Nie dalej niż miesiąc temu, w bliskiej okolicy świąt (a może nawet i w święta) wracałam wieczorem z koleżanką i zaczęłyśmy rozmawiać o czekoladzie. O tym jakie lubimy i o tym (żeby było głębiej) jak zmienia się nasze podejście do czekolady z wiekiem.
Pamiętam, że w dzieciństwie i w okresie dorastania byłam w stanie dorwać się do czekolady i zeżreć całą tabliczkę, twierdząc, że jeszcze mi mało. Dotyczyło to oczywiście także innych słodyczy - ciastek, cukierków, wszystkiego.
Zawsze (jako dziecię kulturalne) częstowałam mamę, babcię i tatę. Tata jadł chętnie, ale mama zawsze odpowiadała, że nie lubi. No halo! Jak można nie lubić czekolady?!
Mama wówczas zawsze się śmiała, że jak dorosnę to zrozumiem i, że ona jako dziecko też mogła jeść i jeść słodkie. Yhym. Jasne. We wszystko uwierzę ale nie w to, że moja miłość do czekolady osłabnie - myślałam wówczas.
(i żeby nie było grubym dzieckiem nie byłam, byłam wręcz wychudzona).
No i cholera jasna stało się. Czekoladę lubię ale zjedzenie więcej niż rządka jest dla mnie czymś strasznym, robi mi się słodko i niedobrze. Dalej chętnie jem oczami, dalej cieszę się jak dziecko przy pierwszym kawałku ale potem... Ech zjadam najczęściej odruchowo (świetne mam odruchy) i potem cierpię. Czyżbym była dorosła? Brrr!
Dziś dzień przerwy od biegania. Pojechaliśmy na małą wycieczkę, łaziliśmy 6h po mrozie i było baaaardzo przyjemnie. Czasem warto pojechać nawet godzinkę dalej tylko po to by oderwać się od codzienności, zmienić troszkę otoczenie, odetchnąć.
Moje menu z dziś powalające - rządek czekolady dmuchanej, połowa palucha pikantnego (białe pieczywo), pół bagietki czosnkowej (białe pieczywo), 2 kawy w domu z odrobiną mleka, i jedno latte z odrobiną syropu kokosowego.
Dopiero teraz zasiadłam i jem zupę z soczewicy, pikantną, rozgrzewającą bo zmarzłam jak diabli ;))
I wycieczkowe zdjęcie: