Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Jeśli nie spalę swojej kuchni podczas przygotowywania posiłków, będzie to większy sukces niz utrata tych 15 kg...

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 11766
Komentarzy: 179
Założony: 22 sierpnia 2016
Ostatni wpis: 18 czerwca 2018

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
cantarella036

kobieta, 33 lat, Kraków

165 cm, 70.80 kg więcej o mnie

Wpisy w pamiętniku

18 czerwca 2018 , Komentarze (1)

Wpis miał powstać wczoraj, ale dopiero teraz jaktako odzyskałam siły. Dodatkowo pogoda nie rozpieszcza, pół dnia przespałam na stojąco :( W weekend natomiast - to już zupełnie inna historia! :)

Tak, nie było diety - powoli robi się to niechlubną tradycją :/ Były natomiast domowe obiadki, grill i... poczekajcie sekundkę, może od początku :)

Jako że przyznałam, iż dieta poszła w kąt na rzecz maminych przysmaków, muszę się również trochę usprawiedliwić. Nie zjadłam domowego ciasta. Nie piłam też alkoholu (dobrowolnie zgłosiłam chęć zostania kierowcą, co zostało przyjęte z niemałym entuzjazmem, zwłaszcza przez męską część grona - i zaniam zreflekowałam się by zmienić decyzję - było już za późno). Jadłam natomiast grillowane przysmaki - kaszankę z kapustą, troche karkówki - pychota! Ale wszystko w rozsądnych proporcjach - żeby się nie przejeść!

Natomiast w niedzielę - trochę męczona wyrzutami sumienia - zapodałam sobie 20 km marsz w... Pieninach :) Wreszcie! Wybierałam się tam od miesiąca :D

Trasa - choć niekoniecznie wymagająca - była dosyć długa. Wyprawę rozpoczęłam w Szczawnicy i na wstępie doznałam niemałego szoku. Godzina 8 a.m., miejscowość turystyczna, otoczona ze wszech stron górami (albo bardziej - wzniesieniami o charakterze górskim), a na ulicach - żywego ducha! Mocno się zdziwiłam, ale cóż, przynajmniej miejsce na parkingu znalazłam bez problemu :) 

Żeby dostać sie na Sokolicę (747 m), należy przeprawić sie przez Dunajec (rozgadany pan flisak zabiera turystów na drugi brzeg za niewielką opłatą). Szlak na Sokolicę nie jest trudny, w większej części posiada barierki -  przypomina nieco bardziej wymagający spacer. Ciekawie robi się, podążając dalej niebieskim szlakiem w stronę Trzech Koron. Miejscami szlak jest dość mocno eksponowany, w innych częściach - szeroki i niemal płaski.
Na szczyt Trzech Koron (982 m) podeszłam od strony Przełęczy Szopka (779 m), po drodze mijając Czertezik i Czerteż (takie tam pomniejsze wypukłości :P) Platforma widokowa znajduje się na Okrąglicy (bo tak własciwie nazywa się szczyt Trzech Koron). Widoki z niej - absolutnie zapierające dech w piersiach! Rozległa panorama Pienin, Tatry, Słowacja, jezioro Czorsztyńskie...  (pewnie można zlokalizowac więcej punktów, ale nie jestem ekspertem). Taka dygresja - Pieniny może i cieżko nazwać górami wysokimi, ale widoki zdecydowanie dorównują tym tatrzańskim! Bardzo polecam. 
Dalej udałam się żółtym szlakiem do Sromowiec Niżnych (albo Wyżnych?:D, a następnie pieszo do Szczawnicy, po drodze mijając (widziany zresztą także ze szczytu) Czerwony Klasztor. Ten odcinek zwie się Drogą Pienińską i - serio, nie żartuję! - jest nawet ładniejszy niż zdobywanie szczytów! Po jednej stronie szutrowej ścieżki las, a po drugiej - Dunajec. Dla mnie bajka! Można go pokonac także na rowerze, bo nie ukrywam - spacer zajmuje około 2h (ja szłam dosć szybko, więc zmieściłam się w 1:45). Całość zajęła kilka godzin, pokonałam jakieś 20 km i naprawdę było warto, mimo sporej ilości turystów w późniejszej porze dnia. 

.........

