Zdrowych, pogodnych i smacznych Świąt Wielkanocnych
Ostatnio dodane zdjęcia
O mnie
Informacje o pamiętniku:
Odwiedzin: | 54663 |
Komentarzy: | 2800 |
Założony: | 22 marca 2010 |
Ostatni wpis: | 23 sierpnia 2022 |
kobieta, 67 lat, Cieszyńskie
158 cm, 86.00 kg więcej o mnie
Postępy w odchudzaniu
Historia wagi
Chania, jest drugim, co do liczebności, miastem Krety. Od 1896 do 1971 r., była stolicą wyspy. Zaczęło się od wnuka mitycznego króla Minosa - Kydona, który założył tu osadę minojską i nazwał ją Kydonia. W 67 r p.n.e., Kydonię przejęli Rzymianie. Doprowadzili do rozkwitu miasta. Na wzgórzu Kastelli, zbudowali wspaniały teatr. Dalsze koleje losu, miasto miało bardzo podobne, do Rethymnonu. Przechodziło z rąk do rąk: Bizantyjczyków, Saracenów, Wenecjan, Genueńczyków i Turków. Ponownie, czas dobrobytu, miasto przeżywało za panowania Wenecjan. Ci przemianowali Kydonię na La Canea. Do czasów współczesnych, przetrwała jednak nazwa turecka - Khania, uproszczona do Chani. O historii Krety i Chanii, opowiadała nam przewodniczka Linda, podczas przejazdu z Rethymnonu. Wysiedliśmy z autokaru, w pobliżu Hali Targowej. Na miejscu dawnego tureckiego targu, wybudowano, w 1911 roku, obecną halę. Stanowi ona wierną kopię, Hali w Marsylii. Miejsce tętni życiem. Jest tu mnóstwo sprzedających i kupujących.
Okoliczni mieszkańcy, wpadają tu chyba też na pogawędki ze znajomymi, przy filiżance kawy. Można sobie posiedzieć, poobserwować ruch i chłonąć smakowite zapachy (zdjęcie znalezione w internecie).
Cofnęłam się na uliczkę prowadzącą do hali i nawet się zastanawiałam, czy nie przysiąść na coś dobrego. Ale zwiedzanie wygrało i jedzenie odłożyłam na później.
Nieopodal Hali Targowej, znajduje się jeden z ocalałych minaretów osmańskich Chanii, minaret Ahmet Aga.
Przewodniczka, wyprowadziła nas na główny deptak i doradziła, co i gdzie warto zobaczyć. Umówiliśmy czas i miejsce spotkania. Swoją drogą, przewodnicy na Maderze bardziej się starali.
Ruszyłam przed siebie, wąskimi uliczkami miasta.
Wkrótce, dotarłam pod katedrę prawosławną, pod wezwaniem Wniebowzięcia Marii Panny (Turcy w czasach swego panowania, urządzili tam fabrykę mydła).
Weszłam do środka i oto co zobaczyłam. W głębi, złoci się piękny ikonostas i Carskie Wrota (zwane też Bramą Królewską, Świętą Bramą lub Świętymi Wrotami). W cerkwiach, to główne drzwi w ikonostasie, znajdujące się w jego centralnej części, otwierane tylko podczas nabożeństwa.
Na Placu Katedralnym, stoi pomnik kreteńskiego bohatera narodowego - Anagostisa Mantakasa - wodza i ważnego polityka, z początku XX wieku.
Przez tę bramę, wypatrzyłam niewielki kościół. Okazało się, że jest to kościół katedralny Najświętszej Marii Panny.
Na małym patio, wśród zieleni, stoi figura św. Franciszka.
Wnętrze kościoła jest prawie bez zdobień.
Wcześniej, rolę kościoła katedralnego pełnił dawny, średniowieczny kościół starego klasztoru weneckiego, Agios Fragiskos (Św. Franciszka), który w swej burzliwej historii zamieniony był, między innymi, na meczet. Dzisiaj jest tam Muzeum Archeologiczne (zdjęcie znalezione w internecie).
Wychodząc na Plac Katedralny, natknęłam się na taki oto budynek. Okazało się, że to stare łaźnie tureckie.
Blisko placu, znalazłam jeszcze kościół św. Katarzyny (Agia Ekaterini), z XVI wieku.
Ze wspaniałej niegdyś Loggi Weneckiej, pozostały tylko mury zewnętrzne. Pomiędzy oknami, na środkowym piętrze, widnieje łacińska sentencja "Nulli parvusest census qui magnus est animus" (Nie będzie nisko ceniony ten, kto jest bogaty duchem).
Bardzo spodobała mi się ta mała kamieniczka.
Poszłam w kierunku portu, zbudowanego przez Wenecjan, w XIV wieku. Uliczka była ukwiecona i kolorowa.
Dotarłam do ruin Fortu Firkas.
To właśnie w tym miejscu, 1-go grudnia 1913 roku, premier Elefterios Venizelos, zawiesił flagę Grecji - by uczcić połączenie Krety z Grecją. Od tego czasu, 1-szy grudnia, jest miejscowym dniem świątecznym.
Spod fortu, dobrze widać - przypominającą minaret - latarnię morską. Ujście portu, pomiędzy fortem i latarnią, jest wąskie. W czasach weneckich, rozciągano pomiędzy brzegami gruby łańcuch, który zamykał drogę do portu.
Poszłam nabrzeżem, w kierunku Meczetu Janczarów, zwanego też Meczetem Nadmorskim.
Jest to pierwszy meczet, wybudowany w Chanii, przez Turków. Obecnie, znajduje się tam Centrum Wystawiennicze.
Idąc dalej, zaglądałam w boczne uliczki.
Spodobał mi się ten drewniany wykusz.
Rzuciłam okiem za siebie. I nie mogłam nie sfotografować, pięknego wschodniego krańca portu. Ten duży czerwony budynek w oddali, to Muzeum Morskie.
Na ruinach Starego Miasta powstały nowe domy.
W XV wieku, Wenecjanie zbudowali, w okolicach portu, 23 arsenały (hale były z kamienia, a dachy z ołowiu). W arsenałach tych, budowano i przechowywano przez zimę, galery (statki napędzane żaglami i wiosłami). Do czasów dzisiejszych, przetrwało 9 arsenałów.
A to ruiny starego weneckiego portu.
Trafiłam na jeszcze jeden wspaniały wenecki pałacyk.
Nie wszystkie domy, pięknie odnowiono. A sklepiki, nie wszędzie przyciągają wzrok. Te na dole, wyglądają jak stragany. W powojennej Warszawie, nazywano to parterową zabudową.
Zgłodniałam i przysiadłam w knajpce, żeby coś zjeść. Zdecydowałam się na miejscowe piwo i Kreteńską Sałatkę (różni się nieco od Sałatki Greckiej). Smacznie było.
Wróciłam pod Halę Targową, na której schodach, mieliśmy zbiórkę.
Pojechaliśmy jeszcze nad Jezioro Kournas. Jest to największy słodkowodny akwen na Krecie. Jak na polskie standardy nie jest duże, bo ma 580 tys m2 i maksymalnie 45 metrów głębokości. Według legendy, miejsce to zamieszkiwali kiedyś bardzo grzeszni ludzie. Rozeźlony bóg, kazał całą okolicę zatopić. Przeżyła tylko córka kapłana. Ponoć do dziś widywana jest, jak siedzi na skale i rozczesuje swoje piękne włosy
Nie skorzystałam z możliwości kąpieli i pospacerowałam wzdłuż brzegu jeziora.
