Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Nieznajoma52

kobieta, 67 lat, Cieszyńskie

158 cm, 86.00 kg więcej o mnie

Postanowienie wakacyjne: Zmieścić się w letnie ubrania z 2011

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Historia wagi

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

20 marca 2020 , Komentarze (18)

Wycieczkę rozpoczęliśmy od Palheiro Gardens (ogrodów botanicznych).

Ogrody te znajdowały się w  posiadłości hrabiego de Carvalhal. Po śmierci hrabiego, młodociany bratanek roztrwonił fortunę. Od upadku, posiadłość ocalił handlarz winem, John Blandy, który ją odkupił i wyremontował. W rękach rodziny Blandy, znajduje się do chwili obecnej.

Zabytkowy budynek można oglądać tylko z zewnątrz.

Za to wejście do kaplicy jest możliwe. To w niej odbywają się wszystkie uroczystości rodziny Blandy.

Na terenie, znajduje się jedno z najbardziej wymagających pól golfowych, które dodaje ogrodom świetności.

Ze wzniesień, roztacza się piękny widok na Zatokę Funchal.

Na powierzchni 35 tysięcy m2, żyje ponad 2500 gatunków roślin egzotycznych. Jak ktoś jest miłośnikiem ogrodów, może tu spędzić nawet cały dzień. My nie mieliśmy aż tyle czasu, przewodniczka poprowadziła nas trasą, na której zobaczyłam takie oto niezwykłe okazy:

Drzewo judaszowe (Judaszowiec Kanadyjski). Chociaż stoi za nim  historia zdrajcy Chrystusa, to znawcy Biblii powątpiewają, czy rzeczywiście Judasz powiesił się na drzewie, tego właśnie gatunku.

A to dwie odmiany, wiecznie zielonej araukarii.

Drzewiasta mimoza (mnie do tej pory kojarzyła się z niewielką rośliną doniczkową). Po dotknięciu, listki mimozy stulają się obronnie. Stąd, potoczne określenie osób nadwrażliwych i lękowych.

Eukaliptusy, które z braku naturalnych wrogów, rozprzestrzeniły się na Maderze nader licznie.

A tu pieprzowiec. Ciężko by mi było doprawiać różne dania, bez pieprzu. Nawet na krzakach, wygląda smakowicie.

Królewskie Strelicje, zwane też rajskimi ptakami. Są symbolem Madery. Podobno, bardzo długo zachowują świeżość w bukietach (dlatego turyści często kupują je na lotnisku, przed wylotem).

Agapanty, to kwiaty miłości. Ich nazwa pochodzi od greckich słów: agape - miłość i anthos - kwiat.

Zrobiłam sobie przerwę na pyszną kawę. W hotelu wolę pić herbatę, bo kawy są tam słabe.

Niedaleko kawiarni był Ogród Różany. Jednak nawet na Maderze, róże w lutym nie kwitną.

Za to azalie, tak.

A teraz jedziemy na Pico do Arieiro.

To trzeci, co do wysokości, szczyt Madery (1818 m n.p.m.). Znowu miałam szczęście do pogody i dlatego, koronę wyspy i niesamowite pejzaże górskie, było mi dane obejrzeć w pełnej krasie.

Nie omieszkałam, sobie też zrobić zdjęcie, w tych pięknych okolicznościach przyrody :D

Później, pojechaliśmy ponownie do Riberio Frio. Tym razem, trasa była mniej ambitna. Przewodniczka powiedziała, że szlak "Levada dos Balcoes", uważany jest za autostradę wśród lewad.

Krótki spacer poprowadził nas, wzdłuż lewady "Serra do Faial".

Można tu wejść na punkt widokowy, Balcoes (zresztą nazwa kojarzy się trochę z balkonem).

I podziwiać widoki na dolinę Riberia da Metade.

Parę osób zrezygnowało z wydłużenia trasy spaceru. Poszli do autokaru. Zabawne, w zestawieniu z tymi drogowskazami ;)

Zobaczyłam po raz pierwszy, kota na Maderze,

i ziębę maderską.

Na drzewach, często rosną grzyby symbiotyczne, które chronią drzewa przed grzybami pasożytniczymi. W zamian, dostają pokarm. W Polsce mamy opieńki.

Czas na obiad. Pojechaliśmy do takiej sympatycznej restauracji.

I dostaliśmy pyszne ryby. I, nie mniej pyszne, wino ;)

Po obiedzie, dotarliśmy do niewielkiej miejscowości Santana. Słynnej z tego, że zachowało się tu kilka malowniczych, starych domów, krytych strzechą. Dziś mieszczą się w nich sklepiki z pamiątkami.

Dawniej, w takich dwuizbowych domkach, mieszkało kilkanaście a czasem i więcej osób. Przyznaję, że trudno mi to sobie wyobrazić.

W Santanie, zastaliśmy kilka wiszących kukieł. Podobno raz w roku, na Maderze, można (na tydzień) wieszać kukły znanych postaci z życia politycznego, wraz (z mniej lub bardziej) uszczypliwymi fraszkami.

A tu kościółek,

i piękny dom, w Santanie.

Na koniec wycieczki, dotarliśmy na półwysep św. Wawrzyńca, który z lotu ptaka przypomina ogon skorpiona. Występują tam bardzo ciekawe formacje skalne:

Sobie też zrobiłam pamiątkowe zdjęcie.

Po powrocie, ostatni spacer po hotelowym ogrodzie.

I kolacja (tym razem z miejscowym piwem Koral).

Rano śniadanie,

i niestety koniec zabawy - fruuu do kraju. 

Do Pyrzowic dotarłyśmy późno.

Kumpelki zostały na nocleg, a po mnie przyjechała bratanica. 

Polecam wszystkim wyprawę na Maderę.

18 marca 2020 , Komentarze (10)

W niedzielę wybrałam się na długi spacer, wzdłuż lewady. Lewada to kanał nawadniający na Maderze. Koleżanki zostały w hotelu, żeby się relaksować i opalać. Mnie, z wycieczką, autobus zawiózł do Riberio Frio (Zimny Potok). To mała osada, z której wychodzi kilka szlaków wzdłuż różnych lewad. W osadzie jest mały bar w którym można  się napić kawy. I oczywiście ponchy ;) Jest tam też kapliczka, a w niej bardzo spodobało mi się to azulejos.

Na początku, znajduje się mapa wybranego szlaku. A to przewodnik naszej wycieczki. Pokazuje nam trasę, którą mamy przejść.

Idziemy Levadą do Furado, która ma numer 10. Długość trasy, z Riberio Frio do miejscowości Portela, wynosi 11 kilometrów. Chłodno tu było z rana, przydała mi się kurtka. 

A oto początek trasy.

Na początku ścieżka jest szeroka. Levada do Furado jest jedną z pierwszych nabytych przez państwo, dzięki umowie z 1822 roku, od hrabiego Carvalhal i od Zarządu, Królewskiego Skarbu Państwa. Zawsze służyła do nawadniania pól uprawnych w Porto da Cruz, a nadmiar wody był magazynowany w zbiornikach w Santo da Serra.

Miejscami ścieżka staje się wąska i kamienista, co może sprawiać problem niektórym osobom. Robiłam tej ścieżce zdjęcia, czasem z góry, czasem z dołu, więc położenie lewady się zmienia.

W pewnym miejscu zrobiło się trudno i dla mnie, bo trzeba było przeskakiwać po dużych i mokrych głazach. Tam przydawały się długie nogi.

Popatrzcie na niesamowity kolor tej wody. Dzięki roślinności, jest bardziej zielona, niż niebieska.

Przez całą drogę otaczał nas wspaniały, pierwotny las wawrzynowy (Laurissilva). Na Maderze zachowało się najwięcej, na całym świecie, drzew wawrzynu. Wawrzyn to rodzina laurowatych. My znamy tylko liście laurowe, zwane też liśćmi bobkowymi. Tylko jedna odmiana drzew laurowych, daje te liście przyprawowe. Las wawrzynowy tworzą także wrzośce drzewiaste. To te niepozorne na pierwszym planie. Mają niesamowitą zdolność magazynowania olbrzymich ilości wody.

Czasami wśród zwartych drzew, otwierała się wolna przestrzeń i mogłam podziwiać widoki.

Idę dalej.

Natykam się na taki drogowskaz, który pokazuje, że większość drogi za nami.

Te skały skojarzyły mi się z bramą Mordoru.

Coraz bliżej do przerwy obiadowej. Przewodnik namówił nas, abyśmy przed obiadem weszli jeszcze na punkt widokowy, powyżej farmy. Z doświadczenia wiedział, że po obiedzie już nikomu nie chce się wspinać. Niektórym, nie chciało się, nawet przed obiadem. I niech żałują, bo widoki były naprawdę przednie.

