Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

[2014-05] Biegacz amator, apostoł sportu i aktywności fizycznej. Na Vitalii jestem teraz po to, aby motywować innych i pokazać im, że droga sportowa nie jest za trudna dla nikogo. [__Ważne linki__]: [_1_] Mój manifest: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8479119
[_2_] Polityka dot. znajomych: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8419862
[_3_] Moje Endomondo: http://www.endomondo.c
om/profile/14544270
[_4_] Jak zostałem biegaczem: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8468537
[_5_] Warsztat biegowy: http://vitalia.pl/inde
x.php/mid/49/fid/341/d
iety/odchudzanie/w_id/
8498857

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 50352
Komentarzy: 870
Założony: 16 lutego 2014
Ostatni wpis: 26 lipca 2016

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
strach3

mężczyzna, 47 lat, Warszawa

174 cm, 70.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Historia wagi

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

29 października 2014 , Komentarze (2)

Mieliśmy w przerwach między nadciągającymi falami biegaczy napełniać kolejne kubki, ale przerw nie ma, wciąż ktoś biegnie. Wreszcie zapasy kurczą się niebezpiecznie i zarządzam, że dwóch ma skupić się na nalewaniu, a trzech pozostałych musi sobie radzić z podawaniem. To kulminacyjny moment, 20 parę minut od startu w 5-minutowym oknie czasowym przez półmetek przetacza się 50% biegaczy, w szczycie ponad 60 osób na minutę (kto się uczył statystyki i pamięta, co to jest rozkład normalny, ten wie ocb). Kwiat polskiego harcerstwa miota się między skrajem ulicy i stolikiem i w panice rzuca łaciną, a ja miotam się razem z nimi. Trwa dramatyczna walka, nalewam już oburącz, a i tak w końcu mamy KOLEJKĘ! Tak, ludzie STOJĄ w kolejce po wodę zamiast biec! Przez 10 sekund tylko tak było, ale jednak wniosek jest taki, że na te 10 sekund trzeba mieć jeszcze drugi stolik z większym zapasem napełnionych kubków. Potem w ciągu kilku minut się uspokaja i z jednym harcerzem idziemy pozbierać z pobocza wyrzucone kubki, a reszta daje radę bez nas.

Po ok. 45 minutach mija nas ostatnia zawodniczka, pilotowana przez radiowóz, odblokowujący jednocześnie ruch pojazdów. Zwijamy majdan i z prędkością 9 min/km jedziemy w ogonku za radiowozem do miasta. Na obwodnicy odbijamy w lewo i dojeżdżamy do miejskiego parku na metę od drugiej strony (tam nie ma blokady ruchu). Oczywiście na finisz się spóźniliśmy, co się działo wiem z relacji. Wygrał Kenijczyk, poprawiając życiówkę o pół minuty. Ukrainiec miał tylko dwie sekundy straty i prawie dogonił zwycięzcę, ale gdy ten zorientował się, że traci przewagę, dał jeszcze gładko radę przyspieszyć i było pozamiatane, mimo że życiówkę na dychę Ukrainiec miał lepszą. Pierwszy Polak tuż za podium, za to nasze Panie wywalczyły miejsca pierwsze i drugie. Pozostała dwójka Kenijczyków nieco niżej.

To jeszcze nie koniec imprezy. Na głównej hali sportowej pokaz tańca i gra orkiestra. Dostaję darmowy posiłek i szukam sobie zajęcia, ale już nic dla mnie nie ma. Szukamy rzeczy jednej z zawodniczek, które nie wiadomo jak zginęły z depozytu. Przykra sprawa, robi się istny pożar w burdelu, wszyscy się miotają, stresują, dzwonią, odtwarzają przebieg zdarzeń… bez skutku. 

Wreszcie dekoracja. Mój kumpel odpowiada za nagłośnienie, ale choć zna się na tym nieźle, akustyka sali i nasz spiker są do bani i słuchać tylko dudnienie. Dekoracja trwa chyba z pół godziny – poza kategoriami wiekowymi są jeszcze dodatkowe. Na końcu losowanie nagród dodatkowych, na które prawie nikt nie czekał, więc pierwszy obecny szczęśliwiec zbiera brawa głośniejsze niż zwycięzca biegu :D

Potem sprzątanie. To już tylko chwila i bez stresu. Na końcu dyrektorka zaprasza nas do swojego gabinetu na poczęstunek. Po ośmiu godzinach na nogach siadamy w 15 osób upchnięci jak śledzie w małym pokoju przy zastawionym stole. Jest wesoło, ekipa zgrana, śmiejemy się. Nie chce mi się wychodzić, ale w końcu muszę. Czas wracać do domu, a nieopodal przy autostradzie czekają umówieni pasażerowie. Za rok wrócę tu jako zawodnik.