Wróciłam do hotelu, prosto na kolację. Moje ulubione ryby i warzywa. Po kolacji, długo jeszcze imprezowaliśmy, bo następnego dnia, nikt nigdzie się już nie wybierał.
Ostatni dzień, to był dla mnie drugi dzień, w pełni wykorzystanego all inclusive. Co prawda, po 10-tej, musieliśmy opuścić pokoje, ale mieliśmy wyznaczone bezpieczne miejsce, na składowanie bagaży. Mogliśmy też, bez ograniczeń, korzystać z jedzenia, picia i leżaków. Uznałam, że należy mi się dzień prawdziwego lenistwa i z przyjemnością się temu lenistwu oddawałam.
Ponieważ samolot mieliśmy dopiero późno w nocy, wzięłyśmy udział w wieczornych konkursach i tańcach.
Potem, przy lampce wina, czekaliśmy na busik - który po północy, zawiózł nas na lotnisko. Dalej, wszystko poszło zgodnie z planem. Wylądowaliśmy bez żadnych przygód, przed 6-tą rano, na Okęciu. Po uściskach i pożegnaniach, każdy ruszył w swoją drogę.
Bardzo mile wspominam ten nasz wyjazd.
W Rethymnonie byłam dwa razy. W niedzielę, razem z przyjaciółmi. I we wtorek, podczas wykupionej wycieczki. We wtorek, po Rethymnonie oprowadzała nas Linda - nasza nowa przewodniczka. Na dzień dobry powiedziała nam, że przez pierwsze trzy dni każdego miesiąca, Grecy witają się, życząc sobie nawzajem dobrego miesiąca - Kalo Mina. Sympatycznie, nieprawdaż?
Inna rzecz która mnie zafrapowała, to to, że Kretyńczycy sadzą wzdłuż dróg oleandry. Krzewy są trujące a zwierzęta to wyczuwają. Nie przebiegają przez drogi, więc na Krecie prawie nie ma wypadków drogowych, z udziałem zwierząt. Pomysł wart zastosowania i u nas.
A tu śliczny oleander, znaleziony w internecie.
Rethymnon, to trzecie co do wielkości miasto Krety. Miało dość burzliwą historię. W miejscu tym istniała późno-minojska osada oraz miasta doryckie i rzymskie. Przez prawie tysiąc lat, Rethymnonem rządzili Bizantyjczycy. Od XII wieku, przez 400 lat, znajdował się we władaniu Wenecjan. Przeżył wtedy swój rozkwit. Po Wenecjanach przyszli Turcy i Imperium Osmańskie. Oni panowali przez 250 lat. Od 1913 roku, Rethymnon, razem z całą Kretą, cieszy się niepodległością (z przerwą na krwawą okupację niemiecką, w czasie II wojny światowej).
Tyle historii.
Zaczęliśmy wędrówkę, od spaceru w kierunku weneckiej fortecy, Wzniesionej w 1573 roku.
Turcy zdobyli tę twierdzę, w 1646 r. Bez większego wysiłku. A mury do dziś wydają się potężne i nie do zdobycia.
Wenecjanie zbudowali też, w celach obronnych, falochron i port.
Spacerowałam po falochronie. W pobliżu tej latarni morskiej, chętnie przesiadują turyści i młodzi Rethymnończycy.
Chodząc wzdłuż nabrzeża, natykałam się co chwilę na małe kawiarenki i restauracje rybne.
Z przyjemnością zapuściłam się w wąskie uliczki Starego Miasta...
i wkrótce natknęłam się na odrestaurowaną Loggia Veneziana, w której aktualnie mieści się elegancka galeria sztuki.
Tu, aż chciałoby się przysiąść na kawę.
Wędrując, ciągle natykałam się na stare domy.
Niektóre są jeszcze, we w miarę dobrym stanie...
a inne wołają o pomoc.
Krążąc uliczkami, dotarłam na plac Platanos, na którym znajduje się Fontanna Rimondi, z 1626 r. Jej budowę, zlecił wenecki gubernator A. Rimondi. Jak widać, pomiędzy czterema kolumnami korynckimi, znajdują się trzy głowy lwów. Z ich paszcz tryska źródlana woda.
Kiedyś fontanna przykryta była kopułą, ale ją rozebrano, żeby poszerzyć przejście.
Znalazłam taki piękny przesmyk, spod fontanny, na sąsiednią uliczkę.
Z jednej uliczki na drugą, można czasem dostać się przez knajpkę
Zachwycają mnie stare portale i drzwi. W Rethymnonie, udało mi się ich sporo znaleźć:
Nawet sklepiki z pamiątkami, sąsiadują z pięknymi portalami i drzwiami:
Restauracyjki też.
A tu, modny sklep, w weneckim domu. Ta poszarzała fasada, zachowana jakby dla podkreślenia patyny czasu.
Przystanęłam na chwilę, żeby popodziwiać te weneckie okna.
Znalazłam też pozostawiony w oryginalnym stanie, fragmencik starych murów obronnych.
Weszliśmy w uliczkę prowadzącą prosto do minaretu.
Minaret jest częścią meczetu Neratze.
Na tym samym placu, co meczet, znajduje się pomnik postawiony ku chwale bohaterów, którzy zginęli w trakcie walk o wyzwolenie.
Nieopodal, jest także taki intrygujący mural.
Zapuściłam się znowu w uliczki. Było dość wcześnie i zaopatrzenie mogło być spokojnie dostarczane do restauracyjek.
Chyba zgłodniałam, bo wszędzie zaczynałam dostrzegać stoliki, czekające na klienta
A tutaj same krzesła zachęcają do wizyty w tawernie.
Ten stolik już się klientów doczekał. Ale póki co, młodzi raczą się tylko kawą i wodą.
W swoich wędrówkach, natknęłam się na wenecką bramę: Megali Porta (dosłowne znaczenie to: Wielkie Drzwi).
Obfotografowałam ją z obu stron.
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie uwieczniła jakiegoś zwierzaka. Ten tutaj, najwyraźniej usnął, zmęczony pilnowaniem dzieł sztuki .
Dotarłam na placyk, przed kościołem.
Jest to Kościół Matki Bożej Anielskiej.
Przyszła pora na powrót do miejsca zbiórki. A szkoda, bo jeszcze długo mogłabym włóczyć się tymi uliczkami...
gdzie stare miesza się z nowym.
Następny wpis będzie o Chanii
Poniedziałek. Wstałam bardzo wcześnie. Miałam kolejną okazję, aby zobaczyć wschód słońca nad morzem.
Później, poszłam na miejsce zbiórki. Czekałam na autokar i czekałam, aż zaczęłam się niepokoić. W końcu zadzwoniłam do naszej miejscowej przewodniczki. A ta mnie uspokoiła, mówiąc że autokary spóźniają się często, nawet o pół godziny. Tak było i tym razem. Mimo początkowego spóźnienia, wsiadaliśmy na prom jako jedni z pierwszych.
Byłam już głodna, więc wpierw odebrałam przynależne śniadanie. Nawet na zdjęciu nie wygląda apetycznie.
Po śniadaniu, poszłam na otwarty pokład i obserwowałam miasto.
Tu, na pierwszym planie, widać kościół w Heraklionie.
Wypływaliśmy z portu i mijaliśmy wspaniałą wenecką fortecę, Rocca a Mare (Skała w Morzu).
Później, jak zauroczona, wpatrywałam się w spieniony kilwater.
