Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Nieznajoma52

kobieta, 67 lat, Cieszyńskie

158 cm, 86.00 kg więcej o mnie

Postanowienie wakacyjne: Zmieścić się w letnie ubrania z 2011

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Historia wagi

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

23 sierpnia 2022 , Skomentuj

Ten dzień, rozpoczeliśmy od podziwiania pięknych Wodospadów Marmore. Trochę historii.

W 271 r, p.n.e., konsul Manius Curius Denatus, kazał zbudować kanał odprowadzający stojące wody rzeki Vellino, aby mieszkańcy miasta Rieti nie umierali wśród mokradeł, na malarię. Wybudowanie kanału sprowadziło, na niżej położone Trevi, zagrożenie powodziami. W późniejszym czasie, na polecenia papieży, kanał był wielokrotnie naprawiany i przebudowywany.  Za każdym razem zmieniano nazwę kanału, na imię kolejnego papieża. Podczas jednej z modernizacji, dodano zawór do regulacji przepływu wody. Dopiero w 1787r., kolejna modernizacja zmieniła uskoki poniżej wodospadu, co nadało mu obecny wygląd. Z przepływu takiej ilości wód skorzystały, najpierw huty stali, a potem elektrownia.

Po wyjściu z autokaru, ruszyliśmy pod wodospady.

Na wstępie, przyjrzeliśmy się tablicy informacyjnej. Jest bardzo dokładna i malownicza.

A potem podeszliśmy na pierwszy punkt obserwacyjny. I zdziwił nas tak skromnie wyglądający wodospad. Okazało się, że elektrownia, tylko w określonych godzinach (11 -13, 17-19), przekierowuje do niego wodę. My na szczęście, przyjechaliśmy przed jedenastą.

Ustaliliśmy, że o 13 spotykamy się przy autokarze. I każdy powędrował dalej w swoim tempie. Na mojej trasie natknęłam się na to oryginalne drzewo...

i malowniczy mostek, wiszący nad potokiem.

Dotarłam na kolejny punkt obserwacyjny. I zaczęło się. Jak widać niektórzy schowali się przed wszechobecną wodą, pod pelerynami. Ja przy tym upale stwierdziłam, że ten prysznic dobrze mi zrobi :)

Woda dopiero się rozkręcała. 

Koleżanka zrobiła mi zdjęcie na tle wodospadu.

Ruszyłyśmy dalej, aby pooglądać różne urokliwe zakątki.

Z wodospadowej wody, płynie taki ładny potok.

No i kolejne zdjęcie, które koleżanka zrobiła mi w tym pięknym miejscu.

Spacerujemy dalej i natykamy się na kolejne cuda.

Nadszedł czas na piknik, w tak pięknych okolicznościach przyrody. Niestety, nie zrobiłam żadnego zdjęcia. Przyjemnie najedzone, wróciłyśmy do wędrówki. Ale teraz kierowałyśmy się już powoli, w kierunku wyjścia. Co nie przeszkadzało w robieniu kolejnych zdjęć.

Wróciłyśmy pod odgałęzienie wodospadu, pod którym wcześniej byłyśmy.

Niżej, woda płynie już spokojnie. No w miarę.

Weszłyśmy już na główną trasę i zobaczyłyśmy kolejne cudo.

A kakwałek dalej, następne.

Przybliżyłam główną część wodospadu.

Idąc dalej, obróciłam się do tyłu i zrobiłam zdjęcie.

Było fantastycznie. Coraz więcej osób zatrzymywało się, aby podziwiać wodospad. Kiedy nadeszła pilotka, poprosiliśmy aby pozostać dłużej, do czasu zakręcenia zaworu.

Wody w wodospadach robiło się coraz mniej. Ale nie czekaliśmy do momentu, kiedy woda zacznie tylko ciurkać, Trzeba było ruszyć do autokaru. Szkoda było mi tych ludzi, którzy dopiero teraz wchodzili na teren Wodospadów Marmore. Widocznie nie sprawdzili, w jakiej porze dnia najlepiej tu przyjechać.

A potem, pojechaliśmy na degustację win. Na teren winnicy, wjeżdżaliśmy tą piękną, cyprysową aleją. Zdjęcie zrobiłam już po wyjściu z autobusu, więc nie oddaje w pełni jej uroku.