I tak to wygląda od kuchni. Fajne doświadczenie spróbować tego od drugiej strony i mniejsza o to, że przypłaciłem to przeziębieniem. Chyba od teraz będę miał więcej wyrozumiałości dla drobnych niedociągnięć organizacyjnych.

27 października 2014 , Komentarze (6)

Gdy leżę z przeziębieniem, to się bardziej rozpisuję – czytasz na własne ryzyko ;)

Do tej pory znałem imprezy biegowe z perspektywy uczestnika, teraz miałem okazję zobaczyć, jak to wygląda z tej drugiej strony stolika. Organizacja składa się z prostych, ale bardzo licznych spraw i drobiazgów, o które trzeba się zatroszczyć. Na przykład: jak zapewnić, że w dniu zawodów damy radę obsłużyć bez nadmiernych kolejek tych 500 osób, które zjawią się mniej więcej w tym samym czasie po odbiór pakietu startowego. Do pomocy mieliśmy zwarte kohorty miejscowych harcerzy.

Tak więc w sobotę spędziłem kilka godzin w zimnej hali sportowej, gdzie byłem zajęty ustawianiem dekoracji, żmudnym rozcinaniem pasków z potwierdzeniami wniesienia opłaty startowej i ich alfabetycznym sortowaniem, udzielaniem informacji przybyłym i podobnymi sprawami. Zawodników w celu wykonania całego procesu rejestracji i odbioru pakietu przeciągamy wzdłuż kolejnych stanowisk, na których dzięki specjalizacji (te same pytania, zadania, ruchy), obsługa trwa możliwie krótko. Gdy biuro zawodów ruszyło, byłem dopiero w połowie rozcinania pasków i trzeba było trochę improwizować. W sobotę jednak poznałem zaledwie przedsmak tego, co czekało mnie dnia następnego, bo pakiety odebrało tylko ok. 50 osób. Do domu znajomych wróciłem zadowolony, choć przemarznięty. Ale wcześniej zapoznałem Ukraińca Igora, który prosił o pomoc w znalezieniu noclegu. Gdy zdradził swoje życiówki, kopara mi opadła - 2:13/42.2 i 0:29/10 …  Okazał się być mistrzem Ukrainy na 20 km. Przeczytałem całą listę startową, było kilka znanych nazwisk, np. Artur Kozłowski, który ostatecznie nie dotarł, bo biegł tu: klik , oraz biegające małżeństwo Ochalów, którzy zdobyli dobre miejsca. I tradycyjnie kilku łowców nagród zza wschodniej zagranicy.

W niedzielę rano pojechaliśmy na start już na ósmą. Tym razem trafiłem na jedno ze stanowisk wydawania numerów startowych. Mimo wywieszenia w kilku miejscach wyraźnych informacji z algorytmem odbioru pakietu, 1/4 ludzi musieliśmy odsyłać do innych stanowisk, aby najpierw wypełnili oświadczenie zdrowotne albo pobrali potwierdzenie wpłaty. Większość była miła i współpracowała, ale zawsze znajdą się marudy, którym się coś nie podoba i robią problem z niczego. Cenne doświadczenie odczuć to na własnej skórze. Sam nigdy nie byłem marudny, ale teraz będę uważał jeszcze bardziej. To stresująca praca - jak jest kolejka a zabraknie głupich agrafek, to leci się po nie w tempie odrzutowca.

Roboty przy stoliku pełne ręce – w parze z młodą harcerką sprawdzamy wniesienie opłaty, zameldowanie (tubylcy są zwolnieni z opłaty), wydajemy pakiet startowy, numer, agrafki, bon na posiłek itd. Co pewien czas trafia się jakaś nietypowa sprawa do wyjaśnienia. Trzecim okiem obserwuję inne stanowiska i staram się wyłapywać wąskie gardła. Tam, gdzie robią się kolejki, rzucamy odwody harcerzy. W międzyczasie obsługuję jako tłumacz trójkę Kenijczyków, zaproszonych na bieg. Wreszcie o 10:30 biuro zawodów się zamknęło i można było kwadrans odetchnąć.