Poprosiłam o zrobienie zdjęcia na tle morza i oddalającego się wybrzeża Krety.
Dopłynęliśmy do archipelagu Santorini. Archipelag, składa się z pięciu wysp. Podobno, kiedyś była tu jedna duża wyspa Strongili (czyli okrągła), która podczas olbrzymiego wybuchu wulkanu, została częściowo zatopiona. Powstał wtedy olbrzymi kocioł (kaldera), o średnicy 10 kilometrów. Boczne fragmenty dawnej Strongili, utworzyły archipelag. Nazwa Santorini pochodzi z XIII wieku, od imienia św. Ireny (Saint Irene).
Największą wyspą archipelagu jest Thyra i to ona bywa utożsamiana z całą Santorini.
A to Thirasia, druga co do wielkości wyspa archipelagu.
W ciągu trzech godzin, tym oto promem, przepłynęliśmy odległość 110 kilometrów.
Zwiedzanie zaczęliśmy od miejscowości Oia, uważanej za jedno z najpiękniejszych miejsc w całej Grecji. To stąd pochodzi większość pocztówek z Santorini.
Krążyłam po wąskich uliczkach...
i natrafiłam na taki piękny wiatrak.
Kiedyś, podobnych wiatraków było na wyspie dużo. Nowoczesność je wyparła. A szkoda.
Kręcąc się po bocznych uliczkach, zaglądałam w podwórka okolicznych domów.
Oia leży na północnym brzegu wyspy.
Gdzie nie spojrzałam, tam widoki jak z bajki.
Kolory białe i niebieskie mają swoje uzasadnienie. Biały kolor, znakomicie odbija promienie słoneczne i zabezpiecza wnętrza przed przegrzaniem. Niebieski zaś, chroni przed owadami, które ponoć nie lubią tego koloru. A poza tym, biały i niebieski, to barwy flagi greckiej.
Patrząc na te urokliwe widoki, znów zaglądałam ludziom w podwórka.
Domy w Oia, były dawniej drążone w skale. Mówiło się nawet o głębokości domu, a nie o jego wysokości.
Poprosiłam o kolejne foto, na tle tej pięknej panoramy.
A tu już sama panorama. W ciągu ostatnich dziesięcioleci odbudowano i powiększono większość domów. Wraz z olbrzymim napływem turystów, zaczęto dobudowywać do pensjonatów, baseny.
A to sklepik, którego nie mogłam ominąć - z kotami
Ten sklepik też bardzo mi się spodobał.
Z góry zerknęłam jeszcze na kolejny, ukryty w podwórzu.
Domy z półkolistymi i walcowatymi dachami mają lepszą cyrkulację powietrza, a i woda spływa z kopuł bez problemu. No i takie dachy są bardziej wytrzymałe, podczas trzęsienia ziemi.
Podeszłam do kościoła św. Mikołaja (Agios Nikolaos), patrona rybaków. Kościół ten, to właściwie żeński klasztor, założony w 1651 roku. Wewnątrz znajduje się też muzeum kościelne, które wystawia rzadkie ikony bizantyjskie.
A tu następny kościółek, z piękną niebieską kopułą.
I kapliczka.
No i jeszcze ten mały, różowy kościółek. Schowany na uboczu i w dodatku za solidną, kutą kratą.
Dotarłam na jeden z punktów widokowych.
Przewodniczka naszej wycieczki zabrała nas jeszcze na degustację słynnego, miejscowego wina, Sigalas Vinsanto, produkowanego ze starych, ponad 50-letnich winorośli. Zebrane grona, są podsuszane na słońcu, przez około dziesięć dni. Tak właśnie w czasach starożytnych, przygotowywano winogrona, do produkcji wina. Siglas Vinsanto, było niezwykle słodkie, za to cenę miało słoną Nie przepadam za słodkimi winami, a cena odstraszyła mnie do reszty.
Zdjęcie butelki wina, z internetu.
Zbliżał się czas wyjazdu do Firy. Wszyscy, niezależnie ile kto wypił, powoli i uważnie schodziliśmy, po tych wyślizganych kamieniach, na miejsce zbiórki.
Fira jest stolicą wyspy Thiry i zarazem jej centrum kulturalnym. Pojechaliśmy do niej autobusem. A to widok, który ujrzałam po wyjściu z autokaru.
W dali, widnieje Katedra św. Jana Chrzciciela, ze słynną dzwonnicą.
Podeszliśmy już całkiem blisko. Nawet dzwonnicy nie widać.
Nad wejściem do kościoła, widnieje taka mozaika.
A wnętrze, też jak malowane.
Wzrok swój skierowałam ku górze i zachwyciłam się tym wizerunkiem Chrystusa Pankratora. Ułożenie palców, symbolizuje dwoistość natury Chrystusa: boskiej i ludzkiej.
Przewodniczka wycieczki, doprowadziła nas nieopodal centrum i zarządziła czas wolny. Były dwie opcje. Dłuższy popas w mieście lub rejs stateczkiem, wokół mniejszych wysp archipelagu. Wybrałam tę drugą opcję. W trakcie jazdy autokarem do portu, zatrzymaliśmy się i mogłam zrobić zdjęcia zatoki, z góry.
W porcie, czekał na nas stateczek.
Wyruszyliśmy w rejs, wokół wulkanicznych wysepek.
Tu widać, jak wyglądają skały wulkaniczne.
Zawinęliśmy do małej zatoczki. Stanęliśmy na kotwicy i chętni mogli popływać w krystalicznej wodzie.
Wypatrzyłam jeszcze efektowny katamaran.
Nie pływałam, siedziałam na pokładzie, chłodząc się w przyjemnej, morskiej bryzie. Niestety, trzeba było wyruszać do portu.
A w porcie, do promu, stała już spora kolejka. Jedyna, w jakiej stałam w czasie pobytu w Grecji.
No i już trzeba było pożegnać się z Thyrą. Czyż te biało-niebieskie miasteczka na klifach nie wyglądają urokliwie?
Zachód słońca na morzu. Niby taki oklepany temat, a jednak mnie zachwycił. Podobno, w tych okolicach, można zobaczyć jedne z najbardziej zjawiskowych zachodów słońca, na świecie.
Wieczorny posiłek na statku, był równie niesmaczny jak śniadanie. Kiedy zorientowałam się, że nie zdążę na kolację do hotelu, zadzwoniłam do przyjaciół i poprosiłam o zgarnięcie z bufetu, czegoś smacznego dla mnie, na później. I całe szczęście, bo akurat na kolację były ryby i owoce morza, które uwielbiam. Oczywiście posiedzieliśmy dłużej, przy winie i muzyce.
Następny wpis będzie o Rethimnonie
Po śniadaniu, wyruszyliśmy w piątkę, na samodzielną wyprawę do wąwozu Imbros. Zaczęło się od oczekiwania na spóźnioną panią, od której mieliśmy wynająć samochód. Potem, wszystko poszło już sprawnie. Mąż Dorotki usiadł za kierownicą. Jak już wspominałam, drogi na Krecie są dość specyficzne. Przez większość trasy jechaliśmy autostradą, ale gdyby nie tablice informacyjne, nikt z nas by się tego nie domyślił. Tylko w Heraklionie, pojawiły się dodatkowe pasy. A o bezkolizyjnych zjazdach czy wjazdach, nawet tam można było tylko pomarzyć. Prędkość nie była zawrotna, więc mogliśmy podziwiać mijane widoki. Z robieniem zdjęć było już gorzej, bo podczas jazdy marnie wychodzą. Pierwsze, zrobiłam już przy osadzie Imbros, po wyjściu z samochodu, pod tawerną.
