Ostatnio dodane zdjęcia

O mnie

Startuję. Waga 66 kg. Niemal cztery lata terapii. Dobre leki. Większa wiara w siebie. Większa samoświadomość. Zdarzające się nawroty zachowań kompulsywnych, stanów depresyjnych i innych tego typu pyszności. Jest dopsz. POPRZEDNIE WYNURZENIA: Huśtawk
a
w pełnym rozkwicie - znów bujam się w okolicach 60 kg. Ciuchy mam na 56 kg. Albo zmieniam ciuchy albo chudnę - innej opcji nie widzę, bo chodzić w za ciasnych ubraniach nie zamierzam. Do roboty, do roboty... Zmieniłam cel odchudzania (z 53 kg na 55 kg), bo i tak mam niedowagę. Czego nie widzę - tak to jest, gdy ma się zaburzenia odżywiania i postrzegania siebie. Ale już się leczę na głowę ;) Od 5 marca 2012 r. znów staję w szranki sama ze sobą - "radośnie" dobiłam do mojej (nie)akceptowalnej granicy i przestaję się mieścić w ciuchy. Waga startowa: 59,6 kg. Cel: 53 kg. Czy ja się kiedyś pozbędę tej huśtawki, do konia klopsa? :) 13 lutego 2011 r. urodziłam drugiego brzdąca i startuję z wagą 64,4 kg. Mój cel: 55 kg (albo i mniej ;)). Udało się poprzednio, uda i tym razem, o! :) Od 8 maja 2011 zaczynam kolejną przygodę z dietą Smacznie Dopasowaną oraz z Thermalem Pro :) Teraz, Kochani, to ja zamierzam tyć :) Ale nie chcę przybrać 23 kg, jak w pierwszej ciąży (mój kręgosłup mnie znienawidził...), tylko zrobić to jakoś z głową :) Zastanawiam się, czy V. mi w tym pomoże... Wróciłam. Po raz kolejny... Dwa razy się udało, to i trzeci raz się dźwignę. Nosz kurka, no - jak nie ja, to kto, grzecznie pytam? Swojego wymarzonego celu nie zaznaczam, bo mnie V. zablokuje na amen i co ja bidna pocznę? Się zebrałam, to i się mi schudło :) W sumie niemal 30 kg. Ale na raty :D Urodziłam Zosieńkę 30 września 2008 r. a że w ciąży niestety przybrałam dużo za dużo (z 56,10 kg do 78,80 kg. Waga 71,80 kg odnosi się do dnia, kiedy wróciłam ze szpitala do domu), to od 4 stycznia wróciłam na łono Vitalii z dietą Smacznie Dopasowaną. Po zrzuceniu 16 kilogramów zbędnego balastu i dobiciu do 55,8 kg - czyli wagi niższej, niż w momencie zajścia w ciążę - od 16 marca rozpoczęłam pierwszy (przejściowy) etap vitaliowej diety stabilizacyjnej, skończyłam też w II etap - zwiększania kalorii :) Na pasku zaznaczyłam cel 53 kg - głównie dlatego, żeby mieć jakiś cel i się nie rozleniwiać :) Teraz, oprócz stabilizacji wagi, skupiam się na pozbyciu się pociążowej fałdy brzusznej. Przy pomocy ćwiczeń na AB Rocket, w ramach akcji "Wyprawa na Księżyc" :) Mój wpis przy pierwszym 53 kg: UDAŁO MI SIĘ :) Dzięki diecie Vitalii. Dzięki ambicji graniczącej z dzikim i oślim wręcz uporem. Dzięki drobiazgowości. I oczywiście dzięki Wam :) DZIĘKUJĘ KOCHANI :)

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 398303
Komentarzy: 5717
Założony: 4 czerwca 2007
Ostatni wpis: 18 marca 2015

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
magdalenagajewska

kobieta, 47 lat, Gdynia

167 cm, 89.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

13 listopada 2009 , Komentarze (10)

...za Wami. Zaległości mam koszmarne, nie wiem, co się u Was dzieje i źle mi z tym!!! Ale przecież nie będę w robocie się opindalać, żeby nadrobić zaległości trzytygodniowe na Vitalii, no! Bo to nie w porządku to wobec pracodawcy. Chyba winnam wziąć urlop i czytać i pisać i myśleć, he he...

Chociaż z drugiej strony - myślenie szkodzi mojej delikatnej psyche :D


Szybko dopiszę do wczorajszych doniesień, że zaczęłam się realizować kulinarnie. Oprócz własnego chleba i własnego zakwasu na żur, wyprodukowałam także zakwas na biały barszcz. Wyczytałam kiedyś, że różnica między barszczem białym a żurkiem tkwi w zakwasie - żurowy jest z mąki żytniej, barszczowy - z pszennej. Ciekawa byłam, czy ten z pszennej mi się zakisi, czy zdechnie. Zakisił się, pięknie pachnie i ma odpowiednią konsystencję. Ale jeszcze nie ugotowałam zupy - bo się boję, że czar pryśnie :P No nic to - najwyżej mi nie wyjdzie ;)


A oprócz zakwasów i wypieków chlebowych zrobiłam czekoladowe cosie - nie ciastka i nie czekoladki. Właśnie, jak to nazwać? Wzięłam z barku wszystkie pootwierane czekolady (i gorzkie i mleczne), stopiłam, dodałam aromat karmelowy, śmietankę i pogniecioną mieszankę studencką. I w formie kleksów wyłożyłam do wystudzenia. Wyszło dosyć kruche i wstrząsająco smaczne. Nie mam się co dziwić, że  waga w górę...