Dotarliśmy na farmę i zasiedliśmy na zasłużony odpoczynek,

połączony z prostym obiadem - była to zupa, warzywna polana oliwą z oliwek.

Do tego przepyszny chlebem i sangria. Nazwa trunku (sangria, to po portugalsku: krwawić), została nadana ze względu na jego głęboki, czerwony kolor. Kto nie pił, wyjaśniam że jest to napój alkoholowy, powstały z wina i owoców oraz soków owocowych. 

Po dłuższym odpoczynku, zaczęliśmy schodzić do Portela. W międzyczasie, pogoda uległa zmianie i otoczyła nas mgła.

Poczułam magiczny nastrój.

Z lekkim dreszczykiem strachu.

Na tym zdjęciu, widać paproć drzewiastą.

Im dłużej szłam, tym bardziej do zachwytu i strachu, dołączało się jeszcze poczucie dyskomfortu. Miałam wrażenie, że poruszam się w mokrej wacie, która ogranicza moje ruchy.

W Portelo czekał autobus, który porozwoził nas do hoteli. Wycieczka bardzo mi się podobała. Ku mojemu zdziwieniu, w hotelu nie zastałam kumpelek. Okazało się, że po obejrzeniu moich zdjęć, z malowanymi drzwiami, pobiegły do miasta zobaczyć te drzwi na własne oczy. Później, już razem, poszłyśmy na kolację.

A następnego dnia czeka nas ostatnia wycieczka: Wchód Wyspy. 

17 marca 2020 , Komentarze (10)

Zaczynam od malowniczych zdjęć drzwi. Z wielkiej obfitości zrobionych zdjęć (zrobiłam chyba setkę zdjęć), wybrałam dla Was według mnie najlepsze. Bardzo ciekawa reklama Starego Miasta (Zona Velha) oczywiście na drzwiach.

Trochę niepokojące, są te płomienie. Może to na pamiątkę pożarów, które w Zona Velha wybuchały.

Odnalazłam sporo interesujących portretów:

Ciekawe dlaczego ta para nie ma skręconych antenek na czapkach?. A może to ojciec wdowiec i niezamężna córka. Często pojawia się motyw tęczy.

A to zabawny akt. Jak myślicie, czy przedstawia właścicielkę domu? ;)

Tu z kolei, postacie z bajek:

Uwiecznione też zostały pieśniarki Fado:

A tu mamy rybaka, ze złowionym właśnie pałaszem czarnym,

 i barmana sporządzającego pyszną ponchę.

Trochę utopii i abstrakcji:

Często tematem przewodnim, są roślinki i zwierzątka:

A to zapewne drzwi polonistów i matematyków:

Portrety zbiorowe,

i scenki rodzajowe:

A na koniec, malowidła obrazujące wyprawy morskie.

A które drzwi Wam podobają się najbardziej?

W końcu dotarłam do fortu Sao Tiago. Budowę Fortu Sao Tiago (św. Jakuba), rozpoczęto w 1614 i zakończono 50 lat później. Był kilkakrotnie przebudowywany i obecny kształt uzyskał pod koniec XIX wieku. Od 1992 roku, mieści się w nim Muzeum Sztuki Współczesnej. Najstarsze eksponaty pochodzą z lat sześćdziesiątych, XX wieku. Muzeum ominęłam. Po wejściu na teren fortu, od razu zwróciłam uwagę na dwa piękne stare auta.

Tutaj nawet widać specjalną oprawę: fotel i czerwony dywan ;)

Ten czerwony dywan prowadzi do drzwi eleganckiej restauracji, w której najwidoczniej odbywała się jakaś uroczystość. Może wesele?

Zaczęłam się wspinać na wyższe poziomy fortu. Przez to owalne okno, miałam dobry widok na zatokę.

Wspięłam się jeszcze wyżej.

Tutaj zrobiłam sobie selfie.

Ten jacht był tak romantyczny, że poświęciłam mu osobne zdjęcie.

Na najwyższym poziomie fortu, gdzie nie spojrzeć, można było zobaczyć coś interesującego. 

Bardzo fotogeniczne dachy Funchal:

I widok na zatokę.

A tutaj zamglony, Ponta do Garajau. Klif ten zamyka Zatokę Funchal, od wschodu. W 1927 roku, postawiono na nim, kilkunastometrową figurę Chrystusa Odkupiciela. 

Chrystus skierowany jest twarzą w kierunku oceanu. Z otwartymi ramionami, wita przybywających. Zamieszczam zdjęcia znalezione w internecie:

Znalezione obrazy dla zapytania: Figura Chrystusa odkupiciela na Maderze

Znalezione obrazy dla zapytania: Madera ponta de garajau

Ostatni rzut oka na dziedziniec forteczny

i wspinam się takimi, oryginalnymi schodami   

do Kościoła Matki Bożej Nieustającej Pomocy (Igreja de Nossa Senhora do Socorro). Oczywiście kościół jest zamknięty, więc nie mam jak obejrzeć pięknych azulejos, o których przeczytałam w przewodniku. Kiedyś stał w tym miejscu kościół pod wezwaniem św. Jakuba, patrona Funchal. Został zniszczony przez potężne trzęsienie ziemi, w 1748 roku. 

Taką uliczką podreptałam do kolejnego kościoła,

a właściwie do Kaplicy Bożego Ciała (Capela do Corpo Santo). Poprzednio stał tu kościół poświęcony św. Telmowi, patronowi żeglarzy i rybaków. Kościół był wielokrotnie przebudowywany. Z dawnej świątyni zachował się tylko gotycki portal.

Później poszłam do Muzeum Wina Madera. A tu Zonk - była sobota i muzeum zastałam zamknięte. Ale sklep firmowy był otwarty. Mogłam kupić Maderę, na upominki. Polecam wszystkim opcję zakupienia Madery taniej, w sklepie firmowym, a odebranie jej dopiero na lotnisku, w sklepie wolnocłowym. Nie trzeba się z nią nosić i nie liczy się do bagażu głównego.

Wracałam przez Park Świętej Katarzyny. Wielkie wrażenie wywarło na mnie to stare drzewo. Po przejściach, ale walczy dzielnie z przeciwnościami losu, o przeżycie.

Rzuciłam jeszcze raz okiem na budynek najsłynniejszego hotelu -  Reids Palace.

Wróciłam do naszego hotelu i opowiedziałam koleżankom wrażenia z tego dnia. Potem poszłyśmy na wczesną kolację, podjeść trochę warzyw, bo danie mięsne miałyśmy zagwarantowane w ramach Wieczoru Maderskiego. Wieczór był całkiem sympatyczny. Jadłam pałasza w bananach (espada). Smakował mi, ale lepszy był pałasz z grilla, zjedzony wcześniej na obiad. Większość osób zachwycała się wołowymi szaszłykami (estapada). Podawano je dawniej na szpadach, a teraz na czymś w rodzaju szpad.

Wino było bardzo smaczne i dość szybko opróżnialiśmy butelki. Jeśli chodzi o program artystyczny, to regionalny zespół taneczny był naprawdę niezły. Wróciłyśmy do hotelu koło północy.

Przede mną lewada. Ale o tym potem.

16 marca 2020 , Komentarze (9)

Mimo soboty, udało mi się zobaczyć wschód słońca.

Rano nie było aż tak ciepło i dlatego przy stolikach na tarasie nie było chętnych na śniadanie.

Koleżanki stwierdziły, że dość tego zwiedzania. Nastał czas na opalanie. Ja opalać się nie lubię więc wyruszyłam sama do Funchal. Idąc w dół, do centrum, mijałam jeden z ładniejszych hoteli portugalskiej sieci Pestana - Pestana CR7. Współwłaścicielem tego hotelu jest Christano Ronaldo.

Następnie, przystanęłam przy rzeźbie cesarzowej Austrii i królowej Węgier, stojącej nieopodal kasyna (jest to jedyne miejsce na Maderze, gdzie oficjalnie dozwolone jest oddawanie się hazardowi). Jak wiadomo, Madera słynęła z leczniczego klimatu, a cesarzowa Sissi do najzdrowszych nie należała.

Schodząc na wybrzeże, minęłam pomnik Henryka Żeglarza. Był mecenasem wielu wypraw geograficznych. Miał z czego czerpać kasę, gdyż był Mistrzem Zakonu Chrystusowego. Zakon powstał, z Zakonu Templariuszy (po jego upadku) i przejął cały majątek Templariuszy. W Portugalii odbyło się to bezkrwawo. Templariusze ratowali w ten sposób życie. Musieli się tylko zgodzić na przywództwo kogoś z rodziny królewskiej.