Bieg ruszał o 11:30 spod pomnika w obozie zagłady w Chełmnie, dokąd biegaczy zawoziły autobusy z Koła. W tym momencie moim zadaniem była koordynacja pracy wodopoju, zlokalizowanego na półmetku. Dostałem czterech harcerzy, zapakowałem ich do auta i pojechaliśmy na miejsce. Miałem pewne problemy żeby je znaleźć, bo org wymyślił sobie, że oznaczenia kilometrów poustawia w odwrotnej kolejności – plansze nie pokazywały, który km mijają biegacze, tylko ile zostało do mety. Ale jakoś zdążyliśmy na czas, piorunem rozstawiliśmy przywieziony tam wcześniej stolik i napełniliśmy ok. 150 plastikowych kubeczków wodą (tyle się zmieściło na stoliku). Kto nie wie, wyjaśniam: kubki zawodnicy odbierają w biegu z wyciągniętych rąk wolontariuszy, bez specjalnego zwalniania. Piją też w biegu, najlepsza technika polega na zgnieceniu plastikowego kubka tak, aby powstał dziubek i piciu z niego. Kubek wyrzuca się na pobocze. Rozstawiłem chłopaków, zrobiłem krótki instruktaż i kwadrans później widzimy niebieską policyjną syrenę – to radiowóz, pilotujący lidera. Po minucie obok przebiega Kenijczyk z Ukraińcem Igorem na plecach. Potem przerwa i kolejni – coraz gęściej. Jeden gostek chyba z pierwszej dwudziestki zatrzymuje się, spokojnie podchodzi do stolika i na luzaku pije. Lekko skonsternowany śmieję się do niego „to jeszcze nie meta” na co on odpowiada „spoko, zdążę”. Hehe, i wśród biegaczy można spotkać hipstera z nonszalanckim podejściem do straconych sekund.

cdn :)

27 października 2014 , Komentarze (3)

Padam na twarz. Ostatnie dni były bardzo intensywne – dużo ciekawych i mniej ciekawych zadań, 1000 km za kółkiem, a w tle walka z przeziębieniem… A było to tak.

W czwartek po pracy wsiadłem w auto i pojechałem na Mazury. Przed wyjazdem rundka po mieście, aby pozbierać pasażerki z blablacar. Dotarłem na dziesiątą i rozpaliliśmy z ojcem ognisko. Patrząc w górę można było uczyć się astronomii – niebo rozgwieżdżone jak w sierpniu. Na trawę właśnie wchodził szron. Nie chcąc pogłębiać przeziębienia ubrałem ciepłe kalesonki, dwie pary grubych skarpet i nawet kominiarkę. Blisko ognia wcale nie było zimno. O północy zjedliśmy kiełbaski i wypiliśmy parę piw. Miód malina, sami wiecie…

W piątek urlop. Rano zaspałem i ledwo zdążyłem na umówione spotkanie, a zaraz po nim śniadanie, znów w auto i z powrotem – także z pasażerkami. W Warszawie podmianka pasażerów na innych i z nimi do Łodzi - tak się tnie koszty paliwa. Z Łodzi powrót na A2 i wreszcie do Koła. Pół roku temu przyjaciel tambylec namówił mnie na Bieg Warciański – niezbyt dużą (niespełna 500 osób), ale bardzo szybką dyszkę. Że kontuzja? Nie szkodzi, bo tym razem wystąpiłem w zupełnie innej roli – jako członek ekipy organizatora. Jak to się stało? Org potrzebował ludzi, ja miałem czas i wejście przez wspomnianego przyjaciela (pracownika MOSiR), byłem z nim umówiony akurat w tym terminie na wizytę towarzyską i chciałem spróbować czegoś nowego. Poza tym nikt z aktualnego składu ekipy nie znał się dobrze na bieganiu, więc mogłem im podpowiedzieć parę rzeczy od strony uczestnika. Propozycję przyjąłem bez namysłu.

cdn :)

15 października 2014 , Komentarze (28)

Dziś gnany przemożną chęcią przetestowania nowej wyciskarki do owoców w różnych zastosowaniach, postanowiłem zrobić domową chałwę. Taki mi się eksperymentator załączył. Przepis podsunęła w poprzednim wpisie Pati – w sumie banał: podprażyć sezam i zmielić z jagodami Goji. Rękawy w górę i do dzieła… jak się okazało, na własną zgubę. Ukręciłem sobie chałwowe Waterloo.

Zaczęło się od tego, że za mocno zrumieniłem sezam i stał się gorzkawy. Przepis uczciwie przed tym ostrzegał, ale myślałem że jeszcze nie dość… No trudno, pierwsze koty za płoty, doświadczenie kosztuje – pociągnąłem temat dalej.

Potem machina w ruch. To co wypluła nijak nie przypominało pasty, tylko suche trociny, w dodatku zbyt słabo przemielone. Trzeba było zrobić kilka przebiegów. W pewnym momencie drobne wióry przykleiły się do ścianek poza zasięgiem ślimaka i tam zostały. Trzeba było ślimaka wyciągnąć i oskrobać z wiórów, oczywiście przy okazji siejąc nimi po stole i podłodze w kuchni jak confetti na weselu. W tym czasie z lejka na sok zaczął zdradziecko wyciekać olej odsączony z ziarenek (po co używac dołączonej zatyczki). Ponieważ właśnie obracałem komorę, olej z malowniczym rozbryzgiem ozdobił jeszcze większą część kuchni. W dodatku i tak było go za mało, żeby po dodaniu go do wiórów przestały być suche.

