. Ważne, że czuję się lepiej.
Zapytałam pewną panią psycholog czy zna kogoś, kto wyleczył się z zaburzeń odżywiania. Odpowiedziała z entuzjazmem "no, tak!" i zmieniła temat. Nie wiem czy jej wierzyć, czy tylko nie chciała odrzeć mnie ze złudzeń...
Na wadze coś koło 85,9.
Ciągle się bujam z tym objadaniem - nieobjadaniem... Rozważania nad Demonem Głodomorra (kilka ostatnich notek) w jakiś sposób przyczyniły się do wyłapania równowagi. Ale co dokładnie jest przyczyną tej względnej równowagi to nie mam pojęcia. Potrafię w przeszłości wskazać wydarzenia które powodowały początek ciągu objadania, ale trudno mi wskazywać wydarzenia które przyczyniały się do wyciszania tego ciągu.

11 maja 2014 , Komentarze (6)

Der Demon Głodomorra powoli uświadamia mi trudną prawdę. Jeżeli chcę jeść normalnie, mieć normalną wagę i normalne życie, to nie ma dla mnie innej drogi, niż rozprawić się z NAPIĘCIEM, które rozszarpuje mnie od wewnątrz i zmusza do zajadania bólu. Inaczej mogę tak odchudzać się i tyć na przemian aż do zafajdanej śmierci. Po blisko piętnastu latach naprzemiennego tycia i chudnięcia naprawdę jestem już tym zmęczona. Niczym Syzyf toczę swój kamień na górę szczupłości, a kiedy już-już prawie osiągam szczyt, kamień stacza się z łoskotem na dół. Jak długo można?!?!




Nauczono mnie dostosowywać się do oczekiwań otoczenia, odgadywać je nim zostaną wypowiedziane i spełniać sumiennie, wypierając jednocześnie własne potrzeby i odczucia na śmietnik podświadomości. W chwilach cierpienia nie krzyczeć, że mi źle. Jeszcze do niedawna naprawdę nie wiedziałam, kiedy postępuję wbrew sobie.
Teraz uczę się ŁAPAĆ KONTAKT Z SAMĄ SOBĄ. Chcę rozumieć, co w danym momencie naprawdę czuję, czego naprawdę potrzebuję. Co się ze mną dzieje? Dlaczego jest mi źle. Od czego chcę uciec w chwilę jedzeniowej przyjemności?

Taka wiedza jest niebezpieczna. No bo teraz muszę zdecydować, co chcę z tym zrobić. Muszę o siebie zawalczyć. To prawda, że gdzieś jest słońce a gdzieś jest cień. Ale to nie wina cienia, że ja w nim stoję. Jeśli chcę do słońca, to muszę przejść na słoneczną stronę. Ruch jest po mojej stronie, a nie po stronie cienia czy słońca. Narzekanie na słońce że nie chce na mnie świecić (i zajadanie bezsilności) to tylko niepotrzebna strata energii, którą mogę zużyć na przemieszczenie się z cienia do słońca. Czasem to będą proste sprawy jak odmówienie koleżance pomocy w zakupach ciuszków, bo akurat jestem zmęczona i potrzebuję odpoczynku, ale znacznie częściej to będą sprawy wymagające poważnego wysiłku, sporej odwagi i zmiany w życiu. Po warsztatach asertywności z drobiazgami radzę już sobie nieźle, ale sprawy wielkogabarytowe nadal mnie przerażają. Tu jeszcze jest sporo pracy przede mną.




Nie zawsze jest tak, że można coś zmienić od razu. Na ogół wszystko wymaga czasu. A i nie wszystko idzie zmienić. Jeśli więc nie potrafię usunąć przyczyny napięcia, to potrzebne mi są metody na rozładowanie tego napięcia – inne niż jedzenie. To tylko półśrodek, a właściwie nawet ćwierćśrodek, ale lepsze to, niż nic. Mam na myśli relaksację i wszystkie inne sposoby na rozładowanie stresu oraz sprawienie sobie przyjemności. Ale to muszą być NAPRAWDĘ MOJE SPOSOBY NA RELAKS I PRZYJEMNOŚĆ. Nie zapożyczone od kogoś, tylko na własnej skórze doświadczone i „zatwierdzone do użytku”. Znowu więc spory obszar do pracy, poszukiwań w sobie i na zewnątrz.





