Wczoraj łobuz wygrał ze mną. Ostatnio rzadko mu się to zdarzało, ale mimo najlepszych chęci nie dałam rady nic napisać. Może zamierzał stworzyć wiekopomne dzieło na skrzypce i wiolonczelę. W każdym razie kolano rwało jak nie przymierzając kowal usuwający zęby.
Usprawiedliwienie napisane. Czas, więc przejść do konkretów. Dwa dni i pół kilo mniej. Widać kopanie się w tylnią cześć ciała powoduje spadek wagi. Co prawda może być to jedynie złudzenie hydrologicznie, ale i tak cieszy.
Wczorajszy dzień spędziłam na łażeniu. Głownie po sklepach, więc dochodzą jeszcze przysiady i wspinanie się na palce. Kroków było ponad 9 tys. Taki krokomierz niezła rzecz. Od razu człowieka dowartościowuje. Dziś dla odmiany leżę martwym bykiem i oglądam na przemian opady deszczu, gradu i wychodzące słoneczko. U mnie nie padało od 9 kwietnia to deszczyk się przyda. Jedna robota przynajmniej z głowy.
Co do jedzenia
Wtorek:
- chleb z masłem i tradycyjnie żółtym serem sztuk 6. Sera było mniej
- pęczek rzodkiewek
- makaron odsmażany z jajkiem + młoda kapusta z koperkiem i solą
- daktykle suszone – 15 sztuk
- winogron kilka (ciągle zapominam, że powinnam liczyć)
- jogurt musli z brzoskwinią
- 2 jabłka
- 1 l. wody
- 1 litr coli light
- 1 kubek zielonej herbaty o smaku grejpfrutowym
- 2 kubki herbaty czerwonej
Środa:
2 kromki chleba z żółtym serem
4 jabłka
winogrona
5 daktyle
młodziutka kapusta gotowana i zasmażką
jogurt kawowy
kawa z mlekiem
1 kubek czerwonej herbaty
1 litr wody na razie
Więcej grzechów nie pamiętam. Obiecuję poprawę. Swoją drogą wypisywanie tego wszystko wszystkiego pozwala człowiekowi lepiej się przyjrzeć temu. Bo tak po troszeczku nazbiera się tego bóg wie ile. A tak masz babo wszystko przed nosem, płacz i płać.
Acha. Jeszcze jedno wczoraj oparłam się jagodziankom!!!. Wiem, ze pysznym, bo babcia mojego przyjaciela tylko takie piecze. Medal mi powinni za to wręczyć. Przyniósł, postawił przede mną zaparzył kubek zielonej herbaty i powiedział częstuj się. A ja nic. Dwie godziny na nie patrzyłam ćwicząc silną wolę. Ale dałam radę. W końcu się nade mną zlitował i sam zjadł maltretując mnie opowieściami, że chyba ciut za dużo drożdży tym razem babcia dodała. Ale nic to – jak mawiał mały rycerz. Mimo wszystko przeżyłam.
Trzymajcie się i niech moc będzie z Wami Maleńkie.