 

Jak mi się co przypomni - a jestem dziwnie spokojna, że to nastąpi - to dopiszę. A teraz wracam do papierków. Kiedyś mi ktoś w końcu da po łbie za siedzenie na V. w czasie pracy :|

 

Buziaki trzynastopiątkowe :) Lubię piątki trzynastego :)

 

PS. Do fryzjera dzisiaj idę. Mam ochotę coś na głowie zbroić a zapewne stchórzę i podetnę na klasycznego zdegażowanego boba i zrobię grzeczne pasemka w kolorze nudnego blondu. Kiedyż się odważę i zafarbuję czachę na czarno / płomiennie rudo albo obetnę na zapałkę??

12 listopada 2009 , Komentarze (7)

...mnie dopadło. Takie w wersji de luxe. Zaniedbałam Vitalię, zniknęłam - nie zaglądam, nie czytam, nie komentuję, nie wpisuję. Przytyłam nieco - ale to na własne życzenie. Się zdarza. Szat drzeć nie zamierzam, nie chce mi się. Zresztą - ostatnimi czasy nic mi sie nie chce. No, może spać...

Ale należą się Wam przeprosiny. I krótka (już ja się znam - na pewno nie będzie krótka) relacja z rozwinięciem "spisu treści" z poprzedniego posta :)

 

Zakalec w chlebie

Postanowiłam upiec chleb. Sama. Z osobiście zrobionego zakwasu. Wyrabiając ciasto ręcznie. Piekąc w piekarniku. Bez maszyny do chleba, po prostu od a do zet SAMA. No i upiekłam :) Mój pierwszy chleb miał przepięknie pachnącą, chrupiącą skórkę, był spieczony, wyrośnięty i zamiast puszystego wnętrza miał bagienko :) Nie powiem, że w życiu nie wydziergałam takiego zakalca, bo to byłaby nieprawda - w dziedzinie zakalców objawiam ponadprzeciętny talent. Ale TEN zakalec to rzeczywiście było mistrzostwo :) Bagienko w ślicznej skórce elegancko zaliczyło kibel a w domu pozostał przepiękny zapach świeżo upieczonego chleba. Ale zaparłam się, Kochani - qjoństwo ze mnie wylazło ("że co? że ja czegoś nie potrafię? a kija tam - skicham się a zrobię") i kolejne chleby wyszły dobre :) Za wyjątkiem wczorajszego (z samej pszennej mąki wychodzi blady i bez smaku) i dzisiejszego. Teoria dotycząca zakalca (i dzisiejszego chlebka) jest taka, że miałam za młody zakwas a nie mizerne talenty piekarynkowe :) I tej wersji będę się trzymać - dzięki Gudelowa!!! :)

 

Choroba

Grypa żołądkowa najpierw zaatakowała starsze dziecię przyjaciół, u których spędzaliśmy któryś z poprzednich piątkowych wieczorów. Tymek wymiotował chlustająco - orzekliśmy, że to po spaghetti. Bo oprócz wymiotów objawów choroby nie było żadnych - ani gorączki ani ogólnego rozbicia. Ot - zatrucie. W sobotę wymiotował Lesiu, młodszy dzieciak przyjaciółki. W niedzielę i kawałek poniedziałku - nasza Zosia. We wtorek - opiekunka (której Mama i jej Jacek mieli to samo, ale jeszcze z gorączką). Natalka była niedysponowana (i co za tym idzie - nieobecna) przez kolejne dwa dni... Z racji nieobecności opiekunki wzięłam dzień urlopu w firmie. I snułam plany, że z zapakuję Zochacza i pojedziemy do banku, na zakupy. Taaaa... Mnie dopadło wieczorem - całą noc spędziłam trzymając w objęciach muszlę klozetową. Ewentualnie siedziałam na tronie a tuliłam się do miski... Do pracy i tak by nie poszła, bo w ciągu dnia było w sumie niewiele lepiej. Dzwoniłam po ratunek do mojej Mamusi - przyjechała, zajęła się Zosiakiem a ja spałam. W czwartek do pracy poszłam, ale do Zosi przyjechała moja Mamusia i Teściuffka - bo Natalia dalej chora... W domu został też Maciek, który chorował także w nocy, tyle, że kolejnego dnia. Posypaliśmy się, jak kostki domina - Mama Ela z Tatą Andrzejem byli następni. A na końcu dopadło moich Rodziców. Wirus niefajny, bo powodował gorączkę, wymioty i inne atrakcje :) Ale krótkotrwały - średnio wycinał z życiorysu po półtora dnia. No i tak płaskiego brzucha to nie miałam daaaaawno :P Natomiast serdecznie współczuję bulimiczkom wszelkiej maści - ja bym jednak nie mogła sama z siebie prowokować wymiotów, oj nie....