Ale to wszystko nic. Największym błędem było wrzucenie jagód Goji. Do misy trafiła mniej niż połowa tego co wsypałem, za to większość osiadła na wewnętrznych wypustkach wyciskarki w postaci bardzo gęstego kitu. Szorowałem to chyba z pół godziny różnymi narzędziami – zaczynając od drewnianej łopatki a kończąc na szczotkach różnego kalibru i twardości. I to mimo tego, że przytomnie zalałem do od razu wodą. Masakra.

Po usunięciu skutków kataklizmu przyjrzałem się powstałemu półproduktowi i dalej był za suchy. Spróbowałem – w smaku ani dobre, ani niedobre, takie nijakie. Wlałem trochę wody ze stewią, wymieszałem, powstałą pastę rozsmarowałem na folii alu i do lodówki. Efekt widzicie na zdjęciu

Łączny koszt zdobycia tego cennego doświadczenia: paczka sezamu za 7 zł i półtorej godziny "rzeźby w g...". Duże straty materiału i nerwów. Nigdy więcej domowej chałwy! Chyba, że kupnej. Dobrze, że maszyna przetrwała. Wniosek: bardziej uważać co się wyciska, nie wszystko pójdzie gładko.

Na osłodę zrobiłem sobie znów soku takiego jak ostatnio. Wióry z jabłek, marchwi i pomarańczy wykorzystałem do mufinek owsianych. Dobre!

A w ogóle to nie pamiętam, kiedy ostatnio stałem tyle ciągiem przy kuchni. Powoli to oswajam.

12 października 2014 , Komentarze (5)

Kilka dni temu dotarła do mnie nowa wyciskarka do soków, więc dziś rano wycisnąłem sobie pierwszy sok. Z buraków. Jako że czysty sok z buraków pewnie nie byłby najsmaczniejszy, a w dodatku nie należy go pić bez konsultacji z lekarzem (tak twierdzi instrukcja), skorzystałem z przepisu biegowej blogerki Kasi. Bierzemy 2 obrane buraki, 2 jabłka (skórek było mi szkoda do soku, zjadłem je ze smakiem w trakcie obierania), 3 marchewki i pomarańczę (w oryginale była cytryna, ale nie miałem pod ręką). Wyszło mi tak, jak na zdjęciu. Spodziewałem się, że za bogactwo tego zdrowia zapłacę wykrzywieniem twarzy i będę cierpiał dla dobra sprawy, ale gdzie tam - pycha!

Dużo zabawy z tym było za pierwszym razem, wszystko dookoła upaprane i nie można myć w zmywarce, ale na pewno da się to oswoić. W porównaniu do sokowirówki, sok z wyciskarki ma więcej witamin i może dłużej postać w lodówce, więc pewnie 2x w tygodniu będę go robił i codziennie pił po szklance. Buraki zawierają dużo rozmaitego dobra, szczególnie przydatnego dla biegaczy (po szczegóły odsyłam do ww. bloga), a smak tego soku naprawdę jest wyśmienity - słodki, trochę kwaskowy. Świetnie orzeźwia i chyba faktycznie dodaje energii, choć po pierwszym razie trudno wyrokować, może to była autosugestia. W każdym razie mam poczucie, że zrobiłem dla siebie coś dobrego. Oczywiście o ile nie skończy się po kilku razach, ale chyba za dużo kasy wydałem aby na to pozwolić.

Poza sokami, myślę nad innymi sposobami wykorzystania tej machiny. Na razie mam takie:

  1. zamiast tarki. Przykład: surówka z marchwi i jabłek - wyciśnięty sok wleję z powrotem do wiórów, wymieszam i będę miał surówkę bez męczenia się z tarką. Zrobię od razu ze 2 kg, zamrożę w porcjach i będę miał na jakiś czas, stosunkowo małym nakładem pracy.
  2. jako że nie znoszę marnotrawstwa, produkty uboczne w postaci trocin jabłkowych, marchwiowych itp. wykorzystam do mufinek, owsianki, jogurtu naturalnego, w razie potrzeby dolewając trochę soku lub wody. Na tą okoliczność trzeba uważać na kolejność, żeby np. buraki wyciskać dopiero, gdy jabłko i marchewkę już zetrę i przełożę wióry do innego naczynia.
  3. koktajle warzywne - takie zielone. Tu już raczej nie liczę na walory smakowe, tylko na końską dawkę witamin. Tylko muszę najpierw się dokształcić w tej materii, bo niektóre witaminy można przedawkować.

A Wy jak wykorzystujecie swoje sokowirówki/wyciskarki? Czekam na Wasze patenty i sposoby wykorzystania!