A przed tym starym budynkiem, czekaliśmy na rozpoczęcie zwiedzania winnicy Neri.

Zaczęliśmy od wejścia na dziedzinec, na którym jeden z właścicieli winnicy opowiedział nam jej historię. Ta budowla jest naprawdę stara.

Z tego miejsca, roztaczał się piękny widok na winorośla i okolicę.

Ruszyliśmy dalej, wzdłuż szpalerów donic z drzewkami cytrusowymi.

Po drodze, mijaliśmy piękne rośliny.

I to głównie, kwitnące, kolczaste sykulenty.

 Wino wytwarza się w tych metalowych kadziach.

A w tych dębowych beczkach, dojrzewają droższe wina.

Pokazano nam także, schowane głębiej i w ciemnościach, butelki najlepszych i najdroższych win.

Nadszedł czas na najsmaczniejszą część wycieczki. Na degustację win, w cieniu drzew. Mojej koleżance, najwyraźniej smakowało :)

A oto wina, które degustowaliśmy.

I ruszyliśmy w dalszą drogę, do pierwszego miasta tego dnia, Orvieto.

21 sierpnia 2022 , Komentarze (6)

To miasteczko mnie oczarowało. I jest moim ulubionym ze wszystkich, które poznałam w Umbrii.

Wysiedliśmy na parkingu, skąd roztoczył się przed nami piękny widok na Gubbio, rozłóżone na zboczu góry Monte Ignino.

Ruszyliśmy do miasta. Spodobała mi się ta bardzo kolorowa karuzela. Znajduje się na skwerku...

Nieopodal Kościoła św. Franciszka. To tutaj mieliśmy się spotkać, po czasie wolnym.

Tu rzeźba Franciszka z wilkiem. Istnieje legenda, jak to interwencja, a właściwie rozmowa św. Franciszka, z bratem wilkiem, doprowadziła do paktu między wilkiem i mieszkańcami Gubbio. Wilk obiecał, że przestanie pożerać ludzi, jeśli ci będą go dokarmiać, do końca jego dni. I tak też się stało.

Poszliśmy pod górę i dostrzegliśmy pałac - Palazzo del Consoli, z XIV wieku. Obecnie mieści się w nim Muzeum Miejskie.

Dotarliśmy na plac Piazza Grande i tutaj rozeszliśmy się na indywidualne zwiedzanie.

Z placu roztaczał się widok na miasto.

Kolega wyczaił windę, którą wjechaliśmy pod katedrę św. Mariana i Jakuba. Katedra zbudowana została w stylu gotyckim, w XIV wieku. Oto jej nawa główna.

Ołtarz ozdobiony jest pięknymi freskami.

Spod katedry, roztaczał się taki widok.

Zjechaliśmy windą i poszliśmy pod kolejkę linową.

Po drodze mijaliśmy ciekawe uliczki. Wiecie jak lubię po nich błądzić.

Na szczyt góry Monte Ingino wjeżdżaliśmy wyjątkowo interesującą kolejką linową. 

To pierwszy widok z góry, zaraz po wyjściu z wagonika-klatki.

 Co roku, 15 maja odbywa się w Gubbio, fiesta "Corsa dei Ceri" (Wyścig Świec), podczas której niesione są z miasta, do bazyliki, trzy olbrzymie świece, ozdobione trzema posągami świętych - św.Ubalda, św.Jerzego i św.Antoniego Wielkiego Opata. Jest to najstarsza impreza folklorystyczna i nie należy jej mylić z rekonstrukcją historyczną. Zdjęcie znalezione w internecie.

Udałam się do Basilica di Sant'Ubaldo. Święty Ubald jest potronem Gubbio. Podobno, dzięki jego umiejętnościom negocjacyjnym, miasto przterwało bez uszczerbku, mimo toczących się wokół walk. Zmumifikowane ciało biskupa, spoczywa pod ołtarzem.

A to piękny witraż nad ołtarzem.

Spodobała mi się też, ta studnia z krużgankami w tle.

Z góry, spod bazyliki, roztaczała się wspaniała panorama. Na tym zdjęciu widać amfiteatr rzymski.

Takim widokiem napawaliśmy się, siedząc przy zimnym piwie, na tarasie kawiarni.

Po dłuższym relaksie, zjechaliśmy na dół...

i ruszyliśmy przez miasto.

Tu mijamy pomnik św. Ubalda.