A teraz siedzę i wspominam, i próbuje się nie załamać, bo waga znowu poszła w górę :/ Serio, znów waże ponad 70 kg i jestem bliska załamania. Weekend należał do bardzo aktywnych, 0 słodyczy, 0 alkoholu, mnóstwo ruchu i jest gorzej niż w dzień ważenia... Także nie wiem jak z dalej z dietą, bo dzisiaj mam okropnego doła :(

14 czerwca 2018 , Komentarze (11)

Jako że nakreślone w tytule paznokcie niespiesznie tracą wilgoć (w przciwnieństwie do całej reszty mnie), czyli po prostu schną, proces ów postanowiłam przyspieszyć, rytmicznie stukając w klawiaturę. Czas na kolejny raport, jak tam dietka i reszta kramu :)

Po pierwsze, nie wiem jak bardzo musiały mi się poprzestawiać wektory, bo spędzam w qchni tyle czasu, że na inne przyjemności zaczyna go brakować :( Na przykład na kosmetyczkę, stąd muszę sama od czasu do czasu przypiłować i chlapnąć farbą na szpony, coby ręka wyglądała jako-tako. Jak łatwo zatem wywnioskować:

1) moja dieta ma się znakomicie (serio! nie oszukuję!)
2) moje paznokcie trochę mniej (niestety też true story)

Sportowo też całkiem nieźle - dzisiaj miałam dzień odpoczynku, ale w poprzednich dniach full wypas - bieganie, siatka i cross. Działo się! Okej, na wagę dalej boję się wejść, coby nie demotywować się zatrzymaniem wody, ale czuję że nie jest tak tragicznie jak mogłoby być :) 

A dzisiaj odniosłam swój mały sukces - na spotkaniu ze znajomymi piłam wodę i kawę, odmówiwszy sobie DESERU (pozostali jedli lody rzemieślnicze i creme brulee). I... nawet nie było tak ciężko! Ot, na diecie 1500 kcal nie chodzię głodna, a i cukier juz mnie nie kręci :) Fantastyczne uczucie!

P.S. Dostałam pierwszy komplement, że "chyba schudłam ostatnio" <3 Aaaaa, czad! :D

11 czerwca 2018 , Komentarze (3)

I oby to była naprawdę woda! Nie, nie chodzi mi niestety o jeziorko czy inny przyjemny akwen, ale jak łatwo sie domyślić - o wodę zmagazynowaną w mojej nikczemnej powłoce. Mimo, że jestem spod znaku Ryb, wolałabym jej nie mieć za dużo :(

Przychodzą jednak  takie dni, kiedy moje ciało wykazuje nadnaturalne wręcz możliwości higroskopijne i zachowuje się jak wyschnięta gąbka do naczyń! Tak moje kochane, chodzi mi o PMS, i co tu dużo mówić, właśnie jestem w samym środku zmagań z całym spektrum atrakcji z nim związanych :( Mam wrażenie, że puchne od środka, i cokolwiek dostarczam, zostaje pieczłowicie schomikowane "na lepsze czasy". I to zarówno w postaci płynnej, jak i stałej! Boje się wejść na wagę...

Oczywiście, wśród tej "parady atrakcji", nie mogło zabraknąć chęci ograniczenia jakiejkolwiek aktywności to zupełnego minimum. W praktyce wygląda to tak, że najchętniej przeleżałabym w ciemnym, chłodnym miejscu, za jedyne towarzystwo mając tabliczkę czekolady (ewentualnie trzy) i pudełko lodów. I chipsy, tak, dużo chipsów!

Ale spokojnie. Wszak scenariusz ów powtarza się co miesiąc, więc wytworzyłam pewne mechanizmy obronne. O ile jestem w stanie zapanować nad wahaniami nastrojów (dużo melisy, dużo biegania), atakami wilczego apetytu (w miarę regularne posiłki), a do tego zmusić się do normalnej aktywności fizycznej (chyba tylko siłą woli!), to niestety problem nakreślony w tytule nie daje mi spać po nocach. Mój organizm zatrzymuje wodę zupełnie jakby przymierzał się do wyprawy na pustynię, a w poprzednim wcieleniu był wielbłądem :(

Żarty żartami, ale problem jest. I mocno demotywuje, kiedy np. przybywa mi 2-3kg. 
Może macie jakieś sprawdzone sposoby na drenowanie? Pije póki co herbatę z pokrzyw i staram się dbać o regularne nawodnienie, jednak nie jestem zadowolona z efektów. Podzielcie się Waszymi metodami! :) 

10 czerwca 2018 , Komentarze (4)

Zaczne trochę jak Bridget Jones...