Specjalne podziękowania dla Pati, która zainspirowała mnie do kupna wyciskarki :)

10 października 2014 , Komentarze (12)

Korzystając z pięknej pogody, pojechałem znów do pracy na rowerze. Żebra ostatnio oszczędzałem i odpłacają stopniową poprawą, więc zafundowałem im test. Od ostatniego razu minęło już półtora tygodnia, więc możecie sobie wyobrazić, jaki jestem wyposzczony. Teraz wieczorem czuję, że niestety jeszcze za wcześnie.

Ale za to w trakcie rozkosz… Najbardziej lubię momenty, gdy przekraczam 50 km/h i jadę równo z autami, albo je wyprzedzam, gdy zwalniają przed fotoradarem. Dla takich chwil warto podkręcić tętno >180… I druga rzecz, gdy auta na dwóch pasach jadą w korku 10 km/h, a ja między nimi środkiem czterdziechą, w korytarzu góra półtorametrowym, balansując między ich lusterkami, z dłońmi cały czas na klamkach…Jak mi ktoś pożyczy sportową kamerkę na kask to nakręcę film.

Kocham adrenalinę :)

21 września 2014 , Komentarze (9)

Leżę i ledwo zipię… ale od początku.

W piątek minął tydzień od wywrotki na rowerze. Wszystkie siniaki, stłuczenia i strupy już się pogoiły, tylko ten największy problem – żebra – nic lepiej, choć gołym okiem nic nie widać. Zacząłem wątpić, czy rtg na pewno dobrze zrobione (mam powody nie ufać do końca jakości sprzętu w Medicover). Poszedłem do rodzinnego. Z buta, energicznie bo z pracy kilometr. Po drodze bok zaczął trochę boleć, ale pomyślałem że może i dobrze, będzie łatwiej pokazać gdzie dokładnie boli. Lekarz powiedział, że w sensie bólu to miałem pecha, upadając na asfalt. Gdybym upadł na jakiś korzeń, żebro by się złamało i po tygodniu już by nie bolało. A tak mam kości całe, ale rozlegle potłuczoną okostną, więc trzeba wziąć na wstrzymanie jeszcze kilka tygodni nawet. Myślę trudno, shit happens, grunt że mogę jeździć rowerem to jakoś przetrwam.

Wieczorem siadam za kółko i jadę odwiedzić ojca na Mazurach. Już wsiadając czułem, że to będzie długa podróż. Nie wiem czy przez ten marsz, czy przez to że znów kichnąłem, bok boli jak wszyscy diabli, tak źle jeszcze nie było. Przez długie 3h kierownicą operowałem głównie lewą ręką i pierwszy raz w życiu żałowałem, że mam manualną skrzynię biegów. Gdy wreszcie dojechałem, prawie wyczołgałem się z auta. I od tamtej pory tak sobie zdycham – najlżejszy ruch zamienia się w paroksyzm bólu, jeśli w jego trakcie zbyt mocno napną się mięśnie brzucha. Kurczę, pojęcia nie miałem że to aż tak może być. Jeszcze dzień, góra dwa i się chyba złamię i wezmę procha od bólu (z zasady nie biorę). Jest ciężko.

U ojca trochę odpocząłem. Ognisko, kiełbaska, piwko, maliny prosto z krzaka, zachód słońca nad mazurskim jeziorem jak z obrazka… Chodzenie na bosaka po trawie, chrzęszczących zeschłych liściach, a w cieniu po rosie (polecam zwłaszcza biegaczom, zdrowo dla stóp).

Ale weekend już się skończył i czas wracać do pracy. Jeszcze tylko potrzymać kciuki za naszych siatkarzy w finale MŚ.

EDIT. No i się doczekałem: polscy siatkarze Mistrzami Świata! Tytuł wpisu może być tylko jeden :) Za oknem słyszę wuwuzele, trudno dziś będzie zasnąć :DD

12 września 2014 , Skomentuj

Dziś o pierdołach, miałem aktywny dzień i chciałem się tym podzielić. Ciekawe, czy ktoś dotrwa do końca ;)

 Rano wyszedłem na bieganie. Ciężko było wyjść, bo wciąż męczyły potężne zakwasy po wtorkowym treningu siłowym, ale w niedzielę zawody więc trzeba było zrobić recovery. Przemogłem się i wyszedłem, pilnując tętna na granicy S1/S2 zrobiłem 9 km. Nie była to pieszczota dla nóg, ale jakoś poszło. Potem śniadanko i do pracy.

A do pracy rowerem. Planowałem to od dawna, sprawdziłem którą drogą najbezpieczniej jechać (nawet kiedyś przebiegłem te 19 km żeby dobrze się zapoznać). Wcześniej zostawiłem w biurze ciuchy i buty na zmianę. Miałem jechać wczoraj, ale padało, wreszcie dziś piękna pogoda, no to myk.

Jazda ulicami dużego miasta to nie przelewki, a tylko część dało się zrobić ścieżką rowerową. Na pierwszy raz nie ubrałem więc SPD (nie mając wyrobionego odruchu wypinania się przy nagłym zatrzymaniu byłoby to proszenie się o upadek). Laptop do plecaka, na wierzch banan, ciuchy rowerowe i jazda.