Nie jestem kibicem piłkarskim, ale podobno pobyt na Maderze nie może być zaliczony bez zrobienia sobie zdjęcia z Ronaldo. Zgadnijcie, gdzie posąg najbardziej się świeci? ;)

Słynny piłkarz Realu Madryt, pochodzi z Madery. Stworzono dla niego muzeum CR7, otwarte w grudniu 2013 roku. Fani mogą obejrzeć 150 eksponatów, związanych z życiem i karierą Christana Ronaldo. Ja do fanów nie należę i wolałam 5 euro wydać na coś lepszego. Obejrzałam muzeum z zewnątrz.

Naprzeciwko muzeum, na redzie stał taki piękny dalekomorski jacht, który znacznie bardziej mnie zaciekawił.

Spodobała mi się ta kawiarenka. Wykuta w klifie, na którym znajduje się Park Świętej Katarzyny. Ale było za wcześnie na popas.

Powędrowałam więc dalej i przyglądałam się jachtom w marinie.

Przy Avenida do Mar, znajduje się Pałac Świętego Laurentego mieszczący siedzibę regionalnego Parlamentu i Muzeum Wojskowe. Pałac ten, jest jednym z najbardziej imponujących przykładów architektury militarnej na Maderze. Budowa trwała ponad sto lat i ostatecznie została zakończona w 1640 roku.

Następnym, co zobaczyłam, była stara brama Varadouros, którą ustawiono w miejscu, gdzie w 1689 znajdowały się wrota murów obronnych miasta.

Spacerując po pięknie ukwieconych alejkach skwerku,

natrafiłam, ku swojemu zdziwieniu, na popiersie Mahatmy Gandhiego. Opatrzone było pięknym cytatem: "Nie ma drogi do pokoju, pokój jest drogą". Rzeźbę tę ustawiono, z okazji 150 lecia urodzin Gandhiego, w zeszłym roku. Jest prezentem rządu indyjskiego dla Madery.

Zatrzymałam się jeszcze przy takich dwóch, dziwacznych, współczesnych rzeźbach.

Naprzeciwko skweru, zauważyłam mały barek z owocami morza. Przypuszczam, że przy stolikach siedzieli miejscowi.

No i dotarłam znowu na bazar Mercado dos Lavradores.

Pod pięknym azulejos siedziała kwiaciarka w regionalnym stroju. I tu ciekawostka - czapeczka z antenką. Jeśli jesteś wolnego stanu, antenka sterczy do góry. Ale jeśli jesteś w związku, antenka ma być skręcona jak ogon prosiaczka. Kwiaciarka jest singielką :D.

Tym razem chciałam koniecznie zobaczyć targ rybny. Warto było wstać wcześniej.

Stek z takiego tuńczyka jest pyszny. Próbowałam i wiem, co mówię.

Rekin też jest nie od parady, ale nie próbowałam.

A to Boca Negra występująca wokół Azorów. Ponoć idealna do grillowania. Nie wiem czy ma spolszczoną nazwę ale Boca Negra, to czarne usta.

Okoniokształtna Dorada. Próbowałam w Polsce. Też bardzo smaczna. Przypuszczam, że na Maderze byłaby jeszcze smaczniejsza.

No i wreszcie gwóźdź programu - Pałasz czarny (Espada). Ryba głębinowa, poławiana tylko nocą, w okolicach Madery (i jeszcze jakiejś japońskiej wyspy). Mimo groźnego wyglądu, ma bardzo delikatne mięso. Nie nadaje się do transportu, dlatego w Europie możemy zjeść pałasza, tylko na Maderze.

Czyż nie ma przerażających zębów?

A tu sprzedający oskóruje pałasza, przed sprzedaniem.

Trochę jeszcze pochodziłam po bazarze, bo dowiedziałam się, że w soboty, pod zielonymi parasolami, sprzedają sami rolnicy. A ich ceny są przyjemnie konkurencyjne.

Kupiłam u rolnika trochę owoców do spróbowania.

Jeszcze się pokręciłam pomiędzy straganami. I całe szczęście, bo spotkałam znajome z wycieczki, Zrobiły mi zdjęcie pośród kwiatów.

Zgłodniałam i poszłam na skromny obiad i ponchę, do ulubionego baru z polską kelnerką.

Tym razem skusiłam się na grillowanego pałasza. Na zdjęciu wyszedł słabo, ale był przepyszny. Oczywiście było więcej niż pokazałam na talerzu.

Rybę zagryzałam przesmacznym czosnkowym chlebkiem (bolo do caco).

Poszłam zwiedzać Stare Miasto (Zona Velha). I to był strzał w dziesiątkę. Do niedawna dzielnica ta, była zapuszczona i w kiepskim stanie. Na szczęście ruszył program rewitalizacji. Znalazłam dowód na to, że domy na Starym Mieście były zapuszczone. Dopiero niedawno zaczęła się ich rewitalizacja. Przyznacie, że nawet taka ruinka ma swój urok.

Ruszył też projekt "Sztuka Otwartych Drzwi". W projekcie tym uczestniczyli artyści z całego świata. Dzięki niemu, Ulica Świętej Marii (Rua de Santa Maria), wytyczona już w 1430 roku, jest prawdziwym dziełem sztuki. W miarę rosnącego zainteresowania projektem, coraz więcej bocznych uliczek ma malowane drzwi. Nie mogłam się zatrzymać i ruszyłam fotografować wszystkie drzwi, jakie zobaczyłam. Dlatego kończę tu wpis. Ciąg dalszy nastąpi ;)

15 marca 2020 , Komentarze (10)

Wyjechaliśmy wcześnie w góry. Dotarliśmy na najwyższy klif Madery, Cabo Girao (580 m n.p.m.). 

W dole, pod klifem, zobaczyłam spłachetki ziemi uprawnej. Chyba nikt inny na świecie nie potrafi tak jak mieszkańcy Madery, wykorzystać tereny, nadające się pod uprawę. Szczególnie tuż przy brzegu, u podnóża klifów. Unia Europejska dała grube miliony euro na budowę kolejek, które umożliwiają transport ludzi i towarów, pomiędzy podnóżem a szczytem klifu. Takich kolejek jest na Maderze, wiele. Najczęściej są to jeden - dwa wagoniki. Nie jest stanowią atrakcji turystycznej, a szkoda. Dzięki nim, praca rolników jest trochę mniej uciążliwa. Sama, niestety, takiej kolejki nie widziałam. Zamieszczam zdjęcie z blogu Ready for Boarding.

Teleferico, Madera

A tu widać małe spłachetki ziemi uprawnej, u podnóża klifu Cabo Girao.

Na Cabo Girao, wybudowano też w 2012 r., platformę widokową. Od tej pory więcej turystów tutaj przyjeżdża. Przez pancerną szybę mało co było widać, ale i tak niektórzy na nią nie wchodzili. 

Jeszcze gorzej jest w części z kratownicą, bo przez nią widoczność jest naprawdę niezła.

A tu ja, właśnie na kracie, na platformie.

Z klifu, zobaczyłam domy miejscowości Camara de Lobos.

Ruszyliśmy dalej, do rybackiej wioski, Riberia Brava (Dziki Strumień). To przyjemne i spokojne miejsce.

Zwróciłam uwagę na wieżę kościelną, w zabawną, biało-granatową szachownicę.

Kościół Świętego Benedykta (Igreja Sao Bento) jest jednym z najstarszych i najciekawszych kościołów na Maderze.

Weszłam do środka (tym razem był otwarty) . Bardzo spodobał mi się drewniany ołtarz, który dzięki złoceniom wygląda bogato.

Następnie wjechaliśmy na przełęcz Encumeada (1007 m n.p.m.). Leży na siodle górskim pomiędzy dwoma najgłębszymi dolinami na wyspie. Jedna dolina, prowadzi na południe do Riberia Brava. A druga, na północ do Sao Vicente. Przy słonecznej pogodzie można zobaczyć z przełęczy, południe i północ wyspy. I ja je zobaczyłam.

Do miejscowości Sao Vincente pojechaliśmy, żeby zwiedzić Centrum Wulkanologiczne i pospacerować po kompleksie jaskiń lawowych. Na wstępie przywitały nas azulejos, w przejściu podziemnym, pod drogą. 

Na tej mozaice widać wodospad w Sao Vicente.

A tu osada Boaventura otoczona górami.

To azulejos nazywa się " Z powrotem w Sao Vincente"

Tym zawieszonym nad przepaścią mostkiem, dotarliśmy do Centrum Wulkanologicznego.

Sao Vincente otoczone jest górami, pochodzenia wulkanicznego.

W Centrum Wulkanologicznym obejrzeliśmy pokaz audiowizualny, o powstaniu Madery i pochodzeniu jaskiń. Po czym, z nowo nabytą wiedzą, wyruszyliśmy w 30 minutową podróż, przez jaskinie i kanały lawowe.