- ilość niskokalorycznych posiłków: 0
- ilość jednostek treningowych: 0
- ilość jednostek alkoholu: miliooooon :D

...czyli generalnie klasyczny, imprezowy weekend :D Wiedziałam, że prędzej czy później takowy bedzie miał miejsce, dlatego do tematu podeszłam lekko,  bez wyrzutów sumienia. Było to było, po co drążyć temat? :D

Od jutra oczywiście dieta 100%. Posiłki juz w pudełeczkach, zwarte i gotowe by wziać je do pracy :) Vitaliowy plan zakłada 1500 kcal, a ponieważ mam jutro w planach siatkówkę i crossfit, myślę, że to rozsądna ilość. Aaaa, no i jeszcze nogi domagają się wybiegania, więc istanieje szansa, że wezmę je na krótki jogging rano :) 

Mała dygresja na koniec. Zaczęłam zastanawiać się nad kalorycznością alkoholu. Oczywiście wiem, że JEST kaloryczny i wzmaga apetyt (ach te kebsy gdzies na Rynku w środku nocy!). Internety donoszą, że najmniej cukru dostarczymy pijąc wytrawne wino (pomijam czystą wódkę, bo nie jestem aż tak zaprawionym zawodnikiem, by pić ją bez dodatku jakiegoś słodkiego rozcieńczalnika). Jasne, że będąc na diecie najlepiej całkiem zrezygnować z %% (szacun jeśli się komuś udało!), ale nie jestem abstynentem i nie chce się aż tak ograniczać (starczy ograniczeń, gdy tęsknym okiem patrzyłam, jak znajomi pałaszują przepyszne tiramisu, ale się nie złamałam!). Nie mniej jednak troche obawiam się co "powie" waga po moim wyskokowym weekendzie :/ 

6 czerwca 2018 , Komentarze (10)

Ledwo pisze. 

To znaczy ledwo podnoszę ręce nad klawiaturą. Przez ostatnie 3 dni zaserwowałam sobie mały hardcore:
- poniedziałek: poranne bieganie + crossfit
- wtorek: crossfit + streching
- dzisiaj: crossfit + siatkówka


Piszę nie dlatego, że potrzebuje fejmu czy coś, ale waga ani drgnie :/ Cały czas taka sama jak w sobotę, więc wole sobie wynotować, że nie odpuszczałam, jakby przypadkiem za 3 dni dalej stała w miejscu, albo poszybowała w górę. Wtedy będe wiedziała, że coś jest mocno nie tak. Póki co wydaje mi się, że 1300 kcal było optymalne, natomiast to 1200 trochę mało (chodzę głodna i zła!). Z drugiej strony, kolejne dni zapowiadają się lajtowe, więc bezsensu podnosić na nie limit kalorii. Chyba będę musiała zasięgnąć porady eksperta :/ 

Aha, dieta prawie 100%, z tym że dodaje sobie jabłko rano, bo ssie mnie w żołądku a jabłka sa taaaaakie pyszne :D No nie moge przejść koło nich obojętnie, zupełnie jak onegdaj koło ciastek :D

A teraz w kimono, sen to jednak podstawa! :) 

3 czerwca 2018 , Komentarze (4)

Miały być fotki z gór i zakwasy w pęcinach po wielogodzinnej wędrówce. Tymczasem zaś wyciągnęłam z szafki paczkę ciastek czekoladowych i...

Ale od początku. Z przyczyn mniej lub bardziej niezależnych ode mnie, wyprawa w Pieniny nie doszła do skutku. Smuteczeq. Ale tak to już bywa, jak się za dużo planuje, life is brutal :/

W związku z powyższem, niedzielne przedpołudnie spędziłam doprowadzając mieszkanie do stanu akceptowalnego porządku. Akceptowalnego dla gości klasy premium, czyt. rodziców :) Stąd rzeczona paczka ciastek, która mimo dwumiesięcznego odwyku, nadal prowadzi moją silną wolę na manowce cukrowych przyjemności... Może zatem coś Wam opowiem o zakończeniu mojego wieloletniego związku z cukrem? 