Po zmianie obuwia na trekkingowe, stosowne do chodzenia po kamienistym gruncie, przysiedliśmy w tawernie, na kawę. A potem ruszyliśmy, stromą ścieżką w dół wąwozu. Ścieżka ta prowadzi do budki, w której kupiliśmy bilety (po 2,5 euro).
Wąwóz Imbros ma długość ośmiu kilometrów. Przechodząc tę trasę, mieliśmy do pokonania 600 metrów różnicy wysokości.
Słoneczko dopisało i humory też, jak widać.
Mijaliśmy osuwisko kamieni. Powstało, być może, po powodzi z 2010 roku.
Ścieżka prowadzi w dół. Na szczęście, często pośród drzew w których cieniu można odpocząć od skwaru.
Zaintrygowała mnie ta tajemnicza jaskinia, w skale powyżej. Ale dotrzeć do niej się nie dało.
A to Kamienna Brama. Przejście póki co, jest dość szerokie.
Zadziwiały mnie te drzewa, rosnące praktycznie na kamieniu:
Schodziliśmy coraz niżej.
Czasami trzeba się było bawić w kozicę górską.
Czyż te kamienie, nie wyglądają jak trójka kumpli?
Zauważyłam, że ściany wąwozu zbliżają się do siebie.
W pewnym momencie, doszliśmy do najwęższego miejsca wąwozu (1,5 m.). Tak jak większość turystów i Dorotka...
i ja, pozujemy do zdjęć
Podobały mi się też te naturalne "rzeźby" drewniane.
Niżej, niżej. Ścieżka robi się nieco szersza. Niektórzy turyści wracają do pozostawionego samochodu, pnąc się pod górę. Ja sobie tego nie wyobrażam. Chyba bym padła.
Przechodziliśmy koło kolejnych, malowniczo wymodelowanych przez naturę, skał.
W wąwozie, minęliśmy kilkanaście niezwykle sympatycznych, pozujących do zdjęć kóz. Ta szczególnie przypadła mi do serca.
W połowie trasy, natknęliśmy się na taką tajemniczą chatkę, a właściwie bardziej szałas pasterski.
Mijaliśmy kolejne gruzowiska kamieni. Kojarzą mi się z naszymi gołoborzami
Gdy zobaczyłam to przejście kamienne, aż przystanęłam z zachwytu.
Przyznaję, że byłam już mocno zmęczona. Chociaż droga stawała się coraz szersza.
Na zakończenie wędrówki przysiedliśmy w małej tawernie, u wylotu wąwozu, koło wioski Komitades. Zimne piwo, w zimnych kuflach, smakowało wyśmienicie.
Piwo Mythos jest najbardziej znanym, eksportowym piwem greckim.
Ten kot, najwyraźniej dopraszał się o jedzonko. Ale my, nawet dla siebie nic nie zamówiliśmy, ze względu na roje much wokół.
Marylka miała jeszcze marzenie, żeby wracać do naszego samochodu na pace pikapa. Udało się jej wynegocjować w miarę przyjazną cenę. Szybka, kilkunastominutowa jazda serpentynami pod górę i pod wiatr, dostarczyła nam sporo adrenaliny i dużo radości.
W drodze powrotnej,zatrzymaliśmy się jeszcze na spacer po Rethimnionie. Opowiem o tej miejscowości w osobnym wpisie, bo byłam tam ponownie podczas kolejnej wykupionej wycieczki. Ale ta niedzielna wyprawa, w gronie przyjaciół, nie dość że była cudna, to wyszła o wiele taniej niż w biurze podróży (nas kosztowała 20 euro na osobę). W hotelu, po kolacji, pierwsza poszłam spać. Następnego dnia miałam, o szóstej, wyjeżdżać na wycieczkę na Santorini. Ale zdążyłam obejrzeć większość występów tanecznych
Kolejny wpis będzie o wycieczce na Santorini :)
No i wreszcie stolica Krety, Heraklion, inaczej Iraklion. Żyje tu około 150 tysięcy mieszkańców. Historia tego miejsca jest imponująca, liczy sobie ono 9 tysięcy lat. Pierwsze ślady osadnictwa, pochodzą z 7 tysiąclecia p.n.e.
Początki miasta, sięgają 824 r. n.e. Saracenowie, otoczyli miasto fosą i nadali mu nazwę Chandak (to po arabsku fosa). Udostępniali swój port piratom, napadającym na statki Cesarstwa Bizancjum. Bizantyjczycy się wkurzyli i w 961 r. napadli na miasto. Spalili je i zdziesiątkowali mieszkańców. Skarby nagromadzone przez piratów, wywieźli na 300 statkach.
W 1204 roku, miasto zostało zakupione przez Wenecjan, za 1000 srebrnych monet. Nazwę zmieniono na Candia. Wenecjanie wybudowali fort w porcie i grube mury obronne. Za ich rządów, miasto rozkwitło i stało się ważnym ośrodkiem kulturalnym renesansu. Stąd pochodził, między innymi, El Greco. Później nastały 200-letnie rządy Imperium Osmańskiego. Turcy wycofali się w 1898 roku. Powstała wtedy Republika Krety. Jednak w 1913 r. została włączona do Królestwa Grecji. Tyle historii.
Nasz autokar zatrzymał się na parkingu pod Muzeum Archeologicznym. Ruszyliśmy z przewodniczką na spacer, po najstarszej części miasta.
To jest główna ulica, prowadząca przez starówkę do portu.
Zeszliśmy do portu, skąd można było podziwiać wenecką twierdzę, z XVI wieku, Rocca del Mare (Skała w Morzu).
Przechodziliśmy koło Kościoła św. Tytusa. Kiedyś była to świątynia wczesnobizantyjska. Niestety, w 1856 roku, została zniszczona przez trzęsienie ziemi. Odbudowano ją, ale już jako meczet.
Doszliśmy do Loggii Weneckiej (Venetian Logia), z 1620 roku.
Na głównym deptaku, pełno jest sklepików z upominkami.
Ten wygląda naprawdę uroczo.
Bazylika św. Marka, wybudowana w 1239 r., jest jednym z najważniejszych zabytków w Heraklionie. Była siedzibą arcybiskupa rzymskiego i miejscem pochówku władców Krety. Dwukrotnie odbudowywana po trzęsieniach ziemi. Obecnie mieści się tam Miejska Galeria Sztuki.
Dotarłam na Plac Lwa, jedno z ulubionych miejsc turystów. W centrum placu stoi słynna fontanna Morosiniego, ufundowana w 1628 roku. Francesco Mororsini był weneckim gubernatorem Krety. Fontannę zasilano wodą, przez 10-kilometrowy akwedukt.
Te cztery kamienne lwy są o trzy wieki starsze, od samej fontanny.
Fryz okalający fontannę, zdobiony jest postaciami nimf, trytonów, syren i cherubinów.
Po wspólnym spacerze, w wolnym czasie, każdy z nas ruszył w swoją stronę. Ja postanowiłam zwiedzić słynne Muzeum Archeologiczne. Jest jednym z największych na świecie. Zawiera ponad 15 tysięcy artefaktów. i szczyci się największą na świecie kolekcją sztuki minojskiej. Na szczęście, oprócz przejrzystego układu 20 sal wystawowych, ma też sprawnie działającą klimatyzację . Mogłam odetchnąć po upale.