 

Dziwne stany ducha i chemiczne wspomaganie

Deprechę mam. Dostałam leki i je biorę. Delikatne bardzo, bo ja się zawsze strasznie bałam tabletek na głowę. Chyba zaczynają działać. Tyle w temacie.

 

Auto

Dalej jesteśmy pozbawieni Mondeo - stoi w warsztacie i czeka na ostateczną decyzję ubezpieczyciela. Na razie wyrazili zgodę (co za tym idzie - chyba za to zapłacą, co? :>) na otwarcie silnika i diagnostykę.

A w naszym "jeziorze" niemal utopiła auto moja przyjaciółka - miałyśmy razem jechać na szkolenie, przyjechała po mnie i w rezultacie jej przemoczone auto (wyciągnięte za ładny uśmiech przez pana z ciężarówką z budowy obok) zostało pod moim domem. Woda wlała się jej niemal do siedzeń - musiała później jeździć na osuszanie... No rzeźnia, Kochani...

 

Kotki

Obudził się moich futrzastych dzieciakach zew natury. Mietas spędza większość czasu na dworze - schudł i ma przepiękne, grube (ciepłe :P) futro. Antoś - jako nadworny panikarz - bardziej pilnuje się domu, co skutkuje tym, że awanturuje się raz z jednej, raz z drugiej strony drzwi tarasowych. Gdy jest w domu - mam go wypuszczać (zawodzi przenikliwie i jękoląco), jak jest na dworze - to spanikowany skacze na drzwi i wrzeszczy, żeby go wpuścić. Obłęd :) Oba przynoszą co chwilę myszy - czasem żywe, czasem już nie - albo ich części. Wczoraj znalazłam na tarasie mysz bez głowy...

Natalia ma do oddania małą, calutką czarną dziewczynkę. Chciałabym trzeciego kota, ale mój zdroworozsądkowy Pan Monsz zaprotestował. Wiem, że ma rację, wiem. Ale chciałabym trzecie futrzaste :)

 

Zakupy

Nie pamiętam, co chciałam napisać tydzień temu w temacie zakupów :) Chyba tylko tyle, że pierwszy raz (nie przed imprezą albo wyjazdem) wyjechaliśmy z supermarketu tzw. wielorybem - ale wzięłam na ten przykład 6 kilo mąki :P Wiecie - teraz to ja na wsi mieszkam, muszę w domu zapasy mieć... ;)

 

Hormony

Zrobiłam badania wszelkiej maści. Wszystko mi wyszło w dolnej granicy normy. Znaczy - w normie, ale poobniżane. I co teraz zrobić? Lekarz mi powiedział, że część wyników mu się jednak nie podoba - jak na mój wiek powinnam mieć dużo więcej np. estradiolu. Na razie stanęło na tym, że jeszcze trochę czasu pobiorę małe-białe-tableteczki-na-głowę a z terapią hormonalną na ten czas się wstrzymam (no bo w sumie mam w normie...) i powtórzę badania. Jak dalej będzie nisko a pilsy na czaszkę nie zdadzą egzaminu, to wtedy poprawię hormony farmakologicznie. Boję się grzebać w swoim organiźmie, ale z drugiej strony - dosyć mam już samej siebie. Coś trzeba przedsięwziąć - mam małe dziecko i muszę być na chodzie.

 

Zostałam Ciocią

Moja kuzynka urodziła córeczkę :) Przyjaźniłam się z Marysią całe liceum i pół studiów - bo oprócz tego, że rodzina, to jeszcze po prostu fajny człowiek - i do dziś zostały mi mocno serdeczne uczucia. Bardzo przeżywałam jej problemy z zajściem w ciążę (było prawdopodobieństwo, że wcale nie będzie mogła mieć dzieci), kibicowałam jej w ciąży i uspokojałam, że da sobie ze wszystkim radę. I cieszę się, jak gwizdek :)

 

Imprezy

Było ich kilka. I jak zazwyczaj jestem na maksa imprezowa, to od jakiegoś czasu ostatnią rzeczą na jaką mam ochotę, to biba. Co mi się marzy? Wyjazd w ciepłe kraje, basen, palma i książka. Dobra opieka dla Zosiaka pluszczącego się w basenie. A wieczorem dobre samopoczucie, fajny ciuch i impreza do rana na wielkiej dyskotece. A rzeczywistość? O godzinie 21 Zosia śpi w łóżeczku a ja ląduję u siebie z Agathą Christie i po 15 minutach gaszę światło. Nawet mnie na dół do komputerowni (Vitalii) nie ciągnie. Zestarzałam się ;)

 

Jeszcze kilka rzeczy

Chciałam oddać krew. Okazję miałam przednią, bo we wtorek pod moim biurowcem parkował Autobus Honorowego Dawcy Krwi. Mnie już od liceum korciło, żeby krwią się podzielić, ale do tej pory - z różnych przyczyn (mniej lub bardziej zależnych ode mnie) - jeszcze się na to nie zdecydowałam. Osobiście (całe szczęście!!!) sama nigdy nie potrzebowałam krwi, ale mojej Siostrze ktoś kiedyś uratował życie. Czas się odwdzięczyć :) A że mam dość rzadką grupę, bo 0 Rh-, to tym bardziej...