I jeszcze nie zawsze jest tak, że naprawdę dzieje mi się jakaś krzywda. Czasem to tylko moje chore spojrzenie na sytuację. Moje ego rozczochrane do granic możliwości. Przeżycia z dzieciństwa projektowane na sytuacje dnia dzisiejszego, spojrzenie zniekształcone cierpieniem sprzed lat. Spojrzenie na życie przez filtr własnych doświadczeń. Dajmy na to taki pies… idzie sobie ulicą… nic nikomu nie robi, idzie sobie i wącha przy ziemi – w jednych taki widok wzbudzi radość i empatię bo kochają psy, bo dostali od tych zwierzaków dużo psiej miłości, w innych może wzbudzić strach a nawet agresję, bo kiedyś dawno temu inny pies zrobił im krzywdę. W moim życiu też jest wiele takich emocjonalnych „psów”, na które patrzę przez pryzmat własnych doświadczeń i nadaję im etykietki niekoniecznie zgodne z rzeczywistością. Te emocjonalne „psy” czekają we mnie na wytropienie, dotknięcie i oswojenie. To też spory kawałek pracy do odwalenia.





Kiedy rezygnuję z automatycznego reagowania (wypieranie niedogodności -> stres -> jedzenie), a zaczynam świadomie patrzeć na swoje życie pod kątem tego co napisałam powyżej, napięcie zaczyna łagodnie ustępować. Sama od siebie czuję ogromną dozę miłości, a od wszechświata rosnące wsparcie. Dopiero w takiej chwili jest miejsce na to, żeby zastanowić się, ile jedzenia naprawdę potrzebuję, żeby czuć się najedzona, ale żeby nie powodowało to dalszego przybierania na wadze. Będąc w jedzeniowym ciągu nie mam kontaktu z własnym ciałem, nie wiem ile ani jakiego jedzenia potrzebuję. Dodatkowo towarzyszy mi ogromny lęk, że to co sobie przygotuję to będzie za mało, z całą pewnością za mało. I boję się strasznie, że jeśli nie najem się do bólu, to zaraz po posiłku wróci znajomy ból duszy i będzie jeszcze gorzej. Dlatego przynajmniej na początku, kiedy próbuję wrócić do normalnego jedzenia (a nie żarcia), czuję potrzebę kontrolowania tego, co jem. Skupiam się na ilościach, jakościach i wartościach posiłków, co samo w sobie nie jest naturalne, powiedziałabym nawet że jest mocno schizmatyczne, ale czuję, że teraz jest mi to potrzebne. Że inaczej na tym etapie nie dam rady. Patrzę co i ile jem, obserwuję siebie co mnie syci i na jak długo. Po jakimś czasie znowu poukłada mi się w głowie, ile to mniej więcej jest zjeść normalnie.




Jakikolwiek ruch tylko po to, żeby „spalić kalorie” to kolejne napięcie i schiza, która naprawdę nie jest mi potrzebna. Prędzej czy później tylko się zniechęcę, rzucę ruch w pierony i odejdę nienawidząc siebie za słabość. A ruch to niestety moje najsłabsze ogniwo. Jestem totalnie_usadzonym_Ogrem. Lenistwo to moje drugie imię. Kiedyś zaczęłam się zastanawiać, gdybym mogła cofnąć się w czasie do lat osiemdziesiątych i jako dorosła podejść do tej małej grubej mnie… Jak wyjęłabym to opasłe dziecko z samochodu i zachęciła do ruchu tak, żeby nazajutrz znowu chciało się ze mną spotkać? No… jest nad czym podumać i… wyjąć w końcu tego dzieciaka z auta!





Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że chociaż ciągle rośnie mi świadomość samej siebie i tego co mną rządzi i czasem powoli zaczynam wprowadzać w jedzeniowym życiu ład, nagle dzieje się coś i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w ciągu jednego dnia wszystkie moje wysiłki obracają się w proch i wracam do jedzeniowego ciągu. Dokładnie tak jak alkoholik, który nie pije dzień, tydzień, miesiąc albo dwa lata i nagle znowu zaczyna. Znam kilku alkoholików którzy nie piją alkoholu od bardzo wielu lat (bardzo ich podziwiam). Ale nie znam ani jednej osoby uzależnionej od jedzenia, która nie obżerałaby się od lat albo nie wracała do jedzeniowych sesji. To odbiera mi nadzieję, choć ciągle naiwnie wierzę, że przyjdzie taki dzień, kiedy z tym moim uzależnieniem od jedzenia sobie poradzę. Przecież Der Demon powiedział, że decyzja należy do mnie…