To część odsłoniętych ruin, na terenie muzeum.
Zwiedzanie zaczynam od makiety pałacu Knossos. Tak prawdopodobnie wyglądał, za czasów króla Minosa.
W sali I-ej, wyeksponowano najstarsze dzieła sztuki, znalezione na Krecie. W tej gablocie wystawiono cętkowane, na wpół wypalone gliniane naczynia.
A w kolejnej gablocie, złota biżuteria i ozdoby przyszywane do ubrań, pochodzące z lat 2600-1900 p.n.e, znalezione w grobowcach w Mochlos, .
W sali III, najważniejszy eksponat to Dysk z Faistos. Pokryty jest pismem obrazkowym, do dzisiaj nierozszyfrowanym .
Ponownie zainteresowały mnie olbrzymie, gliniane zasobnice (pitosy), w których przechowywano zboże, oliwę i wino. Największe, miały pojemność około 1500 litrów.
Czasami pełniły rolę trumien.
Te, są z późniejszego okresu (1450-1400 p.n.e.). Zdobienia są już bardziej urozmaicone. Podobne naczynia, do dziś wytwarza się na Krecie.
Tym razem mogłam podziwiać oryginalne freski z pałacu w Knososs, a nie ich kopie.
"Woltyżerka na byku". Ten fresk obrazuje popularne na Krecie widowisko: skoki przez pędzącego byka.
Część zrekonstruowanego fresku, nazwanego "Procession Fresco" (Procesja). Przedstawia mężczyzn niosących naczynia używane podczas uroczystości. Ubrani są w kilty, mają ufryzowane włosy i dużo biżuterii na sobie. Obok, chyba część amfory.
"Kreteńskie damy". W tamtych czasach kobiety nosiły suknie eksponujące odsłonięty biust, który miał zaświadczać o ich płodności.
"Paryżanka". Jest to prawdopodobnie wizerunek bogini, uczestniczącej w uroczystości.
"Delfiny", ozdabiały komnatę królowej.
Odnalazłam znajomy posąg "Rogi Minotaura", widziany wcześniej w Knossos. Kopia w Knososs jest o wiele większa od oryginału.
A oto niesamowity puchar do wina. Trzeba było wypić wszystko, bo nie dało się odstawić pełnego. Obecnie, nie tak piękne i okazałe, ale pełniące tę samą rolę kielichy, nazywa się kulawkami
"Bogini z wężami", to fajansowa figurka przedstawiająca boginię lub kapłankę. W czasach minojskich kapłanki, aby mieć wizje, korzystały z jadu węży. Siedząca na głowie kapłanki miniaturowa pantera, symbolizuje zmienione stany świadomości.
Moją uwagę zwrócił też pięknie zdobiony, kamienny Sarkofag z Hagia Triada, koło osady Fajstos (odkryto tam kolejny kompleks pałacowy z czasów minojskich);
Mój wzrok przyciągnęła ta niesamowita tarcza. Z bardzo bojowym kotkiem
Wapienne rzeźby ze świątyni Zeusa w Amnisos, przedstawiające orła i sokoła. Ja sfotografowałam tylko jedną. Orzeł, był symbolem Zeusa, a sokół, Hery.
Oto posągi Persefony i Hadesa z Cerberem.
Zasmuciłam się patrząc na ten nagrobek. Przedstawia kobietę, która zapewne żegna się z osieroconym dzieckiem.
Jedna z mozaik podłogowych, z pałacu w Knososs.
Ta maska trochę mnie przeraziła.
A na tej amforze, dojrzałam walkę Tezeusza z Minotaurem.
Te gryfy też zrobiły na mnie spore wrażenie. Podobne widziałam na ścianach sali tronowej pałacu w Knossos.
No i na koniec spaceru, a raczej biegu po muzeum , jeszcze parę rzeźb, ze znacznie późniejszego okresu (650-550 p.n.e.). Najbardziej spodobała mi się ta marmurowa rzeźba Afrodyty (a może to jakaś nimfa).
Marmurowy posąg rzymskiego żołnierza. Nawet tu biedak stracił głowę. Przypomina mi rzeźbę z ogrodu tropikalnego w Funchal, na Maderze.
Żałuję, że nie miałam na to muzeum więcej czasu. Wróciłam do hotelu, prosto na kolację. Po kolacji, były tańce, gry i zabawy. Konkurs tańca wygrała Agnieszka i dostała w nagrodę, talon na masaż. Ale zdaje się, że z niego nie skorzystała.
W następnym wpisie, wąwóz Imbros.
Minojski pałac w Knossos, zwiedzałam w strasznym upale.
Mitologiczna Europa, urodziła królowi Krety siedmiu synów. Łącznie z adoptowanymi wcześniej trzema synami Zeusa, było ich dziesięciu. Wszyscy dostali od króla, pałace. Na Krecie było więc dziesięć pałaców, wokół których powstawały małe miasta. Największy pałac w Knossos, należał do króla Minosa.
Minos poślubił Pazyfae, córkę boga Heliosa i nimfy morskiej Perseidy. Miał z nią ośmioro dzieci. Rodzina żyła szczęśliwie, póki Minos nie podłożył się bogom. Powołując się na to, że jest synem Zeusa, głosił, że to właśnie jemu należy się władza nad Kretą. Przechwalał się przed braćmi, dobrą komitywą z bogami. Dla udowodnienia swych racji, w czasie uroczystości ku czci Posejdona, poprosił boga mórz o potwierdzenie. I wtedy z morza, wyłonił się wspaniały byk. Minos zatrzymał byka dla siebie, zamiast - zgodnie z obietnicą - złożyć go w ofierze Posejdonowi. Za karę, Afrodyta - na prośbę rozgniewanego Posejdona - opętała Pazyfae niezdrową miłością do tegoż byka. Dedal zbudował dla oszalałej z pożądania królowej, drewniany model krowy, pusty w środku. Królowa postąpiła zgodnie z instrukcjami Dedala i, w stosownym czasie, zaowocowało to urodzeniem się Minotaura (tylko w mitologii greckiej pełno jest tak dziwnych krzyżówek międzygatunkowych ). Minotaur - pół-człowiek, pół-byk (imię pochodzi od słów Minos i taur, czyli byk), okazał się krwiożerczą bestią, żywiącą się ludzkim mięsem. Brrr.
Zdjęcie figurki, znalezione w internecie.
Przerażony Minos, nakazał Dedalowi wybudowanie, pod pałacem, labiryntu. W labiryncie tym ukryto Minotaura.
Zdjęcie ryciny, znalezione w internecie.
Teraz dalszy ciąg historii. Minos najechał Ateny, aby pomścić śmierć swojego syna Androgeosa, który zginął podczas Igrzysk Ateńskich. Pokonani Ateńczycy, musieli co roku składać daninę: 7 dziewcząt i 7 młodzieńców. To nimi, o zgrozo, karmiono krwiożerczego Minotaura. Królewicz ateński, Tezeusz, zgłosił się na ochotnika do ofiarnej siódemki. Był on też mitologicznym herosem, który już wcześniej wykazał się wielką odwagą w walce z potworami. Tezeusz, tak spodobał się Ariadnie (córce Minosa), że pomogła mu w poruszaniu się po labiryncie, dzięki magicznemu kłębkowi nici. Królewicz odnalazł Minotaura, a po jego zabiciu, bezpiecznie wydostał się z labiryntu. Razem z Ariadną i uwolnionymi Ateńczykami, dotarli do portu. Stoczyli zwycięską bitwę o statek i ruszyli w drogę powrotną do domu. Tezeusz obiecał Ariadnie, że ją poślubi. Ale nie dotrzymał słowa. Bóg Dionizos namieszał mu chyba w głowie, bo Tezeusz zostawił śpiącą Ariadnę na wyspie Naksos. Odnalazł ją tam Dionizos i natychmiast poślubił.