 Poszłam pogadać z doktorem w autobusie i niestety, tak jak się obawiałam, muszę najpierw odstawić leki. Mają być znowu styczeń-luty. Będę wiedzieć wcześniej, to się odpowiednio przygotuję :)

 

Miało być krótko, taaaa.... A kiedy ja zasiądę do Waszych pamiętników, hm? Nie wiem, co u Was słychać, bo od miesiąca zaglądam sporadycznie do pojedynczych ludków...

 

Buziaki czwartkowe!

4 listopada 2009 , Komentarze (10)

...o:
- zakalcu w chlebie,
- chorobie,
- dziwnych stanach ducha,
- chemicznym wspomaganiu,
- aucie, 
- Zosi,
- kotkach,
- zakupach,
- hormonach,
- zostaniu ciocią
- imprezach przyszłych
- imprezach przeszłych
- i jeszcze kilku rzeczach.

Zniknęłam z Vitalii tak w sumie bez ostrzeżenia. Przepraszam. Żyję, jestem, nie uciekłam na amen-amen i nawet nie miałam takiego zamiaru. Nie mam pojęcia, co u Was się dzieje i działo, bo od dwóch tygodni komp w domu dla mnie nie istnieje.

Buziaki środowe :)

21 października 2009 , Komentarze (14)

...chcę napisać coś ważnego, coś co mi w głowie siedzi, siadam do Vitalii i wszystko się rozmywa i ucieka.

 

Zwięźle będzie. Zwięźle jak na mnie, rzecz jasna :)

 

  - Auto? Czekamy na decyzję ubezpieczyciela.

 

 - Zosia? Zdrowa (tfu tfu), radosna i kochana. I coraz bardziej kumata :) I coraz bardziej charakterna! Gdy jej czegoś nie pozwalam (np włazić z pufy na stolik albo sięgać po pilota) to zaprzestaje zabronionej czynności, siada wyprostowana i zaczyna wrzeszczeć. He he he :) Nic z tego, nie pozwalam jej na niektóre rzeczy "dla świętego spokoju". Głównie to dla jej bezpieczeństwa (jak pozwolić berbeciowi na zabawę pod deską do prasowania?). I dla ustalenia granic. Bo to ważne i dla jej rozwoju, poczucia bezpieczeństwa i dla nauczenia brzdąca, że rodziców trzeba słuchać.

 

- Maciuś? No bidulina, że trafił na wariatkę. W robocie ma zapiernicz, wraca zmęczony i marzy o nic-nie-robieniu. A tu żona go goni, że coś trzeba zrobić, gdzieś pojechać. Walczę z sobą, żeby nie mieć poczucia winy, że "to ja powinnam zrobić". Bo niby dlaczego? :) I żeby nie było - naprawdę mi go szkoda, nie było moją intencją pisać ani złośliwie ani sarkastycznie.

 

  - Dom? Ogarnięty "z grubsza", czyste pranie żelazkiem nietknięte, brudne pranie pralką nieskalane, generalnie coś mi słabo wychodzi bycie panią domu. Ale jakoś mniej mnie to rusza, niż zazwyczaj, o! :)

 

  - Praca? Na bieżąco. Inaczej nie właziłabym tutaj...

 

 - Samopoczucie?

   # Fizyczne - doskonałe. Tylko ćwiczyć mi się nie chce...

   # Psychiczne - jestem psychiczna ;)  Nie jest źle! Ale mogłoby być lepiej :) Natomiast widmo czarnej dziury ziejącej pustką powoli się oddala. Rozmowy z sobą wspomagane chemią robią swoje :) Tylko ze spaniem nieciekawie - koszmary miewam ostatnio i to bardzo realistyczne. Nie krwawe, raczej grozą z nich wieje...


 - Waga? Najpierw wzrosła do 56,1 kg a dziś rano (poszłam spać bez kolacji :P) miałam 54,9 kg. O swoim marzeniu wagowym nie napiszę, bo mnie Vitalia zablokuje :P

 

Miało być zwięźle, taaaa.... ;)

 

Buziaki śródtygodniowe***

 

 PS. Macie jakiegoś pomysła na obiad? Coś szybkiego, z mięsem (bo Monsz mięsożerca) i jeszcze z małą ilością kalorii?

______________________________________________________________________

***Jeszcze chwila, będzie po 12 i równa połowa tygodnia pracy za nami ;)

 

 

20 października 2009 , Komentarze (11)

...i puścić nie chce! Uprzedzam lojalnie, że dzisiejszy wpis będzie bez konceptu, bez planu i zapewne bez sensu jakiegokolwiek.


Nerw mnie szarpie.