Pod nogami mieliśmy zastygłą lawę, mieniącą się w świetle lamp.

Ale największe wrażenie zrobiły na mnie jeziorka z krystalicznie, przejrzystą wodą. Są piękne. Szkoda, że nie możecie ich zobaczyć w naturze.

Idziemy dalej. Podłoże z lawy wykorzystano nawet na pomostach.

W bocznym korytarzu, wypatrzyłam takie cudeńka. Są to wytwory lawowe, odpowiedniki krasowych stalaktytów. Sztuczne światło sprawia wrażenie, że w głębi znajduje się wodospad lub jezioro.

Opuściliśmy jaskinie i dziarskim krokiem ruszyliśmy do autokaru, który zawiózł nas do restauracji nad brzegiem oceanu. A w środku, elegancko nakryte stoły.

Obiad był wyśmienity. Choćby ta świeża, pyszna ryba, w towarzystwie przednich win.

Z tarasu restauracji, oczy też napasłam, pięknymi widokami.

I ja na tarasie restauracji. Nieźle wiało.

I znów ruszyliśmy w drogę do Porto Moniz. Po takich ścieżkach i mostkach, nad urwiskami, dotarliśmy do kąpieliska słynnego z naturalnych basenów lawowych. Turyści z całego świata przyjeżdżają, aby je zobaczyć i zażyć w nich kąpieli.

Czarna barwa skał, powstałych ze spływającej z kraterów lawy, pięknie współgra z błękitem wody. Naturalne baseny zostały wyregulowane, powiększone i gdzieniegdzie ograniczone betonowymi płytami. Aż strach pomyśleć, co by się stało, po spłynięciu z basenu wprost do oceanu.

Morsy, zażywają tutaj kąpieli nawet w lutym.

Ja nie Mors więc tylko spacerowałam po  takich mostkach.

Zobaczyłam lądowisko dla helikopterów. Niestety bez helikoptera.

A tam w oddali, stara forteca Świętego Jana Baptysty (Forte Sao Jao Baptista).

I takie drapieżne skały.

Przypadły mi do serca, te nastrojowe widoczki. Połączenie nieba z wodą.

Ta skała, w tym otoczeniu, też wywarła na mnie duże wrażenie.

Kilka osób z naszej wycieczki jednak się wykąpało. Później ruszyliśmy w dalszą drogę, przez płaskowyż zwany Tundrą Maderyjską czyli Paul da Serra. 

Rzadkie miejsce na Maderze, stosunkowo płaskie, gdzie żyją szczęśliwe krowy. Całe życie spędzają na wolności, jedzą trawę i zioła. I dlatego ich mięso jest uważane za rarytas. Zdjęcie znalezione w internecie.

Krowy na Madeira fotografia stock

I na koniec docieramy do Madalena do Mar. Według legendy, posiadłości którą otrzymał od króla portugalskiego Alfonsa V, król Władysław III Warneńczyk. Podobno, nie zginął on pod Warną i przez Ziemię Świętą dotarł do Lizbony.  Dla mnie też zastanawiające było, że turecki sułtan  po zwycięstwie pod Warną, nie chwalił się ciałem zabitego króla. Tym bardziej, że było by łatwe do rozpoznania. Król miał sześć palców w stopach. Z Portugalii, Warneńczyk został, przez króla, wysłany na  kolonizowaną przez Portugalczyków Maderę. Na Maderze, ponieważ nie przyznawał się do pochodzenia, znany był jako Henrique Alemao (Henryk Niemiec), rycerz św. Katarzyny z góry Synaj. Henryk Niemiec był postacią historyczną. Pojawiał się często na dworze Henryka Żeglarza, brata króla Alfonsa V. Niektórzy twierdzą, że Warneńczyk zginął pod głazami spadającymi z klifu i został pochowany w tym oto kościele Świętej Magdaleny.

A teraz z innej beczki. W Madalena do Mar znajdował się dawniej ośrodek produkcji cukru z trzciny cukrowej. A obecnie znajdują się  tam największe na Maderze plantacje bananowców. Właśnie idziemy pomiędzy drzewami.

Sadzonki bananowców, rosną kilkanaście miesięcy, a potem z kwiatostanu powstaje ogromna kiść bananów. Kwiatostan to ta fioletowa, wyglądająca jak bomba, szyszka u dołu.

Taka kiść, jak dojrzeje, waży do 80 kilo. Dlatego bananowca, w uprawie, trzeba podpierać tyczkami, by się nie złamał.

Pod koniec, banany dojrzewają w takich niebieskich, plastikowych workach. Niebieski kolor podobno odstrasza insekty.

A kiedy banany zostaną już wysłane na targ, ścina się bananowca, żeby mógł wyrosnąć nowy pęd.

Z plantacji wróciliśmy do hotelu. Podczas kolacji czekała nas (szczególnie mnie) miła niespodzianka. Zaproponowano nam wielką rozmaitość ryb i owoców morza, które jak zapewne wiecie, uwielbiam. Na następny dzień nie była przewidziana zorganizowana wycieczka. Ale ja już sobie coś wynajdę :D.

13 marca 2020 , Komentarze (6)

Centrum Wyspy, to nazwa naszej pierwszej wycieczki. Wyjechałyśmy z parkingu z którego zrobiłam to zdjęcie, leżącego powyżej naszego hotelu. Później okazało się, że jest to stałe miejsce zbiórek. 

Zwiedzanie, rozpoczęliśmy od wjazdu kolejką, na wzgórze Monte. Dolna stacja kolejki (Teleferico do Funchal), leży przy deptaku (Avenida do Mar), ciągnącym się wzdłuż oceanu. Oto, stacja z zewnątrz.

W hali, przywitały nas manekiny, pięknie ubrane w karnawałowe stroje. Nie wiem dlaczego je tam ustawiono, ale wyglądały fajnie.

Kolejka wjeżdża na wzgórze Monte, w ciągu 15 do 20 minut. Gdy w wagonikach są głównie turyści, jedzie dłużej, żeby mogli natrzaskać zdjęć. A jest na co popatrzeć, bo wagoniki suną czasami tuż nad dachami domów.

A tutaj mijamy się z wagonikiem wracającym do Funchal. To na samym dole zdjęcia, to chyba stacja uzdatniania wody. Wyglądem przypomina trochę, stół  bilardowy.

Wjeżdżamy na wysokość 600 m.n.p.m. Monte, było kiedyś odrębną wioską. Teraz znajduje się w granicach Funchal. Zwiedzanie zaczynamy od Tropikalnego Ogrodu Monte Palace, który został wpisany na listę najpiękniejszych ogrodów świata. Jego początek sięga XVIII wieku. Powstał, w posiadłości brytyjskiego konsula, Charlesa Murraya. W ciągu ostatnich 150 lat, ogród był ciągle rozbudowywany i zmieniany. Sam pałac, jest obecnie niedostępny dla zwiedzających. To zdjęcie przedstawia tak zwane Serce Ogrodu.

Obecnie posiadłość należy do miliardera i kolekcjonera sztuki, Jose Berardo. Na terenie ogrodu znajdują się dwa pawilony wystawowe:

1. Sekrety Matki Natury. 

W pawilonie wystawionych jest około 700 minerałów. Z Afryki, Brazylii, Ameryki Północnej i Portugalii. Mnie najbardziej spodobały się ametysty:

i takie niezwykłe kwarce - połączenie czarnego z białym, jak w chińskim znaku Jing z jang.

2. Muzeum Afrykańskiej Pasji.

Wystawiono tu kolekcję sztuki afrykańskiej, pochodzącej głównie z Zimbabwe. Kilka rzeźb spodobało mi się bardzo. Dwie żyrafy, które uwielbiam.Jako zwierzęta i jako to dzieło sztuki.

Postacie kobiety i mężczyzny powiedzmy, że wtulone w siebie ;)

Takie dwa dziwne stwory-potwory.

A ta głowa przypomina mi posągi z Wyspy Wielkanocnej.

No i wielka rozmaitość innych rzeźb.

W ogrodzie rozmieszczone są współczesne azulejos, obrazujące sceny z historii Portugalii. Na przykład, na tej mozaice, przedstawiony jest król, Alfons II Gruby. Scentralizował władzę w państwie i odebrał wiele przywilejów klerowi. Został za to ekskomunikowany. Ale ekskomunikę cofnięto, za obietnicę przywrócenia tych przywilejów. Obietnicy, Alfons II nigdy nie dotrzymał.