Tyle mitologii.
Pierwszy, na ślady zespołu pałacowego Knossos, natrafił antykwariusz z Heraklionu - Minos Kalokairinos , w 1878 roku. Wtedy Kreta należała jeszcze do Turcji i ważni urzędnicy tureccy nakazali mu przerwać wykopaliska. Kalokarinos zbankrutował, niestety. Po odejściu Turków, zmieniło się prawodawstwo. Dla podratowania budżetu, rząd Krety zezwolił obcokrajowcom na kupowanie ziemi. W 1898 roku, teren całego wzgórza Kephala, wykupił Anglik, sir Arthur Evans. Prace wykopaliskowe prowadził przez sześć lat. Odsłonięte zostały wtedy ruiny pałacu, pochodzącego z okresu 2000-1400 lat p.n.e., na obszarze 17 400 m2. Sir Evans, zrealizował też niestety, własną wizję pałacu i zrekonstruował go, używając masy betonu. Nie jest za to chwalony, oj nie. Ale trzeba przyznać, że dzięki tej rekonstrukcji, lepiej widać jak kiedyś wyglądał pałac minojski.
Spacerowaliśmy po tym terenie i podziwialiśmy efekty wykopalisk.
W wędrówce, natknęłam się na posąg: Rogi Minotaura.
A tu, przechodzimy właśnie koło północnego wejścia do pałacu.
Widać fresk z szarżującym bykiem.
To jest drugie wejście, od strony południowej.
Zdumiało mnie, jak skromnie wyglądał tron Minosa, w sali tronowej.
Oto właśnie sala tronowa.
Podłogi były z płyt kamiennych, kolumny malowane na czarno i czerwono, a ściany zdobione freskami, przedstawiającymi gryfy.
Pomieszczenia w dolnej części pałacu, przy dużym dziedzińcu, nie miały imponujących metrażu...
ale zdobiły je przepiękne freski. Oryginały, znajdują się w Muzeum Archeologicznym. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie zamieścić tu zdjęć paru kopii, które przy rekonstrukcji pałacu, wymalowano i wstawiono w miejsce oryginałów.
Patrząc na te wielkie dzbany, mogę zrozumieć dlaczego, po przemianie wody w wino, w Kanie Galilejskiej, trunków weselnikom nie zabrakło.
Powoli wychodzimy z terenu wykopalisk w Knossos.
W następnym wpisie, stolica .
Po wczesnym śniadaniu, wyruszyłam (tym razem sama), na kolejną wycieczkę. Program był wypełniony po brzegi. Pierwszym punktem, jak zwykle, było jeżdżenie po hotelach i zbieranie uczestników. A potem ruszyliśmy w góry Dhikti.
Są piękne.
I tu ciekawostka. Jedynie na ich zboczach, rośnie zioło Dictamus, które przez Kreteńczyków uważane jest za lek dobry na wszystko. Ma działanie przeciwbakteryjne i przeciwgrzybicze. Niektórzy, uznają je też za afrodyzjak. Kupiłam sobie jedno opakowanie
W górach Dhikti, znajduje się Klasztor Kera Kardiotissa. Znany jest z cudownej ikony Matki Boskiej (pielgrzymi wierzą, że modlitwa do tej ikony, pomaga odzyskać zdrowie i wyleczyć się z bezpłodności). Trzykrotnie próbowano wywieźć tę ikonę z klasztoru. W XV w. - do Rzymu, w XVII - do Konstantynopola i podczas ostatniej okupacji - do Niemiec. Jak łatwo się domyślić, nikomu się nie udało.
Nam też się nie udało - zobaczyć klasztoru z bliska ( zdjęcie znalezione w internecie)
Następnym punktem programu, była Jaskinia Dhikte w której, według mitologii, urodził się Zeus.
Najlepiej przyjechać tu rano i poza sezonem. Bo jaskinia, to jedna z największych atrakcji turystycznych Krety i kolejka do niej jest zwykle niemała. My mieliśmy szczęście, bo w ostatni weekend września wstęp jest wolny. Na dzień dobry można zadecydować, czy chce się drałować na piechotę pod górę, czy skorzystać z osiołka, którego można wynająć w wiosce Psikhro.
Wybrałam wędrówkę, po krętej ścieżce wybrukowanej kamieniami. Zrobiłam zdjęcie przebytej drogi, żeby nie fotografować pod słońce.
Im wyżej wchodziłam, tym widoki na Płaskowyż Lasithiou były ładniejsze.
W jaskini jest zimno, a podczas podejścia do niej, zgrzałam się i spociłam. Wewnątrz, zaczęłam wyparowywać nadmiar zgromadzonego ciepła. Dobrze, że wzięłam buty trekkingowe z grubym protektorem, gdyż zejście po wyślizganych stopniach na dół jaskini o głębokości 65 metrów, nie było łatwe. W mroku można było rozpoznać kształty stalaktytów, przypominające piszczałki kościelnych organów.
Na tym zdjęciu widać, wyrastające bryłowate wieże, znacznie większych stalagmitów.
Dotarłam na dno ciemnej i niesamowitej jaskini. To tu, według mitologii, Rea urodziła potajemnie Zeusa. Musiała oszukać zazdrosnego Kronosa, który obawiał się, że zgodnie z przepowiednią, zostanie obalony przez swojego syna. Wcześniej połknął już pięcioro swych dzieci. Dziwnym trafem, nie zorientował się, że tym razem Rea dała mu do połknięcia, owinięty w powijaki kamień.
Znaleziska dowodzą, że jaskinia była miejscem prastarych obrządków religijnych (jeszcze sprzed epoki minojskiej). Okoliczni chłopcy, nurkując na dno sadzawki, znaleźli setki glinianych figurek wotywnych .
Prawdopodobnie, były to takie figurki (zdjęcia znalezione w internecie).
Pełna wrażeń zeszłam do wioski, gdzie z przyjemnością napiłam się pysznego, świeżo wyciśniętego soku z miejscowych pomarańczy.
A teraz Płaskowyż Lasithiu. Leży na wysokości, pomiędzy 800 a 950 m n.p.m. Jest zamieszkiwany przez cały rok. Ma bardzo żyzne gleby, dodatkowo wzbogacane przez spływające z gór minerały. Ziemia uprawna podzielona jest, przez rowy melioracyjne, na 193 poletka.
Niegdyś na płaskowyżu znajdowało się 13 tysięcy wiatraków, o oryginalnych, płóciennych skrzydłach.
Wiatraki dostarczały energii, do napędzania nawadniających pomp. Obecnie zostało tylko kilkanaście wiatraków.
Z płaskowyżu wyjeżdżamy jedynym możliwym przejściem, czyli tą bramą pomiędzy skałami.
Mieliśmy krótki przystanek, na robienie zdjęć. Pochodziłam pomiędzy skałami i ruinami warowni.