Bez konkretnego powodu. Gdzieś w głębi mnie siedzi cholera i bawi się moimi emocjami. Znów uczucie, że o czymś zapomniałam i nie zrobiłam czegoś ważnego. Wqrwia mnie to niemożebnie, bo w pracy wszystko na czas zrobione a chociaż w domu jeszcze nie, to rozpisałam sobie co muszę zrobić, co powinnam a co bym chciała. Zaległych spotkań z przyjaciółmi ze wszystkich stron mam w cholerę, uciekłam ostatnio do swojej jamki z liśćmi. I nosa nie wychylam: dom-praca-dom. Czasem szybkie zakupy. Ostatnio impreza rodzinna (bardzo fajna zresztą). Takie smętnie wiszące, oklapnięte uszy - jeżeli wiecie, o co mi chodzi. Natomiast teraz siedzę podminowana i z tego wszystkiego zapomniałam, czym się chciałam z Wami podzielić, grrr... Ale chyba wolę mieć Wqrwa, niż dalej spadać w czarną dziurę z myślą, że wszystko jest beznadziejne. Hmmm...

 

Nic to - może zastanawiając się nad skutecznymi sposobami eksterminacji Wqrwa niepostrzeżenie wygrzebię się z jamki. Ja rozumiem, że jesień, że liście, że przygotowania do zimowego snu - ale ile można? Sama siebie*** mam dosyć i przez to (a może "dzięki temu"? ;)) wyhodowałam Wqrwa. Niechże się choć raz na coś chłopak przyda...

 

A poza tym? No, auto u mechanika stoi i czeka na decyzję ubezpieczalni, czy z AC pokryją szkodę, czy nie. Jeśli tak, to robimy. Nawet i w serwisie. Jeśli nie, to odholowywujemy pod dom a Maciuś będzie jeździł zastępczym firmowym. Monsz napisał do Radnego z naszej dzielnicy zapraszając go, żeby sobie warunki dojazdu oblukał - miał dotrzeć w sobotę (i zobaczyć, czy temat nadaje się na interpelację), ale go nie było. Może też się gdzieś zakopał, albocóś? ;)

 

Ha! Już wiem, co chciałam napisać. Się mi przypomniało. Jechałam wczoraj do pracy rano, jak zawsze w korku. Żeby dojechać od siebie do Centrum mijam dwa zjazdy z obwodnicy - jeden dla ludków z kierunku Gdańsk, drugi z kierunku Chylonia. Ja jestem na głównej, wyjazdy z obwodnicy są  podporządkowane. Zazwyczaj staram się przepuścić kogoś, kto chce wjechać na obwodnicę (w obu przypadkach muszą skręcić w lewo) albo z niej zjechać. Też mi się spieszy, wiadomo jak jest rano, ale uważam, że jak jest korek to trzeba się wpuszczać, bo jeżeli ci z głównej nie będą wpuszczać, to na podporządkowanych zrobi się jeszcze większa rzeźnia i w rezultacie stanie całe miasto. Poza tym ja też bym chciała, żeby mnie ktoś kiedyś wpuścił, jak będę czekać na podporządkowanej... No nieważne. W każdym razie wpuszczam zazwyczaj co najmniej jednego ludka. I wczoraj Taki Jeden Megaważny Buc, który stał za mną trąbił na mnie, gdy wpuściłam jedno auto a drugie mi się wepchnęło. Szlag mnie trafił. Jechał za mną taki Burol od samej Sokółki i nie wpuścił nikogo. NIKOGO! Może się spieszył, ok - ale dlaczego trąbił akurat wtedy, gdy po wpuszczeniu jednego samochodu drugi wymusił na mnie pierwszeństwo? W każdym razie nie zmieniło to mojego głębokiego przekonania, że należy być na drodze miłym. Wpuszczać się. Nie wjeżdżać na pomarańczowym na zakorkowane skrzyżowanie, bo się będzie blokować tych z prawej i lewej. Nie trąbić, gdy od zmiany na zielone (co ja mówię - na pomarańczowe to przed zielonym...) przy światłach upłynęło pół sekundy a Ta Baba jeszcze śmie stać! (Sama to zazwyczaj nie zagapiam się a buraczę na światłach i zrywam kapcie. Nie pytajcie mnie, jak - gdy chcę to zrobić świadomie, to mi nie wychodzi! :)) Nie irytować się na korki - bo to NIC nam nie da. Nie jechać lewym pasem 50 km na godzinę, bo to potęguje frustrację tych z tyłu - zjechać sobie na prawo i dać się wyprzedzić. Nie stawać na przejściu dla pieszych w korku, tylko przed - nawet, gdy ktoś trąbi z tyłu, żebym się "posunęła" (w końcu pieszy też jest uczestnikiem ruchu). Nie jestem idealnym kierowcą, jestem niezłym kierowcą. Jestem miłym kierowcą :)

 

Zmykam na lanczyk. Może węglowodany w postaci naleśników zabiją Wqrwa? Albo chociaż go nieco osłabią?

 

Buziaki wtorkowe.

______________________________________________________________________

***takiej pierdząco-marudząco-nieszczęśliwej

17 października 2009 , Komentarze (8)

...mojego dziecka wygląda tak:



No dobra, przyjemniejsze to od Teletubisiów***, ale i tak... Ała... :)

Rodzinna impreza bez okazji w Wejherlandzie była nadzwyczaj sympatyczna. Niedawno wróciliśmy. I idę spać.

Dobranoc.