Plan był taki, żeby do pracy jechać lajtowo, żeby się nie spocić (w biurze nie ma prysznica), a z powrotem przycisnąć. Ale było tak ciepło, że mogłem zdjąć kurtkę i zostać w krótkiej koszulce, a pęd powietrza odbierał cały nadmiar ciepła. W dodatku gdy z górki prędkościomierz pokazał prawie 50 km/h, a po płaskim 40, poczułem że mam dzień konia i zew szybkości ogarnął mnie całkowicie. Machnąłem ręką na puls 170+, uwielbiam szybkość! W bieganiu i na rowerze. W dodatku im szybciej, tym wśród samochodów bezpieczniej, więc sobie nie żałowałem. Zakwasy zupełnie ucichły, dawałem czadu aż miło, 8 km zrobiłem w 14 minut.

I wtedy to się stało. Jadąc drogą o kilku pasach ruchu w jedną stronę, zawsze zjeżdżam na skrajny prawy, gdy tylko taki się pojawia. Jak chyba każdy. Tym razem jadąc 30 km/h nie zauważyłem w porę, że ten pas jest oddzielony niziutkim krawężnikiem, tworzącym rodzaj rynny, oddzielającej pasy ruchu. Dla samochodów niezauważalne, dla roweru zabójcze. Gdy cienka opona szosówki wpadła w tą rynnę, poczułem jak tracę grunt pod kołami i po chwili sunąłem ciałem po asfalcie. Wyhamowanie z 20 km/h potrwało ładnych parę metrów z jednym widowiskowym fikołkiem z rowerem nad sobą w gratisie. Ludzie na pobliskim przystanku mieli niezłe przedstawienie :)

Gdy się pozbierałem, okazało się, że poza licznymi otarciami okulary mam całe, koła się nie scentrowały, hamulce działają…Dobrze, że byłem bez SPD i w kasku (zawsze zakładajcie kask!), inaczej bym się tak tanio nie wywinął. Jadę dalej. Akurat zaczęła się ścieżka rowerowa, więc wjechałem na nią i tak się zapamiętałem w mijaniu kolejnych rowerzystów, że ominąłem zjazd na moją ścieżkę. Powrót oznaczałby stratę 15 minut, a chciałem być szybko w pracy, więc zdecydowałem się kontynuować jazdę Wisłostradą między samochodami (biegnąca obok ścieżka byłą w remoncie). Jak pisałem, jadąc szybko jest bezpieczniej niż wolno, bo prędkość nie różni się tak bardzo od aut. Kiedyś jadąc autem mijałem w tunelu na Wisłostradzie kolarza, który z górki pociskał jakieś 70 km/h i prawie mi wyszły gały, ale niebezpieczne to nie było, bo sam jechałem 80 km/h. Fantastycznie mija się stojące w korku samochody, a jeszcze lepiej jest, gdy ruszając na zielonym uzyskuję lepsze od nich przyspieszenie i zostają zdziwieni w tyle. Dziecinne to, ale mi się podoba :)

Ale w końcu musiałem zjechać na ścieżkę, bo nie wolno jechać ulicą, gdy obok jest ścieżka. Po jakimś czasie gładziutki asfalt zastąpił żwir i tu drugi zonk – kilkaset metrów dalej poczułem znajome terkotanie. Guma! Na szczęście zawsze wożę zapasową dętkę, więc spokojnie ją zmieniam i zaczynam pompować, gdy nagle trach… pompka rozeszła mi się w dłoniach. Widocznie oberwała przy upadku. Stoję bezradny na chodniku, szef czeka w pracy, krew cieknie mi z rąk i nogi a ja ugrzęzłem. Łapię mijających rowerzystów, ale zwyczaj wożenia pompki zaginął w narodzie. A jak już mają, to z wentylem samochodowym, a ja mam prestę. Do biura została godzina piechotą. Prowadzę rower i nagle błysk – pół kilometra stąd jest sklep rowerowy! Panowie mają kompresor i po chwili jadę dalej. Do biura docieram po 2 godzinach i z miejsca staję się tematem dnia (trudno się dziwić, ciuchy podarte, cały upaćkany we krwi i do tego jeszcze zadowolony, pewnie się stuknął w głowę). W plecaku spustoszenie. Laptop cały, ale z banana została tylko skórka, a cała reszta rozsmarowała się równo po całej pozostałej zawartości, szczególnie po laptopie i zasilaczu. No armageddon. Na myśl o czekającym mnie praniu ręcznym chce mi się płakać :(

Najpierw robię test gotowości operacyjnej biurowej apteczki. Potem umawiam się na rtg żeber bo bolą jak złamane. Przychodnia niedaleko, hotline organizuje awaryjny slot i w porze lunchu mam już wyniki. Wszystko całe, zresztą jakby co to żebra zrastają się tylko 2 tygodnie. Ale nawet chodzenie, śmiech i kaszel sprawia ból, więc o niedzielnych zawodach nie ma mowy. Ortopeda pociesza, żeby się nie martwił, bo ten ból to na razie żaden ból, niech poczeka do jutra to zobaczy. Dzięki.