Skrupiło się to na jego synu, Sancho II. Ten, zajęty walką z Maurami, zaniedbał narastający kryzys wewnątrz kraju. Kler i szlachta spiskowali przeciw niemu i papież ogłosił go heretykiem. Co jest w sumie dziwne, bo za walkę z Maurami powinien zostać nagrodzony. Ale papież pozwolił poddanym, wybrać sobie innego króla. Nowym królem został jego brat, który przybrał imię, Alfons III. A Sancha wygnano z kraju. Zmarł w Toledo.

Jeden z najbardziej interesujących władców Portugalii, Pedro I. Raz zwany Okrutnym (wywarł okrutną zemstę na zabójcach swojej kochanki, Inez de Castro). A raz Sprawiedliwym (wspierał niższe stany, przeprowadził reformę administracji i starał się utrzymać niezależność państwa od papieża).

No i jeszcze Krzysztof Kolumb.

Tych historycznych azujeos, jest oczywiście znacznie więcej.

Jose Berardo interesuje się też sztuką Chin i Japonii. Stąd też, spacerując po ogrodzie, można natknąć się, na przykład na kopie słynnych wojowników z terakotowej armii cesarza Qin Shi. Zostało ich kilkunastu, z dwustu. Większość kopii, uległa zniszczeniu podczas olbrzymiej powodzi, z 2010 roku. Teraz wojowników chroni specjalny pawilon.

A to pies Foo, czyli lew chiński. Według wierzeń, był symbolem potęgi i dostojeństwa. Chronił przed złymi duchami.

Później mieliśmy krótką przerwę na kawę. Poczęstowano nas też odrobiną wina Madera. Wracając w kierunku wyjścia porobiłam jeszcze trochę zdjęć. Różnym posążkom. Nowszym:

i starszym:

Z tej rzeźby rzymskiej, został tylko korpus.

Aż trudno uwierzyć, że w ogrodzie najmniej zdjęć zrobiłam samym roślinom. Pochwalę się tylko jednym, paprocią drzewiastą.

Z ogrodu wdrapaliśmy się do Kościoła Matki Bożej z Góry (Igreja de Nossa Senhora). Został on konsekrowany w 1747 roku, ale już rok później zniszczyło go potężne trzęsienie ziemi. Wkrótce go odbudowano i jest teraz najważniejszym sanktuarium na Maderze. Do kościoła prowadzą 74 stopnie, z bazaltu. Niegdyś pielgrzymi wspinali się po tych stopniach, na kolanach. Obecnie, to już raczej egzotyka.

Święto patronki Madery odbywa się 15 sierpnia. Wtedy tłumy wiernych i turystów przybywają na wzgórze Monte, na  uroczyste obchody. Figurka Najświętszej Marii Panny, znajduje się w głównej kaplicy. I to do niej wierni zanoszą swoje prośby.

Bardzo spodobało mi się drewniane sklepienie nawy.

I azulejos przedstawiające objawienie Maki Boskiej na wzgórzu Monte.

W bocznej kaplicy, znajduje się sarkofag ostatniego cesarza Austro-Węgier, Karola I Habsburga. Zmuszono go do abdykacji i zesłano na Maderę w 1921 roku. Cesarz miał pecha, bo rok później zmarł na zapalenie płuc, podczas gdy, dużo ludzi przyjeżdżało na Maderę, żeby leczyć się z problemów płucnych.

Podobno Austriacy chcą teraz odzyskać prochy swojego ostatniego cesarza, ale Maderczycy się nie zgadzają. Karol I Habsburg został beatyfikowany przez Jana Pawła II, w 2004 roku. 

No, a teraz, największa atrakcja -  zjazd toboganami ze wzgórza Monte. Ma długą tradycję. Podobno pewien arystokrata angielski wymyślił ten środek transportu, przed 150 laty, gdy nie mógł znaleźć nikogo chętnego do noszenia w dół i w górę, jego bardzo grubej żony. A arystokratom nie wypadało chodzić na piechotę. 

Oto historyczne zdjęcie, z XIX wieku.

Teraz zawód carreiros (panów prowadzących te specyficzne sanie), jest bardzo szanowany i wysoko opłacany. Przechodzi z ojca na syna. Dostanie się do tej hermetycznej społeczności, jest praktycznie niemożliwe. Wiklinowe kosze z wygodnymi siedzeniami są dwu i trzyosobowe. Koleżanki nie chciały skorzystać z okazji, więc dołączyłam się do sympatycznej mamy i córki. Przyjemność zjazdu kosztuje 15 euro, od osoby. Warto wydać te pieniądze. Zjazd po wyślizganym asfalcie (płozy są specjalnie oliwione) trwa tylko 10 minut, ale dostarcza adrenaliny i niezapomnianych wrażeń. Czasami szybkość przekracza 40 kilometrów na godzinę, a po drodze jest pełno zakrętów. Wydałam kolejne euro na zdjęcie z przejazdu w rozpędzie.

Na parkingu czekał na nas autokar i wyruszyliśmy w góry. Na przełęcz Eira do Serrado, na wysokości 1100 metrów, z której rozciąga się wspaniały widok na Dolinę Zakonnic. Zjedliśmy tam smaczny obiad. A oto zdjęcia robione z tarasu restauracji:

Poprosiłam o zrobienie mi fotki, na tle gór i Doliny Zakonnic.

 A to jeszcze jedno ładne zdjęcie gór.

Sama Dolina Zakonnic, okazała się ciekawsza z lotu ptaka. I już na dole, w regionalnym sklepiku, degustowaliśmy ciekawe wyroby z kasztanowca ;) Do domu przywiozłam nie tylko miód z kasztanowca (wcale smaczny) ale też kilka buteleczek rozmaitych likierów, które z rodziną wypiliśmy, po moim powrocie. A wracając do sklepiku - podobały mi się tam figurki kogutów :D. Do domu kupiłam je, w formie magnesów, dla siebie i bratanic.

Po próbowaniu likierów, w radosnych humorach, pojechaliśmy dalej. Do wioski rybackiej Camara de Lobos. To tutaj Winston Churchill, całymi godzinami, oddawał się malowaniu akwareli. Na tarasie restauracji, postawiono taką rzeźbę, przy której można usiąść i zrobić sobie zdjęcie z Churchillem.

W hotelu można też zobaczyć historyczne zdjęcie Churchilla, w wiosce.

W tawernie, piliśmy z kolei rybacką ponchę. Dobra i mocna. Później, spacerowałam po wiosce i pomiędzy łodziami rybackimi.

Natknęłam się na taką foczkę. I tu ciekawostka, przy jej tworzeniu wykorzystano surowce wtórne.

Zrobiłam kilka zdjęć wioski i zatoki:

A po powrocie do hotelu, pochodziłyśmy po jego terenie. Oto nasz hotel, od strony oceanu.

Dziewczyny były zainteresowane opalaniem i kąpielą, więc trzeba było zlokalizować baseny. Wpierw dojrzałyśmy je z góry.

Teraz to już położyłyśmy się na wygodnych leżakach.

Po kolacji zrobiłam jeszcze zdjęcie hotelowego ogrodu, nocą.

Poszłyśmy dość wcześnie spać, bo zaraz po wczesnym śniadaniu. miałyśmy wyjechać na kolejną wycieczkę: Zachód Wyspy.

12 marca 2020 , Komentarze (27)

Obudziłam się na tyle wcześnie, żeby zobaczyć wschód słońca. Rzadko mi się to zdarza, a szkoda, bo to naprawdę fajne. Szczególnie, w takich okolicznościach przyrody :)

Śniadanie było pyszne. Tak się objadłam świeżymi owocami, że pozostałe smakołyki ledwie tknęłam. I tu ciekawostka. W tym hotelu, na śniadanie można było za darmo opić się szampanem, jak bąk. A przy kolacji, trzeba było płacić dodatkowo nawet za wodę. O dziewiątej miałyśmy umówione spotkanie z panią Kamilą, przedstawicielką biura podróży, która opiekowała się turystami w Funchal. Tak ciekawie opowiadała o dostępnych wycieczkach, że dokupiłyśmy, do zamówionych jeszcze w Polsce, Wieczór z Fado. Potem, raźnym krokiem ruszyłyśmy do centrum miasta. Ja umówiłam się na spotkanie z moją siostrzenicą i jej kumpelkami. One wędrowały po Maderze wcześniej i tego dnia wracały już do kraju. Po dotarciu do centrum, ustaliłyśmy z koleżankami, że koło pierwszej spotkamy się pod tą rzeźbą. Rzeźba wygląda w sumie niepokojąco i na połataną. Skojarzyła mi się z nowelą "Przechodzimur" Marcela Ayme.

One ruszyły w sklepiki, a ja na spotkanie z siostrzenicą. Jak dotarłam do Raiz Quadrada Cafe, czekał już na mnie tamtejszy drink zwany Nikita. Jest to orzeźwiająca mieszanka białego wytrawnego wina, jasnego piwa, lodów waniliowych i ananasa. O, tak wygląda (zdjęcie znalezione w internecie).