PS. Wiem - ja tu sraty-pierdaty, że bajka, że impreza, że żurek, że auto i Pani Kałuża - a ciężkie tematy mnie gniotą. Pewnie jeszcze pogniotą czas jakiś. Ale w końcu je poukładam, spacyfikuję i wypier---- w kosmos. I tej wersji będę się trzymać.
______________________________________________________________________
***Ja wiem, że Teletubisie to wyrób psychologów, pedagogów i Wszystkich Świętych. Co i tak nie zmienia faktu, że dostaję szczękościsku. Ale - dla mnie na szczęście - Zosia nimi gardzi wielce, woli Przytulaczki ("Cuddlies").

16 października 2009 , Komentarze (5)

...wyszedł zajebiaszczy! Wchłonęłam przed chwilą ostatnią porcję i mi błogo.... ;) Przepis na zakwas we wpisie poniżej :)

Buziaki niemal weekendowe*** ;)

PS. Z autem jeszcze nie wiadomo. Ale raczej niedobrze - ma ktoś 10 koła na zbyciu na remont silnika? :|
______________________________________________________________________
*** Już za chwileczkę, już za momencik
Pan Piątek Weekend będzie mnie kręcić :)

16 października 2009 , Komentarze (1)

...czyli problem z drogą, na naszej miejskiej wsi. Z jednej strony Atakująca Kałuża, z drugiej Grząskie Bagno, z Trzeciej Podstępne Koleiny - w czwartą stronę nawet nie wjeżdżam, bo tam to w ogóle jakaś masakra... Agresywna Kałuża rozrosła się i zaatakowała nam maćkową furkę. Dobrze, że Mondeo żywi do nas pozytywne uczucia i rozpędem z Pani Kałuży wyjechało i nie zatrzymało się w środku. Niestety, wyjechało, beknęło i zdechło. Chyba mamy zalany silnik :( Na domiar złego tablica rejestracyjna odpadła i mój Monsz musiał ją tej Wstrętnej Kałuży ją z gardła wyszarpać. Po kolana w wodzie, z grabiami w ręce - gdyby nie to, że byliśmy wqr...ni na maksa, to pewnie byłoby nawet śmiesznie. Kiedyś pewnie będziemy z tego rechotać - na razie nie jest nam do śmiechu. Samochód stoi u mechanika a my musimy się jakoś dzielić drugim autkiem. Dzisiaj Maciek jechał do pracy z kolegą... Ciekawam, ile nas wyniesie naprawa (w najgorszym wariancie to będzie wymiana silnika :(), jak długo będziemy bezfurzaści i czy da radę pchnąć to przez AC. Żal mi Maciusia, bo w brodę sobie pluje, że mógł tamtędy się nie pchać. Pewnie mógł, ale nie przypuszczaliśmy, że tak się skończy - jakby nie było, ja też w aucie siedziałam i mogłam zarządzić odwrót i przedzieranie się przez Grząskie Bagno tudzież Podstępne Koleiny. No nic to... Jutro jestem udupiona z Malutką, bo mój biedny Pan Monsz z samego rana pogina do Gdańska na zajęcia ze studentami. A po zajęciach albo wraca dodom albo nie - być może będzie musiał jechać do firmy. Bu...

Jutro wieczorem impreza rodzinna - tak zupełnie bez okazji. Przyznam się po cichu, że ochoty nie mam wcale a wcale. Czy to oznacza, że będzie fajnie? :)

W niedzielę Maćko ma także zajęcia na uczelni, więc weekend ma rzeczywiście pyszny. A ja? Pewnie posiedzę w chatce z Myszką. Może pójdziemy na spacer. Chociaż nie bardzo mam gdzie - z wózkiem przez przez Atakująca Kałużę, Grząskie Bagno i Podstępne Koleiny to chyba słabo... No, to skończy się na zabawie klockami z Ziabą, prasowaniu i liczeniu podatków. Zarąbista perspektywa, he he.

Przytyłam lekko. Nie mam już niedowagi, wlazłam w granice normy. W dolnej części :) Niby dobrze (zastosowałam się do zalecenia lekarza), ale żmije w głowie podniosły łby i zasyczały tryumfująco. Lubię być chuda. I chyba to mi się w głowie nie zmieni...

No, ponarzekałam sobie - to napiszę coś pozytywnego. Zrobiłam sama zakwas na żur. A wczoraj z połowy tego zakwasu wydziergałam żurek***. Żurek wyszedł - będę się bezczelnie chwalić - rewelacyjny! Zrobienie zakwasu było wstrząsająco łatwe (10 łyżek mąki żurkowej zalanej 0,5 litra wody, 1 ząb czosnku, liść laurowy i 5 ziarenek ziela angielskiego (które wydłubałam po jednym dniu ze słoja, bo nie lubię i mi śmierdziało :D), trzymane w cieple przez cztery dni w szklanym słoju przykrytym ściereczką - to wszystko! Żadnych skórek chleba, żadnych zakwaszaczy - pewnie takie cuda są już w tej mące żurkowej :)), zrobienie żurku też nietrudne. Z całego gara została jena porcja, którą wzięłam do pracy i mam zamiar zaraz wchłonąć. Resztę zutylizowaliśmy z Maćkiem, który skomentował z zadumą "jakie to dziwne, że zupa ze spleśniałej mąki jest taka dobra". "Ze skwaśniałej chyba" - poprawiłam. "A tak, masz rację - pleśń to grzyb, kwas to bakteria" - rzucił przez ramię i pognał po dokładkę :D

Z moją durną głową różnie - w chwili obecnej mi "jakoś takoś nijakoś"*** Rozwodzić się nad tym nie będę. W poniedziałek robię pierwszą turę badań hormonalnych. Się zobaczy. Się. Na razie koniec tematu. Ale powiem Wam, że walczę z bzdurami w głowie. Czy wygram? Się zobaczy. Się.

