Tak mnie niektóre dziewczyny podziwiają za wytrwałość, motywację i wyniki (marne) itp.
Nie, żebym nie chciała być chwalona. Bardzo lubię, jak mnie chwalą. Jednakowoż wolę na to zasłużyć.
Nie sądzę, że ktoś powinien mnie brać jako przykład. Przecież ja tu już jestem od 2007 roku! I co? No i zero efektów, drepcę w miejscu! Jak trochę schudnę, to zaraz przytyję. Cierpię na chroniczny słomiany zapał, szybko się zniechęcam.
Jak popadam w fazę żarłoczności, urywam kontakty, zawalam zobowiązania itd, itp.
Fakt, ciągle próbuję i nie chcę tak ostatecznie się poddać.
No chyba, że służę jako przykład kogoś, kto ma te same problemy, co inni.
Bo jak czytam inne (nie wszystkie) pamiętniki, to jakbym czytała o sobie I też próbuję wyskrobać z tego wszystkiego odrobinę nadziei, że jednak kiedyś tam dam radę, że jest jakiś sposób, by wytrwać, nie zaprzepaścić sukcesów i cieszyć się zgrabną sylwetką. I mieć przynajmniej jeden problem z głowy. A może jak uda mi się schudnąć, to uda się też uporać z resztą zagmatwanego życia?
Odchudzanie nauczyło mnie pokory. Nie można czuć się zbyt pewnie, że uda się utrzymać sukces. Nigdy nie można być pewnym, że to właśnie moje podejście do problemu, jest idealne. Że mnie nie dopadnie jo-jo (czy to wagowe, czy dotyczące innych aspektów życia). Niestety mamy tendencję do powtarzania błędów, nawet tych, które sobie uświadamiamy. I myślę, że inteligencja nie ma tu pola do popisu. Zauważyłam, że jak osiągnie się sukces, to uważamy, że to zasługa własnej mądrości i zalet. I że już żadna porażka nam nie grozi, bo jesteśmy bogatsi w doświadczenia. Powiem dosadnie: GÓWNO PRAWDA!!!
I tym optymistycznym akcentem pożegnam się z wami późnowieczornie
Sorrki, tak mnie coś wzięło na nocne refleksje.