Znalezione obrazy dla zapytania: Funchal drink Nikita

Dziewczyny opowiedziały mi o swoich wrażeniach z Madery. Wycieczkę zorganizowały sobie same. I jak tu nie wierzyć w młodych? :D Zachwycały się przyrodą, jedzeniem i piciem. Odprowadziłam je na przystanek, z którego pojechały na lotnisko. Po czym, szybko odnalazłam koleżanki i razem zaczęłyśmy wędrówkę.

Funchal, stolica Madery liczy ponad sto tysięcy mieszkańców. Nazwa pochodzi od kopru (po portugalsku: funcho), który w dużej ilości rośnie na wyspie. Miasto zostało założone w 1421 roku przez odkrywcę Madery, Joao Goncalves Zarco. Pod jego posągiem, mieszkańcy i turyści lubią robić sobie zdjęcia.

Funchal ma przepiękne amfiteatralne położenie.

Leży nad oceanem, po południowej stronie wyspy. Mówi się, że na Maderze jest wieczna wiosna. Temperatury, od 17 do 25 stopni Celsjusza.

Najpierw obejrzałyśmy katedrę Wniebowzięcia NMP. Wybudowano ją na początku XVI wieku, z kamienia wydobytego na klifie Cabo Girao. Kościoły na Maderze są otwarte dwie godziny przed południem i dwie godziny wieczorem. My się nie wstrzeliłyśmy.

Pod katedrą stoi pomnik Jana Pawła II. Ten spiżowy monument został odsłonięty w 1992 r., w rok po wizycie papieża na Maderze.

Wokół katedry jest pełno urokliwych uliczek.

A tu dodatkowy smaczek. Dwójka turystów podzieliła się kijkami do nordic walking, aby łatwiej tuptać po mieście.

Po długim szukaniu odnalazłyśmy, ukryte między kawiarniami, popiersie Józefa Piłsudzkiego. Marszałek przebywał na Maderze, dla podratowania zdrowia, od grudnia 1930 do marca 1931 roku.

Oto Kościół Carmo z drugiej połowy XVII wieku.

Piękna uliczka Rua da Conceicao (jedna z najstarszych ulic Funchal).

Dotarłyśmy na Praca da Carmo, gdzie miejscowi lubią wpadać na obiad. Plac wyłożony jest biało-czarną mozaiką, która była kiedyś symbolem bogactwa miasta. Czarnych kamieni pochodzenia lawowego, było pod dostatkiem na miejscu. Ale białe kamienie sprowadzane były z kontynentu. Takich mozaik jest w Funchal więcej. Artysta brukarz, to było kiedyś odrębne, bardzo szanowane rzemiosło.

Od placu odchodzi jedna z najwęższych ulic jakie widziałam. Trochę zapuszczona, ale godna pokazania.

W naszej wędrówce dotarłyśmy do słynnego targowiska Mercado dos Lavradores.

Pani Kamila ostrzegała nas, żeby nie kupować na nim niczego, bo panuje straszna drożyzna. Za to koniecznie trzeba je zobaczyć. Można tutaj napatrzeć się na kwiaty:

Zachwycił mnie szczególnie ten bukiet. Chociaż nie znam nazwy tych kwiatów.

Na targu było też zatrzęsienie owoców. Na tym straganie zwracają uwagę owoce filodendrona. To te zielone szyszki. Aby ich skosztować, obiera się je z zielonych łusek. Mają ciekawy, egzotyczny smak.

Na tym z kolei straganie, wielka rozmaitość marakui. Na Maderze jest ich 28 odmian.

Tutaj mango, banany, ananasy i marakuje. Wszystko o niebo smaczniejsze, niż kupowane u nas. 

Na pierwszym planie widać jabłka budyniowe (anona). Smakowały naprawdę jak budyń jabłkowy. Pychota. 

Na targowisku jest też bogactwo suszonych przypraw i ziół.

O reszcie targu opowiem, gdy odwiedzę go o wcześniejszej porze, bo część się już zwinęła.

Dojrzałyśmy do przerwy obiadowej. Usiadłyśmy, zaraz koło bazaru, w Mercado Das Tapas, czyli Bazarze Przekąsek.

Tak się złożyło, że jedną z kelnerek była Polka z Poznania. Pracuje na Maderze już dwa lata i planuje zostać w Funchal na stałe. Wcale się jej nie dziwię. Doradziła nam co warto zjeść i wypić w ich knajpce. Na początek zamówiłyśmy sobie ponchę. Bez ponchy nie da się żyć na Maderze. Podobno po czterech ponchach jest się wyleczonym nawet ze złamania nogi ;). Poncha składa się w 1/3 z miejscowego rumu z trzciny cukrowej, w 1/3 z miodu wielokwiatowego i w 1/3 z wybranego świeżo wyciskanego soku. 

My piłyśmy najbardziej tradycyjną: z sokiem z cytryny i pomarańczy.

Do jedzenia zamówiłyśmy krewetki

 i grillowaną ośmiornicę. Niestety tak się rzuciłam na jedzenie, że dopiero po pewnym czasie przypomniałam sobie o zrobieniu zdjęcia :D

Po obiedzie ruszyłyśmy dalej, zaglądając w boczne zaułki.

Bardzo efektowny budynek ma Bank Portugalski.

Dotarłyśmy do eleganckiego placu, wyłożonego tradycyjnie, czarno-białą mozaiką. Na środku placu, znajduje się fontanna, która w XVIII wieku była pręgierzem. Po prawej stronie, znajduje się siedziba władz miejskich (Pacos do Concelho). Wcześniej był to dom mieszkalny, rodu Camara. Ale w 1883 roku, został wykupiony miasto. 

Odczuwamy już zmęczenie i zaczynamy kierować się w stronę naszego hotelu. Mijamy niewielki Ogród Świętego Franciszka, z popiersiem Simona Bolivara, bohatera walk o wyzwolenie Ameryki Południowej, spod władzy Hiszpanów.

Przechodzimy obok restauracji Ritz, reklamowanej przez azulejos.

Nim dotarłyśmy do hotelu, przespacerowałyśmy się po ogólnie dostępnym parku Świętej Katarzyny. Jest przepięknie położony na klifie. Ma 40 tysięcy m2 powierzchni. Roztacza się z niego piękny widok na Funchal.

A tu widać jeden z wielkich wycieczkowców przycumowanych w zatoce, do której park przylega.

W parku jest wiele egzotycznych drzew.

Na tym zdjęciu w głębi, najbardziej luksusowy hotel na Maderze, Belmond Reids Palace. Zatrzymywali się w nim wielcy tego świata: Winston Churchil, Bernard Shaw, Rainer Maria Rilke oraz Gregory Peck i Roger Moore.

Na koniec długiego spaceru, jeszcze jeden rzut oka na zatokę.

Kolacja tego dnia, była równie znakomita jak wczoraj. A i końcówka wieczoru, podobnie sympatyczna. Pogawędki przy Maderze, aż do zaśnięcia. Wino Madera jest tak mocnym i słodkim trunkiem, że jedna lampka jest zupełnie wystarczająca. Uprzedzam, że wytrawne też jest słodkie :D. Następnego dnia, pierwsza wycieczka objazdowa.

11 marca 2020 , Komentarze (19)

Po powrocie z wczasów do domu, ciągle miałam gości. Sympatycznie było, ale czasu na wpisy w pamiętniku nie starczało. Teraz jestem już sama, z moimi zwierzakami i biorę się za pisanie. A także, za dietę. Bo ani na wyjeździe na Maderę, ani po powrocie, nie było mowy o odchudzaniu. 

Odchudzanie.

Zważyłam się dziś rano i wynik nie był dla mnie zaskoczeniem. Mam 84 kilo, co przy moim wzroście, wskazuje na otyłość pierwszego stopnia. Póki co, staram się dojść do nadwagi. W tym celu jedzenie mieszczę w przedziale 8 godzinnym. Przez pozostałe 16 godzin, piję sporo wody oraz herbatek ziołowych i z czystka. Aktywność fizyczną ograniczam do długich spacerów. Po osiągnięciu pierwszego celu, czyli górnych granic nadwagi, włączę może jakieś ćwiczenia.

Goście. 