A było to tak:
Na bezcukrową dietę przesłam pod wpływem chwili, i jedyne czego w 100% nie jadłam przez te 8 tygodni, to słodycze w "czystej" postaci, tj. czekolada, batoniki, ciastka, ciasta, żelki, cukierki, itp. Wyeliminowałam też napoje słodzone; kawy i herbat i tak nie słodziłam od wielu lat. Po około 2  tygodniach odstawiłam też jogurty owocowe, te zwykłe i te do picia również. W kolejnym tygodniu wyeliminowałam cydr, którego być może i nie piłam litrami, ale zawiera MNÓSTWO cukru. NIE ODSTAWIŁAM natomiast fruktozy, tj, owoców i suszonych owoców, które uważam za zdrowe, mimo że zawierają cukier. 

W internetach naczytałam się, że ło matko i córko, świat sie zmieni, piekło zamarznie i w ogóle to armagedon :D Szczerze? No szału ni ma. Owszem, czuje się całkiem spoko. Prawdą też jest, że kilogramy spadły (ale w połaczeniu z rendez vous na siłowni, więc no nie wiem...) Niewiadomą się także wyniki badań, bo... bo ich nie robiłam :D Być moze w organizmie zaszły jakies zmiany, o których nie mam pojęcia, a będą miały długofalowe skutki :)

Wiem jednak na pewno, że nadal jestem uzależniona :/ Nie mam problemu z odmową "czegoś słodkiego", ale wolę, żeby cukier nie kręcił się gdzieś w pobliżu. Niestety nadal pamiętam, jak fantastycznie smakuje czekolada, i w chwilach słabości (a takie nadal się zdarzają!), bywa cieżko. 

Okej, koniec "wyznania" :) Miłego końca weekendu, i dobrego tygodnia! I sukcesów z vitaliową dietą oczywiście :) 

P.S. Niedokończoną paczkę ciastek odesłałam wraz z rodziciami. Tak dla pewności, żeby nie kusić losu :D

1 czerwca 2018 , Komentarze (3)

Ostatnie dni przyniosły ze sobą dwie prawdy objawione:

1) Sezon letni, a własciwie sezon bikini - rozpoczęty, a co za tym idzie:
2) Moja zewnętrzna powłoka prezentuje się w nim, że tak to delikatnie ujmę, nieszczególnie :/

Ale od początku... 

Dwa ostatnie dni minęły pod znakiem pielegnowania więzi towarzyskich, a jak ogólnie wiadomo, nieodłącznym procesem tegoż (a zarazem katalizatorem), jest alkohol i śmieciowe żarcie :D Zatem jak łatwo się domyślić -  diety nie było :/ 
Czy jest z mi z tym jakoś bardzo źle? Hmm, nie :D Po pierwsze, lubie ludzi i nie mam zamiaru przez swoją diete ograniczać, czy wręcz rezygnować, ze spotkań z nimi. Po drugie: nie poleciałam całkiem po bandzie! Ha ha! tego się nie spodziewaliście, co?
Ja w sumie też nie:D

Zacznijmy od tego, że nadal nie ruszyłam słodyczy (a jeszcze kilka miesięcy temy, po %% automatycznie uruchamiał się odkurzacz i wciągałam słodkie jak leci). Fast foody - absolutne minimum (pół porcji małych frytek belgijskich). Alkohol - wino i bezalkoholowe piwo :D Głównym "grzechem"  było więc odpuszczenie vitaliowych posiłków na rzecz innych, z pewnoscią bardziej kalorycznych, ale mimo to jednak akceptowalnych. Chyba.. 

Niestety "pielegnowanie więzi" łączyło się także z koniecznością odkopania w szafie stroju kąpielowego i.... No cóż, dobrze nie jest. Nie no serio, w sumie to w dupie mam co ktoś o mnie myśli na plaży (zakładając, że w ogóle myśli), ale przydałoby sie zdąrzyć do lata troche zgubić tu i ówdzie :) 

Kolejne dni zapowiadają sie jednak nieszczególnie, bo sa wyjazdowe. Tak że nie wiem jak bedzie z sobotnim ważeniem <obgryza paznokcie>

 Ale może będą nowe fotki z gór! ;) 

29 maja 2018 , Komentarze (6)

Czy ja aby nie za dużo jem?

Wszystko spoko, znów pełen sukces z dietą, ale obiadu to już nie mogłam wcisnąć w całości... A i popołudniowy napój owocowy wepchnęłam chyba tylko siłą woli, mając w perspektywie ostre wyciskanie na crossie. Rodzi się zatem pytanie, czy tak powinno być?