Wieczorem powrót. O dziwo pozycja na bajku wciąż bezbolesna, więc radośnie pocinam z prędkością naddźwiękową po ścieżkach i Wale Międzeszyńskim. W połowie trasy... guma, tym razem z tyłu. No żesz, dwa razy jednego dnia?! Dętkę zużyłem, ale mam jeszcze klej i łatki – tylko pompkę w dwóch kawałkach… Tu gdzie jestem, rowerzyści już nie jeżdżą, a i ewentualny sklep rowerowy mi nie pomoże, bo już późno. Zatem kierunek autobus, ładuję się z rowerem i dojeżdżam do domu.

Czas na bilans.

Straty w ludziach: naklejonych 6 plastrów, wielkie czerwone plamy na barku, ramieniu, nodze, boku i grzbiecie (ratownik na pewno nie wpuści mnie na basen) i przede wszystkim porządnie bolący bok. Ale to wszystko powierzchowne. Gdyby nie stracone zawody, nie byłoby tak źle.

Straty w sprzęcie: wypasiona pompka, podarta koszulka techniczna z Biegu Niepodległości (chlip), rękawiczki (hura, teraz mogę wymienić), możliwe że klamkomanetka, zdarty pedał, kask, podarty plecak. Plus to, co wyjdzie potem.

Straty w humorze: brak :)

Ten wpis nie jest po to, aby się pożalić. Nie ma czym. Siedzę z bananem na twarzy, zadowolony z udanego dnia. Żal tylko zawodów (szczególnie rozgrzewki z Chodakowską, i jak mam teraz żyć?) ale nie były gwoździem sezonu, a mój zespół znalazł już zastępstwo. Aktywne życie ma czasem swoją cenę. Jednak nie zamieniłbym go na inne i o tym jest ten wpis. Dziękuję za uwagę (żart, nikt tu nie dotarł :D ). W sumie napisałem, aby pokazać dziecku jak podrośnie, że bywa różnie ale i tak warto.

Na zakończenie fota z wakacji. Podążając za aktualnymi trendami, wg których tekst bez obrazka jest nieatrakcyjny i niewart czytania, postaram się wrzucać to, co nie rani oczu. Chyba że nie będę miał czasu. Albo ochoty ;)


11 września 2014 , Komentarze (9)

Dobra, czas znów coś napisać.

Jak widać na endo, coś tam biegam. Kontuzje nie minęły, badania w toku, ale przynajmniej poprawiły się na tyle, że udało się ostrożnie wznowić treningi. Nie są to jednak treningi tak mocne, jak w najlepszym okresie przygotowań maratońskich. Maraton odjechał, druga próba na wiosnę. Taki lajf.

Na razie skupiam się na krótszych dystansach: w niedzielę zawody Warszawa Business Run w ramach większej charytatywnej imprezy rozgrywanej w kilku miastach. Startują 5-osobowe sztafety firmowe, a uzyskane środki pójdą na pomoc dla podopiecznych fundacji Jaśka Meli „Poza Horyzonty”. Jeśli nie słyszeliście o Jaśku, koniecznie poczytajcie, niezwykły chłopak - będąc niepełnosprawnym, zdobył oba bieguny. Bieg na dystansie 3.8 km na błoniach Stadionu Narodowego. Nigdy takiego krótkiego nie biegłem, ciekawe jak to będzie. Chciałem powalczyć o 16:30, ale gdy zobaczyłem ilość zakrętów na trasie, to będzie bliżej 17:00.

Potem trzy biegi na moim koronnym dystansie 10 km: na początku października Biegnij Warszawo, na końcu Bieg Warciański w Kole, a 11. listopada Bieg Niepodległości. Ten ostatni to jeden z najszybszych biegów w Polsce i zależnie od postępów rekonwalescencji, chcę powalczyć o życiówkę. Chociaż Warciański w sumie też ponoć szybki.

Z innych ciekawostek przymierzam się do liczenia makr w diecie. Nigdy tego nie robiłem i pewnie szybko trafi mnie szlag, ale spróbuję. Na razie kombinuję, czym zastąpić lunche w restauracjach, które jadam będąc w pracy. Knajpy nie podają przecież wartości odżywczych, a bez tego rachuba dzienna się nie policzy. Coś tam pewnie ugotuję i zabiorę do odgrzania w mikrofali, coś kupię gotowego... Nie moja bajka, wolę usiąść przy stoliku i zamówić co dzień coś innego, ale inaczej się nie da.