Ruszyliśmy dalej. Zjeżdżaliśmy serpentynami...
do miejscowości Avdou, gdzie uczestniczyliśmy w degustacji, produkowanej tu oliwy. Wcześniej, dowiedzieliśmy się sporo o oliwkach i produkcji oliwy. Oliwki zbiera się raz na dwa lata. Z jednego drzewka, około 100 kilo. Można z tego uzyskać 20 litrów przedniej oliwy. A tych drzewek jest na Krecie, podobno, 40 milionów. Najlepsza oliwa, to ta z pierwszego tłoczenia na zimno, zwana oliwą dziewiczą (Extra Virgin Olive Oil). I takiej na Krecie produkuje się aż 80%. Jakość oliwy, dodatkowo, zależna jest od jej kwasowości (im mniejsza kwasowość, tym lepiej). Ciekawostką była dla mnie informacja, że oliwki zielone i czarne rosną na tych samych drzewach. To nie są osobne odmiany, tylko różne stadia dojrzałości. Zachęcona opowieściami i degustacją, zrobiłam zakupy w tym oto, firmowym sklepie.
O, jaka ładna puszka
Po zakupach, przysiadłam w malutkiej restauracji, na tzatziki. Mogłam potem zabijać oddechem
Opowieść o Knossos i Heraklionie, zostawię na następny wpis.
Po wczesnym śniadaniu, poszliśmy z Marylką i jej mężem, na miejsce zbiórki. Przyznacie, że miejsce nie wygląda zbyt estetycznie
Pozbieranie wszystkich uczestników z poszczególnych hoteli, nieco trwa. Sprawiedliwe to nie było. Nie dość że musieliśmy wcześniej wstać, to jeszcze jeździliśmy od hotelu do hotelu, zanim zebrał się komplet. Jedno co dobre, to to, że można było wybrać lepsze miejscówki w autokarze. Nasza przewodniczka miała na imię Kamila. W trakcie jazdy chodziła jak konduktor i zbierała pieniądze. Musiałam zapłacić z góry, za cztery wycieczki które sobie wybrałam (tanie nie były ). Po czym siadła na swoim miejscu i zaczęła snuć opowieści o Krecie.
Kreta jest piątą co do wielkości wyspą Morza Śródziemnego. Ma 260 km długości i 60 km szerokości (w najszerszym miejscu). Leży w pobliżu trzech kontynentów. Najbliżej ma do Europy (100 km), najdalej do Afryki (300 km), a do wybrzeży Azji ma 200 km.
Wydawało by się, że Kretę można szybko objechać. Nic bardziej mylnego. Drogi, nawet tzw. autostrada, pozostawiają dużo do życzenia. Pani Kamila opowiadała, że najwięcej dochodów, czerpią Kreteńczycy z upraw ziemniaków, aloesu, oliwek, winorośli i bananów. Ziemniaki zbierają aż cztery razy w roku. Aloes, cieszy się wielką popularnością stosunkowo od niedawna. Kosmetyki z aloesu tak dobrze się sprzedają, że obecnie jego uprawa jest głównym źródłem dochodu, dla ponad 300 plantatorów. Z winogron robi się nie tylko wina, ale i rodzynki. Zaskoczyło mnie, że Grecja ma czwarte miejsce na świecie, w eksporcie rodzynek. I jeszcze jedna ciekawostka. Na Krecie, w miejscowości Arvi, na początku sierpnia, odbywa się Festiwal Bananów. Właśnie w rejonie miejscowości Arvi, są największe plantacje bananów. A koło domów, banany i winorośle rosną prawie wszędzie. O oliwie, opowiem w następnym wpisie.
Jadąc do Agios Nikolaos, minęliśmy miejscowość turystyczną, Malia. Nie to jest jednak najciekawsze. Trzy kilometry od centrum miasteczka, prowadzone są bardzo ciekawe wykopaliska archeologiczne. Odkryto tutaj, trzeci co do wielkości kompleks pałacowy, z okresu minojskiego. Niestety, nie mieliśmy go w planie. Podobno najsłynniejszym znalezionym artefaktem, jest złoty wisior, przedstawiający dwie przytulone do siebie złote pszczoły. Obejrzałam go później w Muzeum Archeologicznym, w Heraklionie. Ale pokażę go teraz. Czyż nie jest piękny?
No i dotarliśmy do Agios Nikolaos. Jest to czwarte, co do wielkości, miasto Krety. A zarazem najmłodsze, bo z XIX wieku. Nie ma w nim znanych zabytków, ale spacer po nim to prawdziwa przyjemność. Autokar zatrzymał się nieopodal portu i od razu miałam piękny widok na miasto...
a nawet na taki romantyczny żaglowiec.
W 1870 r., przekopano kanał, który połączył Jezioro Voulismeni z Zatoką Mirambello. Zlikwidowano w ten sposób, jeden z nielicznych na Krecie akwenów słodkowodnych.
Postanowiliśmy obejść jezioro Voulismeni, przy którym pełno przyjemnych restauracyjek. No i kaczek .
Wpierw podeszliśmy do takiej maleńkiej kapliczki. Wygląda tajemniczo, schowana w skale. Niestety nie mogę znaleźć o niej żadnych informacji.
A potem zaczęliśmy wchodzić na punkt widokowy. Warto się pomęczyć nawet w upał, bo widoki są naprawdę przednie. Według mitologii, w jeziorze tym, kąpała się sama Atena. Niektórzy, do tej pory wierzą, że gdy wykąpie się w jeziorze małą dziewczynkę, to wyrośnie na bardzo mądrą kobietę
Zdjęcie z takimi widokami w tle, jest obowiązkowe
Przechodziliśmy koło takiej kawiarni. Przyjemnie byłoby tu przycupnąć, bo widok nadal jest wyśmienity.
Trochę pospacerowaliśmy po uliczkach w centrum (zdjęcia z internetu, bo swoje chyba wykasowałam).
Sklepik z naturalną żywnością.
A tu główny deptak Agios Nikolaos.
Potem nieco już znużeni, przysiedliśmy przy nabrzeżu, na kufel zimnego piwa. Przyjemnie nas orzeźwiło.
Przed powrotem do autobusu, obejrzeliśmy dwie nowoczesne rzeźby, ilustrujące znane postacie z mitologii greckiej. Oto pomnik rogu, kozy Almatei. Według przekazu, własnym mlekiem wykarmiła ona malutkiego Zeusa, ukrytego w pieczarze na Krecie, przed jego ojcem Kronosem. Kiedy Almateia ułamała róg, mały Zeus zamienił go w róg obfitości (róg ten napełniał się wszystkim czego zapragnął jego posiadacz).
Zeus, bóg wszystkich bogów, zakochał się w księżniczce fenickiej - Europie. Przybrał postać pięknego byka i porwał Europę, kiedy zafascynowana, usiadła na jego grzbiecie. Biegł długo, dzięki Posejdonowi przebiegł nawet przez morze. Dotarł na Kretę i ukrył księżniczkę w pięknej grocie. Europa urodziła Zeusowi dwóch synów: Minosa i Radamantysa (niektóre przekazy wspominają jeszcze o trzecim synu - Sarpedonie). A gdy Zeus ją porzucił, została żoną króla Krety - Asterios, który adoptował jej synów. Minos został po jego śmierci królem. I to jednym z najważniejszych królów Krety. To od jego imienia pochodzi nazwa kultury minojskiej.
A oto pomnik Byka-Zeusa i siedzącej na nim, Europy.
Ruszamy do Eloundy, ale nie po to żeby ją zwiedzać. Podobno, jest to ulubiona miejscowość wypoczynkowa celebrytów. Właśnie tu wsiadamy na stateczek, by udać się na Spinalongę.