Niby trzymam się proporcji z prawie aptekarską precyzją (serio, kupiłam sobie wagę i jestem na etapie bawienia się nową zabawką :D. Z zamiennikami też nie mam problemu, z przeliczaniem jednostek również (trust me, I'm engineer). Z aktywnoscią fizyczną przesadzam chyba w drugą stronę. Budzi się jednak we mnie niepokój, bo jest za dużo i za smacznie :) To dość podejrzane...

Chyba zatem muszę sobie przykręcić śrubę z wuefem. Jest nieźle. Dwa dni z rzędu crossfit + bieganie + dzisiaj streching. Jutro będzie troche lżej, bo regeneracja też jst potrzebna, coby wszytko hulało jak należy. 

Od kilku dni chodzi też za mną ochota na czekolade. To już prawie 2 mce odwyku. Póki co udaje się ją odgonić w miarę skutecznie, ale nie jestem pewna na jak długo... 

Tak że zawijam się na trening z moimi wątpliwościami. Macie jakieś pomysły, jak je rozwiać? 

P.S. Dziękuję za inspiracje na zdrowe przekąski w góry. Być może cześć wykorzystam... wkrótce! :) 

28 maja 2018 , Komentarze (5)

I nadszedł ten długo wyczekiwany dzień (nie, nie zeszłam poniej 70 kg), w którym w 100% trzymałam sie diety :) Całkiem smacznej, muszę przyznać. "Nagrodą" była godzina spędzona w kuchni, poświęcona na przygotowanie pudełek na jutro... 

Po swoistym "qchnia challange" - ja naprawdę zwykle nie spędzam w tym pomieszczeniu więcaj niż absolutne minimum, potrzebne do obsługi mikrofali i czajnika - przyszedł czas na przyjemności :) Tak tak, kolejną godzinę życia - zamiast zająć się rzeczami istotnymi, albo chociaz koniecznymi (typu pisanie mgr) - poświęciłam na bieganie <3

Było przyjemnie ciepło, pachniał jaśmin, a nad Krakowem zapadał zmrok... Mhmm, bajka! Czasami tak się zastanawiam, dlaczego ludzie NIE biegają? Ja wiem, że jest to pierdolenie laski uzależnionej od tej formy aktywności, ale bieganie wydaje mi się tak naturalnym ruchem dla człowieka, że... Okej, dość. Wiem, że nie każdy musi to lubić, nie dla każdego jest to zdrowe. I spoko, wszystko wedle sił i możliwości. 
Więcej parku dla mnie! :D 

Czas powoli zawijać się w kimono, bo rano pobudka o 5... hmm, trzeba będzie "szybko" spać :) 


27 maja 2018 , Komentarze (16)

Moja dzisiejsza poranna kawa wyglądała tak:



Babia Góra, zawana także Diablakiem (1725 m n.p.m) na dobry początek dnia :) 
Wybrałam czerwony szlak, z którym uporałm się w 1'40" idąc naprawde spcerowym tempem. Więc równo o 9 a.m. mogłam rozkoszować się widokami jak wyżej, w towarzystwie kawy, naturalnie. 

Zdecydowałam się wyruszyć w miarę wcześnie i to był doskonały pomysł! Prawie nigdy nie chodzę sama w góry, dlatego nie miałam pojęcia, że wędrowanie pustym szlakiem jest takie przyjemne :) Schodząc w okolicach 10, przedzierałam się już miejscami przez tłum Grażyn i Januszy w jeansach i adidasch (klapek nie zanotowałam), co zdecydowanie przyjemne nie było :/ Serio, ja wiem że Babia to nie jakieś wysokie góry, ale żeby w dżinsach?!

W każdym razie - poranek idealny! Pojawił się za to problem diety, bo co zapakować do plecaka, skoro czekolada i batony zakazane? Idąc w góry, zawsze zabierałam żelazną porcję - jakąś wysoko energetyczną przekąskę, typu batonik, szybko przyswajalną, a jednocześnie lekką. O ile na wzniesieniu takim jak dzisiejsze, spokojnie wystarczają banany (a nawet obeszłoby się bez niczego, ale morale siadłoby całkowice, więdząc, że na szczycie nie czeka posiłek), to w Tatrach może już nie być tak fajnie :/ 
Może macie jakieś pomysły na górskie przekąski bez cukru? :)

Plan diety z wiadomych względów się nieco rozregulował (walić to, warto było! :D), ale na jutro już przygotowałam sobie obiad do pracy :) Wieczorem squash, a jutro crossit. Trzeba wracać do formy, bo góry czekają!