A póki co ledwo chodzę. Na ostatnim treningu trenerka tak nas sponiewierała  ćwiczeniami siłowymi, że klękajcie narody. Bolą takie mięśnie, o istnieniu których już dawno zapomniałem :) A mnie jak na złość skończyła się odżywka białkowa i w kluczowym momencie nie mogłem podpędzić regeneracji jak należy. Dziś kupiłem więc biegusiem BCAA i dodatkowo Whey 100 (izolat białka serwatkowego, generalnie dla pakerów ale dla mnie tez się nada). Zostały dwie doby, czy zdążę z inwalidy przemienić się w szybkobiegacza? Nie ma co gadać, trzeba się postarać - czyli w tym przypadku grzecznie iść do łóżka aby dobrze wypocząć. A więc dobranoc :)

25 sierpnia 2014 , Komentarze (8)

Spieszę poinformować, że żyję. Dawno nie pisałem, bo sytuacja była na tyle nieokreślona, że nie wiedziałem, co właściwie napisać. Ale spróbuję jakoś to ogarnąć, choćby dla siebie.

Kryzys trwa. Przede wszystkim kontuzje nogi i okolic pachwiny (to chyba mięśnie brzucha) okopały się na swoich pozycjach i ani myślą ustępować. Fizjoterapeuta po dwóch zabiegach rozłożył ręce i odesłał mnie do lekarza. Będzie trzeba zrobić diagnostykę. Znów czas, wydatki i zwalnianie z pracy. Ale nie ma wyjścia.

Postawiłem wszystko na jedną kartę i w sierpniu z bólem serca zaniechałem wszelkich porządnych treningów we wszystkich dyscyplinach, aby głupią niecierpliwością nie opóźnić rekonwalescencji. Drugim powodem były trudności obiektywne – nie było kiedy i jak (urlop z dzieckiem, nawał pracy w pracy i brak motywacji do czegoś innego niż bieganie). Uczciwie trzeba przyznać, że mogłem powalczyć bardziej aktywnie, ale zamiast tego siadłem na tyłku aby to przeczekać. Kopy zasłużone przyjmę z pokorą.

Niestety moja cierpliwość nie została nagrodzona, za to przytyłem ze 2 kg (wakacje nad morzem, gofry, lody – pod nieobecność woli walki sabotażyści chwilowo wzięli górę). Ale to jeszcze nie tragedia. W pewnym momencie jednak stało się jasne, że maraton w tym roku już stracony. Nawet gdybym dziś cudownie ozdrowiał, to byłbym z przygotowaniami miesiąc do tyłu, a właśnie tyle zostało do dnia zero. To była trudna decyzja, ale jedyna rozsądna. Debiut maratoński z niedoleczoną kontuzją to najgłupszy pomysł pod słońcem. Ale nie odpuszczam sezonu jesiennego całkowicie! Zależnie od czasu rekonwalescencji i powrotu do formy, chciałbym jeszcze powalczyć co najmniej o nową życiówkę w listopadowym Biegu Niepodległości. W końcu umówiłem się z Pati na wspólny start i chciałbym, aby był owocny. Muszę tylko wyleczyć te cholerne kontuzje.

W tej sytuacji aby nie pogrążać się bardziej, postanowiłem zobaczyć, co się stanie jeśli spróbuję biegać. Powrót był trudny, motywacja leży. W czwartek rano pobiegłem wolną dyszkę, w piątek wieczorem krótki marszobieg z siostrą, dziś rano już szybsza dyszka (5:15). Cały czas uważnie obserwując reakcje organizmu. Oczywiście widać spadek formy, objawiający się wysokim tętnem przy przeciętnej prędkości, ale to akurat można nadrobić w ciągu 4-5 treningów. Co ważne: lekko-średni (wg standardów sprzed przerwy) trening udaje się spokojnie dokończyć, ale o cięższym nie ma mowy. Porównałbym to do efektu „pamięci” w akumulatorku – od biedy działa, ale nie da się go już do końca naładować i można go już wsadzić tylko do pilota od tv. Czuję, że bieganie (lekkie) częściej niż co 3 dni spowodowałoby pogłębienie urazów. Tak więc uderzam na diagnostykę i dalszy serwis. Tymczasem będę dalej biegał lajtowo na podtrzymanie, za to dołączę rower i pływanie. Zobaczymy, czy ciało nie zaprotestuje i czy wyrobię czasowo. W pracy trudny okres, co mocno odbiera motywację do robienia czegoś innego, niż wrzucanie kolejnych nadgodzin aby się z tego szybciej wykaraskać. Ciężko się walczy na dwóch frontach naraz, ale cóż, raz nadwozie, raz podwozie. Selawi, byle do przodu. Jakoś z tego wyjdziemy.