Przez dwa tygodnie ferii szkolnych Mazowsza, była u mnie chrześniaczka z mężem i synami oraz świeżo adoptowaną ze schroniska, suczką Madzią. Dzięki temu że Kasia zobowiązała się zająć moimi zwierzakami, mogłam pojechać na wycieczkę. Po powrocie, zaczęłam przygotowywać imprezy z okazji moich imienino-urodzin. Dokładnie 22 lutego stawiła się cała rodzinka warszawska. Było gwarnie i fajnie. W niedzielę, po śniadaniu, Kasia z rodziną wróciła do domu. Została jeszcze, na tydzień, Krysia - moja siostra cioteczna. W niedzielę urządziłam przyjęcie dla starszyzny z moich przyjaciół. Znajomi odwiedzali mnie też w ciągu tygodnia. Pogoda pod koniec lutego nie dopisywała i nici wyszły z wycieczek (w pobliskie góry), które z Krysią planowałyśmy. A w ostatnią sobotę miesiąca, urządziłam kolejną większą imprezę, na którą zaprosiłam koleżeństwo z pracy. Bawiliśmy się wesoło. Jedliśmy, gadaliśmy i piliśmy do późna. Teraz już wiecie czemu potrzebny mi jest post ;).

Madera.

Zabieram się za opisywanie wrażeń z Madery. Tuż przed wyjazdem, strułam się zamówioną, dla oszczędności czasu, lazanią. W dwie godziny później, z duszą na ramieniu, jechałam busem do Katowic. Tam spotkałam się z koleżankami, współtowarzyszkami podróży. Nie znalazłyśmy połączenia i w końcu pojechałyśmy do Pyrzowic, taksówką. Kosztowała tyle, co zarezerwowany wcześniej pokój, w pensjonacie Alda. Pokój i łazienka były czyste i ciepłe. Alda jest bardzo blisko lotniska. A to dwie fotki z tego miejsca.

Ja byłam tak osłabiona, że od razu poszłam spać. Koleżanki wybrały się jeszcze na spacer. Następnego dnia, ciemnym świtem, po wypiciu herbatki, potoczyłyśmy się z walizkami na lotnisko. Wylot planowany był na ósmą, ale samolot miał usterkę i wszystko opóźniło się o cztery godziny. Sam lot trwał ponad 5 godzin i nie był zbyt męczący. Tym razem nie siedziałam przy oknie i stąd niewiele zdjęć.

 Na tym zdjęciu, z podchodzenia do lądowania, widać słynny pas startowy, nad oceanem, wsparty na 180 kolumnach. Po trzech tragicznych wypadkach, kiedy samoloty spadały do oceanu, z 60 metrowej skarpy, przedłużono (około 2000 roku), cały pas startowy. Ale nawet teraz, piloci muszą mieć specjalne uprawnienia do lądowania w Santa Cruz.

Na lotnisku od razu natknęłam się na pierwsze azulejos (magiczne, portugalskie mozaiki).

Schodami zjechałyśmy, aby odebrać bagaże. Schody jak schody, ale bardzo spodobały mi się fantazyjne malowidła.

Na lotnisku, reklamowano jedną z największych atrakcji turystycznych Madery - słynne sanie, do zjeżdżania ze zbocza góry, po asfalcie.

Dość szybko dojechałyśmy do hotelu - Vidamar Resort Madeira.

Zamieszkałyśmy w bardzo ładnym i przestronnym pokoju z dużą łazienką.

 Z naszego balkonu miałyśmy intrygujący widok. W sumie wolałabym zieleń, ale oni tak to sobie wymyślili.

Wyruszyłyśmy na spacer po najbliższej okolicy. Prawda, że ciekawe sąsiedztwo starego z nowym?

A tu zachwyciła mnie kwiatowa wystawa przed posesją.

To przepięknie kwitnące drzewo, też mi się nadzwyczaj spodobało. Podobno to Afrykański Tulipanowiec. Może ktoś z was jest tego pewien?

Chyba lubią tam też bociany. Pomnik jest imponujący.

Poszłyśmy na kolację. Przy drzwiach restauracji czekał kierownik sali, który zaprowadził nas do stolika. Kolacja była w formie szwedzkiego stołu. Wybrałam, z dużej obfitości potraw, to co najbardziej lubię -  ryby i warzywa :D Zdjęcie sali restauracyjnej, z internetowej strony hotelu, bo nie ośmieliłam się robić fotek w trakcie kolacji.

Hotel VidaMar Resort Madeira

A w pokoju przy Maderze na Maderze ;) gawędząc, stopniowo odpływałyśmy w sen (spi).

To jest to wino. Zdjęcie z internetu, bo zapomniałam je uwiecznić.

Znalezione obrazy dla zapytania: Madera wino

6 lutego 2020 , Komentarze (4)

Pod koniec wycieczki, Grecja chciała chyba zostawić po sobie dobre wrażenie, bo nie spadła ani jedna kropla deszczu. Świeciło słońce i w tak pięknych okolicznościach przyrody, otoczenie zajaśniało w pełnej krasie. 

Starożytne Delfy wybudowano na pięknych tarasach wzgórz, schodzących do wąwozu Plistos.

Całkiem dużo tu zieleni. Nie wszędzie w Grecji jest jej tyle.

Idąc do stanowiska archeologicznego (wykopaliska zaczęli tutaj prowadzić Francuzi, w XIX wieku), mijam Źródło Kastalskie. Pątnicy dokonywali tu symbolicznego obmycia, przed udaniem się do Wyroczni Delfickiej.

Ja też to robię ;)

Tak jak starożytni pątnicy i ja wspinam się świętą drogą...

do leżącej powyżej świątyni Apollina.

Nie mogę nie wspomnieć, o murze zbudowanym z dopasowanych do siebie kamieni, o nieregularnych kształtach. Wyryto na nich inskrypcje, upamiętniające uwolnienie niewolników. Niewolnicy mogli, po uzbieraniu odpowiedniej sumy, wykupić się z rąk swoich panów. Czasami, za specjalne zasługi, panowie uwalniali ich sami. Proces uwolnienia kończył się wyryciem na kamieniu, odpowiedniej sentencji. Podobno w tym murze jest ponad 800 takich inskrypcji.

Po drodze do sanktuarium, mijam Skarbiec Ateńczyków. Zrekonstruowano go, na początku XX wieku. Ale wzniesiony został, dla upamiętnienia zwycięstwa nad Persami pod Maratonem, w 490 roku p.n.e.

No i dotarłam do samego Sanktuarium.

Czyż nie sprawia magicznego wrażenia?

W świątyni Appolina odbywały się spotkania z Wyrocznią. Pytia, to kapłanka która siedziała na trójnogim zydlu, żuła liście laurowe i wdychała opary unoszące się z rozpadliny (obecnie niektórzy naukowcy twierdzą, że w oparach tych znajdował się alkohol etylowy, który prowadził do transu). Słowa Wyroczni, zazwyczaj były wieloznaczne i zagadkowe. Stąd, niezbędne były interpretacje kapłanów. Podobno Aleksander Macedoński, nie dał się nabrać na te dwuznaczności. Przeczołgał, za włosy, Pytię po posadzkach. Dopiero gdy zrozpaczona wykrzyczała: "Będziesz niezwyciężony", puścił ją i powiedział:  "Właśnie o to mi chodziło". 

Tak prawdopodobnie wyglądało wieszczenie (zdjęcie znalezione w internecie)

Lata świetności, Wyrocznia Delficka przeżywała, pomiędzy VI i IV wiekiem p.n.e. Miała wtedy olbrzymi wpływ na życie polityczne i intelektualne Grecji. Świątynię ostatecznie zlikwidował cesarz Bizancjum, Teodozjusz Wielki, pod koniec IV wieku n.e.

Wspinam się wyżej i stąd dopiero mogę docenić wielkość Sanktuarium.

Zarówno Sanktuarium, jak i teatr do którego właśnie dotarłam, pochodzą z IV wieku p.n.e. W teatrze i na stadionie (do stadionu nie dotarłam), odbywały się Igrzyska Pytyjskie (tak jak Igrzyska Olimpijskie), co cztery lata.

Udałam się do Muzeum Archeologicznego. Przed wejściem zauważyłam taki zagadkowy nagrobek. Ciekawe te gryfy i rzeźba na wierzchu nagrobka, nieprawdaż?

Zaraz po wejściu zauważyłam takie piękne mozaiki podłogowe.

A teraz najlepsze, według mnie, eksponaty muzealne.

Zacznę od słynnego Woźnicy Delfickiego, z brązu, z V wieku p.n.e. Ze wspaniałej rzeźby dużego rydwanu, ostał się tylko on. Ale i tak robi wrażenie.

Innym wspaniałym arcydziełem jest Sfinks Naksyjczyków, z VI wieku p.n.e. Ta rzeźba stała na szczycie 12 metrowej jońskiej kolumny, w samym sanktuarium Apollina.

Z tego samego okresu, pochodzą fryzy (poziome pasy dekoracyjne), ze Skarbca Syfnijczyków, przedstawiające bitwę między bogami i gigantami.