A tu widok ze stateczku, na pobliskie miejscowości: Plaka i Elounda.
Właśnie dopływamy do Spinalongi.
Dobrze widać ruiny starej twierdzy weneckiej, z 1579 r., wzniesionej wtedy, gdy Wenecjanom zaczęło zagrażać Imperium Osmańskie. Od 1715 do 1898 r., na mocy traktatów, Spinalonga należała do Turków.
Jak już wspominałam, znalazłam się na Spinalondze dzięki zauroczeniu Marylki, powieścią "Wyspa". Byłam nastawiona mniej emocjonalnie niż Marylka, bo książkę przeczytałam dopiero po powrocie z Krety. Ale i tak przejęłam się tragiczną historią wyspy.
Gdy Spinalongę opuścili ostatni Turkowie, w 1903 r., zaczęto tu zwozić chorych na trąd. Nie wolno im było wyspy opuszczać. Na szczęście (tuż przed II Wojną Światową) wynaleziono lekarstwo na trąd. Grecy zaczęli je stosować, na Spinalondze, dopiero po wojnie. Ostatnia wyleczona osoba, opuściła wyspę w 1957 r. Życie w całkowitej izolacji płynęło tam w miarę spokojnie. Chorzy pracowali, zakochiwali się i zakładali rodziny. Potrzebny był im kościół. Podobno Spinalongę, jako ostatni z mieszkańców, w 1962 roku, opuścił prawosławny ksiądz. W prawosławiu, należy przez pięć lat odprawiać msze za dusze zmarłych. Obfotografowałam kościół z obu stron.
Opuszczona wyspa, z tak tragiczną i wstydliwą historią (z początku trędowatych traktowano jak przestępców), zaczęła popadać w ruinę.
Przez dłuższy czas spacerowaliśmy pomiędzy zrujnowanymi budynkami.
Tu Marylka posila się jabłkiem, w cieniu skały.
Wyczaiłam też, takiego rudego kota
Rozpoczęliśmy wędrówkę pod górę.
Po drodze mijaliśmy fragmenty twierdzy weneckiej...
i podziwialiśmy widoki.
Nie weszłam na sam szczyt, bo bałam się że nie zdążę na powrotny statek. Schodząc, widziałam kilka domów zachowanych w dobrym stanie. Mieszczą się w nich sklepiki z pamiątkami. Była akurat pora siesty.
Stateczkiem popłynęliśmy na dziką plażę. Większość z nas, z przyjemnością zanurzyła się w wodzie. A ja, na pokładzie, przy zimnym piwie, czekałam na pyszne, grillowane warzywa (zdjęcie z internetu). Było to co lubię: papryki, bakłażany i pomidory.
Reszta, po kąpielach, pałaszowała grillowane mięsa (zdjęcie z internetu).
Przyszedł czas na powrót do hotelu. Zjeżdżaliśmy ostrymi serpentynami, co dostarczało nam niezłej adrenaliny. Tak jak na początku wycieczki ruszaliśmy jako jedni z pierwszych, tak dotarliśmy prawie na końcu. Na szczęście, w sam raz na kolację.
Całą paczką fajnie się bawiliśmy. I przy kolacji i po niej. Biesiadowaliśmy do późna, a dodatkowo czas umilał nam ciekawy zespół artystyczny.
Podróże są teraz zakazane, więc podróżuję w czasie.
Do września 2019 roku.
Z ekipą przyjaciół vitalijkowych, wybraliśmy się na wczasy all inclusive, na Kretę. Wylot przewidziany był dopiero po dwudziestej, 25 września. Rano zjadłam spokojnie śniadanie, z zaprzyjaźnioną Agatką, która przyjechała do mnie aby zaopiekować się moimi zwierzakami. Do Katowic, dojechałam zgodnie z planem. Potem zaczęły się kłopoty. Ekspres do Warszawy, spóźnił się prawie o godzinę. Po przyjeździe do Warszawy, poszłam na tajskie jedzenie w Złotych Tarasach. Nie był to dobry pomysł, bo po tym daniu szybko zrobiło mi się niedobrze. No i do kompletu, miałam problemy ze skasowaniem biletu w SKM-ce. Jakimś dziwnym trafem, przy zablokowanych kasownikach, pojawili się szybko kontrolerzy. Myślę, że przyblokowali je wcześniej, podczas postoju na Centralnym. Koniec końców, zapłaciłam mandat za źle skasowany bilet. Zdecydowanie niemiło wspominam ten przejazd. Lepiej i taniej było pojechać na lotnisko, taksówką. Pół godziny po moim przybyciu, dojechała Agnieszka. I stopniowo, reszta ekipy. Samolot też miał opóźnienie. A jeszcze złamała mi się oprawka okularów. Na to ostatnie, zaradził mąż Dorotki, bo miał w zapasie okulary, które były dla mnie w sam raz. Przyznaję, że po niefortunnym początku, zaczęłam się obawiać o to, co będzie dalej. Ale później było już tylko lepiej. W samolocie wypiłam lampkę Proseco. Zawsze w czasie lotu piję kieliszek wina, żeby nie zastanawiać się, jakim cudem taki wielki samolot unosi się w powietrzu . Na lotnisku w Heraklionie czekał busik, który zawiózł nas do naszego hotelu - Apollo Beach Resort - w Guwes. Było tak późno, że po szybkim prysznicu, poszłyśmy natychmiast spać. Dopiero rano przyjrzałam się otoczeniu. Pokój był całkiem spory i przyjemny.
Zrobiłam sobie zdjęcie na naszym balkonie. Do selfie warto mieć specjalny kijek, bo przy fotografowaniu z bliska, zakłócają się proporcje.
Poszliśmy razem na śniadanie, do głównego budynku. I dopiero wtedy, obejrzeliśmy nasz pawilon - Apollo (zdjęcie chyba Marylki, bo moje gdzieś mi wcięło).
Ten pierwszy dzień to był luzik, z pełnym wykorzystaniem all inclusive. Wychodziliśmy tylko na krótkie spacery nad brzegiem morza.
A to widok na leżącą nieopodal skalistą, bezludną wyspę.
Przysiedliśmy w barku hotelowym, nad brzegiem morza. Tylko Agnieszka potrafi tak dobrze wyglądać, na tych wysokich stołkach. Ja ich nie znoszę.
No ale głównie wylegiwaliśmy się, na leżakach przy basenie.
Cały dzień spędziliśmy na pogawędkach, jedzeniu i piciu.
Tu Marylka i Agnieszka, w wygodnych już fotelikach.
No i jeszcze rozmarzona Dorotka.
Niektórzy, dodatkowo wykorzystywali ten czas, na pływanie. Przyznaję, że ja do tej grupy nie należałam. Wbrew temu, że jestem zodiakalną Rybą, pływać nie lubię
Wieczorem zaczęły się zabawy - śpiewy i tańce. Było sympatycznie. Agnieszka bardzo lubi tańczyć i wspierała choreograficznie piosenkarkę, która swoim śpiewem umilała nam czas.
Marylka przed wyjazdem, przeczytała książkę "Wyspa", Victorii Hislop, o dawnej kolonii trędowatych, na Spinalondze. Wśród ofert wycieczek, był też rejs na Spinalongę. Marylka z mężem, zarezerwowali go sobie, jeszcze w Polsce. A ja chętnie do nich dołączyłam. Było wolne miejsce.
Ale o tej wycieczce, w następnym wpisie.