Zmykam Kochani - wlazłam "na momę" - a wyszło, jak zwykle :)

Buziaki piątkowe. Hu-hu!! :)


________________________________________________________________________
***Nic dziwnego, że tyję :P
***Serotoniny mi trzeba! A co do hasła - wymyśliłam je kiedyś, wrzuciłam jako opis na GG i widzę, że się przyjęło :)

13 października 2009 , Komentarze (8)

...nie chcę zapeszać. Wczoraj spędziłam niesamowity wieczór - siedziałam sobie na kanapie w salonie, w jednej ręce Agatha Christie , drugą sięgałam do miseczki z mieszanką studencką  wymerdaną z mieszanką orzechową marki Tesco  (polecam!!) i po prostu czytałam. Zosieńka spała (przespała całą noc, już drugi raz :)), Maciek coś dłubał w komputerowni, koty wyniosły się do sypialni a ja bez wyrzutów sumienia, bez myśli "prasowanie czeka", "opłaty muszę dokończyć", "cholerka, pranie by trzeba było wstawić", "czy przypadkiem nie skończył się cykl w zmywarce?" zatopiłam się w lekturze książki, którą prawie znam na pamięć :) Dziwnie mi z tym nieco. Ale cieszy mnie to. Bo to właśnie jest normalność.

W piątek miałam iść na lans z przyjaciółkami  I nie dotarłam - Maciuś wrócił późno, po dwudniowej delegacji (i jak tak - cmoknąć w policzek, powiedzieć "pa, będę, jak wrócę" i zostawić zmęczonego chłopa z dzieckiem i wyjść?), poza tym miałam nieprzespaną noc za sobą (Gajol wyjechał to ja nie spałam, proste :(), zajęcia na basenie z Zosią i w rezultacie odpadłam kole 21, hy hy. Starzeję się, co zrobić ;)

Sobota samotna - tzn. z Zosiakem. Maciuś na uczelni studentów męczył. Albo oni jego ;) A myśmy zrobiły zakupy w Teskaczu (znaczy - Zosia spała sobie smacznie, obudziła się przy kasach) i pojechałyśmy na spacer. Do Orłowa, na molo  :) Zimno straszliwie, ale przyjemnie. Lubię spędzać czas ze swoim dzieckiem :) A wieczorem? Nie pamiętam, co robiłam wieczorem - chyba coś pichciłam i czekałam na Maćka. I pewnie sprzątałam :)

A w niedzielę Monsz kupił mi buty :) Kozaczk i, czarne, proste, na wysokim obcasie. Niestety - szpila i szpic są na maksa niemodne i nie znalazłam takich, które by mi odpowiadały. Jak był "mój" fason to buty jakieś albo we wzorki albo wytłaczane albo wyszywane jakieś aplikacje - no wieś tańczy i śpiewa. To już wolę być przemodna, niż wieśniara w kozakach w białe róże. Chociaż - wieśniara i tak jestem, więc w sumie co mi szkodziło ;)

Wczoraj pojechaliśmy do Rodziców. Niestety, Zosia się pochorowała, marudziła na potęgę (jak nie ona) i wcześnie wróciliśmy. A w domu zasnęła. No i wieczór spędziłam z książką. Fajnie.

I tak pomaleńku się kręci. Czy wracam do normalności? Się okaże. Nie chwalę dnia przed zachodem słońca. 5-HT tudzież 5-hydroksytryptamina tudzież C10H12N2O*** to doprawdy dziwna rzecz...

Buziaki wtorkowe!

PS.1. Serdecznie Wam dziękuję za komentarze. Czytam co u Was, jestem na bieżąco. Ale z odpowiadaniem to u mnie słabiutko...
PS.2. Zamykać tego pamiętnika "tylko dla właściciela" nie będę. Chociaż chodziło mi to po głowie, nie przeczę. Mam tu drugi, tylko dla mnie - tam wylałam swoje myśli, którymi dzielić się nie chcę lub nie potrafię. A teraz boję się do niego wleźć... ;)
________________________________________________________
*** Ściągnęłam z Wikipedii - nie jestem sama z siebie taka mądra ;)

8 października 2009 , Komentarze (13)

...wcale się nie zdezaktualizowały :| Oto ten z 30 kwietnia tego roku:

 

"Głupiam, jak kura...
...
Za mało
:
- kilogramów (lekarz zalecił, żebym nieco przytyła)
- spokoju
- czasu, żeby sobie przemyśleć wiele spraw
- snu (znów nie mogę spać)
- zdrowego jedzenia
- uśmiechu
- jedzenia w ogóle (zapominam o tym)
- relaksu
- wiary we własne możliwości (?!?)
- aktywności fizycznej niezwiązanej z przeprowadzką/sprzątaniem itp.
- możliwości pomacania moich biednych miękiszowych kotków. I Zosi...
- odwagi, żeby sobie przemyśleć kilka spraw

Za dużo:
- chemicznych pysznościowców (dużo za dużo!)
- stresu
- strachu
- niefajnych, głupich wręcz myśli, od których nie potrafię uciec
- lęku o przyszłość
- pyłu w domu
- bałaganu i chaosu ogólnie

Nie lubię siebie ostatnimi czasy. Mam za co.