A to słynni bracia bliźniacy, Kleobis i Biton z Argos. Podobno zaprzęgli się do wozu i zawieźli matkę do świątyni Hery. Kidypa wzruszona okazaną jej czcią, prosiła boginię o największe szczęście dla synów. Hera zesłała braciom śmierć we śnie, jako największe szczęście. Ten typ posągu nazywany jest kurosem. Zazwyczaj, przedstawia młodego, nagiego mężczyznę, z kręconymi włosami, zagadkowym uśmiechem, opuszczonymi wzdłuż boków rękoma i lewą stopą lekko wysuniętą do przodu.

A to przepiękna kolumna tancerek, zdobiona liśćmi akantu. Akant w starożytności był częstym motywem dekoracyjnym.

Z tego samego okresu hellenistycznego pochodzi statua Augiasza (jednego z Argonautów).

Kamień Omfalos leżał na terenie sanktuarium Apolla, w Delfach, w miejscu uważanym przez starożytnych Greków za środek świata. 

A to najstarsze zbiory z okresu powstawania sanktuarium:

figurki mykeńskie,

tarcza wotywna, z brązu

głowa gryfa, z brązu.

Wielkie wrażenie zrobiły też na mnie pozostałości rzeźby byka. Rzeźba wykonana była ze srebrnych blaszek, łączonych klamerkami z brązu. Podobno jak płaszcz, nakładana była na drewnianą atrapę byka.

Obok, w gablotach, fragmenty chryzelefantynowych rzeźb. Technika ta polegała na tym, że na podkładzie drewnianym umieszczano, pokryte płytkami z kości słoniowej, wyobrażenia twarzy. Złoto i kamienie szlachetne używane  były do tworzenia włosów, szat i różnych akcesoriów.

Najmłodszym eksponatem, na który zwróciłam uwagę i obiektyw, jest posąg Antinousa, ulubieńca cesarza Hadriana. Po tragicznej śmierci Antinousa w Nilu, cesarz ogłosił go herosem i kazał stawiać jego posągi w świątyniach starożytnego świata. 

I na tym kończę moje wędrówki po starożytnej Grecji.

Muszę jeszcze zamieścić to zdjęcie, pięknego kota, którego wypatrzyłam na murku w Delfach (bo wpis bez kota to nie radocha;):D).

Do zobaczenia w następnych relacjach z podróży.

5 lutego 2020 , Skomentuj

Do starożytnej Olimpii, idzie się około pół kilometra, z małej współczesnej wioski, Olimpii. W miejscowości, zatrzęsienie restauracji i sklepów z pamiątkami. Turyści przybywają do Olimpii, żeby nacieszyć się zwiedzaniem starożytnych ruin, pamiętających początki igrzysk olimpijskich.  

Bo historia tego miejsca, sięga drugiego tysiąclecia p.n.e. Już wtedy praktykowano tu kult Zeusa. Podobno najpierw był tylko ołtarz ofiarny, wśród świętego gaju oliwnego. Co do genezy igrzysk, krążą różne legendy. Jedna z nich głosi, że igrzyska zapoczątkował sam Zeus, wyzywając do walki, o władzę nad światem, swego ojca Kronosa. Druga legenda ma jeszcze wcześniejsze odniesienia. Dotyczy ona kapłana bogów greckich, imieniem Herakles (zbieżność nazwisk przypadkowa), który razem ze swymi braćmi opiekował się ukrytym na Krecie maleńkim Zeusem. Podobno Herakles, dla owych braci, urządzał zawody w bieganiu. Zwycięzca otrzymywał oliwny laur. Trzecia legenda (która najbardziej przypadła mi do gustu), mówi o człowieku zwanym Pelops. Starał się on o rękę pięknej księżniczki Hippodamii (na pewno nie była hipopotamem ;)), córki Ojnomanosa, który był królem jednego z miast-państw - Pizy, w Elidzie. Ojnomanos kazał zabijać zalotników swojej córki. Bo wystraszył się przepowiedni, która ostrzegała go że zginie z ręki swojego zięcia. Wyzywał więc kolejnych zalotników córki, na wyścigi rydwanów. A że miał niezwyciężone rumaki, dar od boga Aresa, zawsze zwyciężał. Hipoddamia zakochała się w Pelopsie do tego stopnia, że namówiła woźnicę ojca, żeby uszkodził osie rydwanu. Pojazd rozpadł się podczas wyścigu i Ojnomanos zginął. Pelops został królem i uczcił koronację, urządzając igrzyska w Olimpii. 

Tyle o legendach. Pierwsze udokumentowane historycznie igrzyska olimpijskie, zorganizował Ifitos król Elidy, kolejnego miasta-państwa, w 776 roku p.n.e. 

Odtąd odbywały się one co cztery lata. Rozpoczynały się w czasie pierwszej pełni sierpniowej. Podczas igrzysk, obowiązywał rozejm między konkurującymi miastami-państwami. Za złamanie rozejmu, groziły surowe kary pieniężne. W konkurencjach, mogli uczestniczyć tylko wolno urodzeni mężczyźni. Kobietom i niewolnikom, nie wolno było nawet ich obserwować. Kobietę przyłapaną na terenie sanktuarium, zrzucano ponoć w przepaść, z pobliskiej góry Typaion. 

Cesarz rzymski, Teodozjusz I, zakazał organizowania igrzysk olimpijskich, w 393 roku n.e., uznając je za święto pogańskie. Ponownie igrzyska wróciły do łask w 1896 roku. Od tamtej pory, tylko trzy razy się nie odbyły. Z powodu działań wojennych (w 1916, 1940 i 1944 roku).

No to zaczynam spacer po starożytnej Olimpii. 

Oto Philippeion. Te ruiny liczą sobie około 2500 lat. Philippeion, to okrągła świątynia ufundowana przez Filipa II Macedońskiego, który zresztą sam brał udział w igrzyskach.

Przechodzę do Palestry. Mieściły się w niej pokoje zawodników, salki treningowe i składy oliwy do nacierania ciał. Natłuszczenie ciała, ponoć zmniejszało opór powietrza podczas biegu, a w zapasach utrudniało uchwycenie przeciwnika.

Z Gimnazjonu, (II w.p.n.e.) miejsca przeznaczonego do ćwiczeń, niewiele pozostało.

A oto resztki świątyni Zeusa. Kiedyś znajdował się w niej wspaniały, złoty posąg Zeusa, dzieło Fidiasza. Niestety świątynię kazał zniszczyć cesarz Teodozjusz II. A posąg Zeusa przeniesiono do Konstantynopola, gdzie zaginął. 

Świątynia bogini Hery, zachowała się trochę lepiej. To w niej odnaleziono posąg boga Hermesa.

A to ja na tle pozostałości świątyni Hery.

Nieopodal znajdowała się następna świątynia - Hestii. To w niej płonął wieczny ogień, który symbolizował ogień wykradziony bogom przez Prometeusza. 

W czasach współczesnych, znicz olimpijski zapalany jest w miejscu, gdzie kiedyś stał ołtarz świątyni.

Nieopodal znajdują się pozostałości Nimfeum, wybudowanego przez rzymskiego bankiera, Heroda Attyka, który w ten sposób uczcił pamięć ukochanej małżonki.

Nimfeum w starożytnej Grecji to były groty lub gaje oliwne z naturalnymi źródłami wodnymi. I w tej budowli też była fontanna.

Droga na stadion zwana była kiedyś Aleją Chwały i Wstydu. Po jednej stronie stały pomniki zwycięzców igrzysk. Fundowały je państwa-miasta w podzięce swoim bohaterom. Po drugiej stronie alei, stały posągi Zeusa. Musieli je ufundować sami uczestnicy igrzysk przyłapani na oszustwie. I z pierwszych i z drugich pomników, pozostały do czasów dzisiejszych, tylko postumenty.

A tutaj wkraczam przez kamienną bramę...

na prostokątny stadion z zachowanymi do dziś, kamiennymi liniami startu i mety, na dystansie 120 metrów.

Zajrzałam też do muzeum archeologicznego w Olimpii. Pokażę tylko, parę najbardziej zachwycających rzeźb.

Właśnie ten posąg Hermesa, znaleziono na terenie świątyni Hery.

Oto piękna rzeźba Nike.

I wspaniałe rekonstrukcje odnalezionych resztek tympanonów ze świątyni Zeusa. Tympanon Wschodni, przedstawiał niegdyś wyścig rydwanów, którymi powożą Pelops i Ojnomanos.

A Tympanon Zachodni, walkę pomiędzy centaurami a Lapitami. Centaury upiły się i chciały porwać kobiety z uczty weselnej.

A teraz wracamy do hotelu. A ostatniego dnia wycieczki zwiedzimy jeszcze razem Delfy.

Do zobaczenia:)