Jestem szczupła. Chodzę w ciuchach, które odkładałam "na kiedyś" z cichą nadzieją, że się w końcu kiedyś w nie zmieszczę. Cieszy mnie widok mojego ciała w lustrze. Nie cieszy mnie mój widok w lustrze.

Mam ochotę się upić.

Sezon depresyjny uważam za otwarty. ."


A to ten z 8 czerwca tego roku:

 

"Nie potrafię sobie odpuścić...
...chcę być idealna, doskonała i perfekcyjna. Doprowadzać sprawy do końca. Robić rzeczy najlepiej, jak tylko się da. Mam wiecznie poczucie, że coś powinnam (lepiej, szybciej, wydajniej), czegoś nie powinnam (bo nie wypada, bo to niedobre, bo komuś będzie przykro), że coś robię nie tak, że jestem nie w porządku i nie na miejscu (nie tu, nie teraz, nie tak). Nie potrafię odpoczywać - bez wyrzutów sumienia usiąść tak po prostu z książką, czy przed TV. Nie umiem nie myśleć o niczym, nie układać listy spraw, czy zakupów. Mam wewnętrzny przymus robienia czegoś pożytecznego - jak tu siedzieć, kiedy jeszcze łazienka (wiatrołap / kuchnia / meble w pokoju Zosi / stół w jadalni / ława / kanapa / kotłownia) do umycia. Po wyprasowaniu sterty prania, rozwieszeniu dwóch pralek (trzecia się pierze), rozpakowaniu kartonu z letnimi rzeczami mam wyrzuty sumienia, że usiadłam i piszę zamiast samej włożyć rzeczy do zmywarki (i gonitwa myśli: "Maciek tłucze tam talerzami - coś mu nie idzie, czy zły na mnie, że go poprosiłam o pomoc? Powinnam zrobić to sama!"). I jeszcze takie głupie myśli, których nie potrafię z głowy wyrzucić:  "to ja powinnam zająć się Zosią, Maciek powinien odpocząć", " jeszcze kilogram i będę szczęśliwa". Gówno prawda.
Spalam się.

Dobranoc.

PS.1. Ten wpis poprawiam już po raz ósmy. (Żeby wszystkie cholerne kropki i przecinki były tak, jak powinny być. Żeby nie było literówek. I podwójnych spacji. Żeby ładnie wyglądało...)

PS.2. Wywiesiłam kolejne pranie, nakarmiłam Zosię, posortowałam rzeczy do prania wg kolorów (BTW - mam 3 szuflady na brudną bieliznę, żeby mi było łatwiej je ogarnąć...) i wróciłam, bo chciałam dopisać jeszcze jedną rzecz - to nie jest tak, że Maciek ode mnie oczekuje, że będę zaiwaniać, nie (chociaż pewnie nie jest źle, jak niektóre rzeczy "się zrobią się"). Nawet ostatnio gadaliśmy, że to bez sensu, że codziennie się kręcę a jak skończę to jestem zbyt zmęczona, żeby się domem nacieszyć i padam na ryjek. Tak jak to za chwilę zrobię. Kurka, coś powinnam przedsięwziąć, żeby to zmienić.
No i co? Znów coś "powinnam"...
"

Nic się nie zmieniło. W głowie wojna. I dopiero dzisiaj - po przeczytaniu swojego pamiętnika od narodzin Zosi - zdałam sobie sprawę, że od roku jestem w jakimś amoku. Że cały ten czas to walka z samą sobą, z demonami w głowie, z wahaniami nastroju. Że schudnięcie nie było dla schudnięcia a dla odzyskania (złudnej) kontroli nad swoim życiem. Że to podświadome zastanawianie się, czy mam jeszcze po kolei w głowie. Że to pragnienie schowania się w mysią dziurę (jamka z liśćmi jest za duża...), zniknięcia i wyłączenia myślenia, bo przeraża mnie to, co mi się w mózgu roi. Że żarty się skończyły.

Jeżeli zdaję sobie sprawę, że coś nie halo, to chyba nie jestem wariatką, bo wariaci twierdzą, że nic im nie jest. Doprowadziłam się do pysznego stanu. Czas stanąć w końcu na nogi. Jeżeli nie dla siebie, to dla Maćka, Zosi i fuczaków. Długa droga przede mną, właśnie zdałam sobie z tego sprawę i jestem przerażona. Nie muszę pisać, żebyście trzymali kciuki - wiem, że jest tu parę osób, które dobrze mi życzą. Bardzo Wam dziękuję :)

Dobranoc.