Włóczyliśmy się po średniowiecznych uliczkach.

I jeszcze jedno ujęcie Palazzo del Consoli.

A tu ciekawostka. To z Gubbio był Don Mateo, serialowy pierwowzór naszego Ojca Mateusza.

Spacerując dalej, wypatrzyłam taki ładny sklepik.

I tak nieśpiesznie idąc, kierowaliśmy się na miejsce zbiórki.

I dotarliśmy do Kościóła św. Franciszka.

Weszliśmy do środka. Oto nawa główna kościoła.

A tu zdobiony freskami ołtarz główny...

i rzeźba przedstawiająca doniosłą chwilę - moment wręczania szat zakonnych, Franciszkowi.

Z kościoła, ruszyliśmy na parking i wróciliśmy do hotelu. Nasi towarzysze poszli na nocny spacer do Asyżu. Zrobili dodatkowe 10 kilometrów. Mieli parę. Ja z koleżanką, miałyśmy dość już wrażeń, i zostałyśmy w hotelu. Nie poszłyśmy na kolację, w pokoju jadłyśmy pyszne sery i popijałyśmy niemniej pyszne wino.

19 sierpnia 2022 , Komentarze (4)

Wtorek był dniem o wiele spokojniejszym. Po śniadaniu, pojechaliśmy do miescowości Castiglione del Lago, nad jeziorem Trazymeńskim. To nad tym jeziorem rozegrała się bitwa II wojny punickiej. Kartagiński dowódca Hanibal, rozgromił wojska rzymskie, pod dowódzctwem konsula Flaminiusza, w 217 p.n.e.

Tym przejściem, weszliśmy do miasta.

Wspólnie przeszliśmy główną ulicą Via Vittorio Emanuele do...

 twierdzy Rocca del Leone. Z oddali widoczna była trójkątna wieża wysoka na 39 metrów.

Potem większość wycieczki zeszła nad brzeg Jeziora Trazymeńskiego, żeby zażyć kąpieli.

Nie jestem miłośniczką kąpieli więc po zrobieniu zdjęć jeziora, wrócilam do miasteczka.

Przez tę bramę.

Zaraz za bramą znajdował się taki oto kolorowy sklepik.

Na ścianie tego budynku zachowała się...

cegła na której swoimi znakami cechowymi podpisał się budowniczy.

Spacerując weszłam dla ochłody do tego  kościółka Chiesa di san Domenico, który zbudowany jest w stylu barokowym. Ołtarz główny zdobi obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem.

Poszłam dalej. Domy, na szczęście, dawały dużo cienia, w którym można się było skryć przed skwarem.

Spodobało mi się przerobienie starego roweru na kwietnik.

Takie tablice informacyjne znajdowały się przy wszystkich ważnych miejscach.

A tu, główny plac miasteczka (Piazza Giuseppe Mazzini), na którym mieliśmy się później spotkać.

Wyszłam z miasteczka przez tę oto bramę Porta Senese, która jest główną bramą w murach obronnych.

I roztoczył się przede mną widok na tę panoramę.

Ta prosta jak strzała droga, prowadzi do Montepulcciano i dalej do Sieny.

Kolejny sklepik z pamiątkami. Ponieważ królowała w nim chińszczyzna np.magnesy na lodówkę, nie zrobiłam żadnych zakupów.

Doszłam do kościoła św. Marii Magdaleny, który powstał na początku XIX wieku, na ruinach poprzedniego kościoła.

Oczywiście zajrzałam do wnętrza.

Między kościołem, a następnym budynkiem, wciśnięta jest wieża dzwonnicy.

W tym sklepiku, sprzedawano głównie produkty żywnościowe - i to domowego wyrobu.

Przysiadłam w cieniu, aby napić się czegoś na ochłodę. A ten ptaszek, przysiadł koło mnie, najwyraźniej czekał na jakieś jedzonko. Ale jaki cwaniak, nawet na mnie nie patrzył.

Spotkałam swoją grupę pod tą dzwonnicą...

i ruszyliśmy razem do autokaru. Z parkingu, roztaczał się wspaniały widok na mury obronne i miasteczko. Niestety moje zdjęcie wyszło bardzo prześwietlone więc zamieszczam zdjęcie znalezione w internecie.

Jedziemy do Gubio.

18 sierpnia 2022 , Komentarze (11)

Od razu mówię, że to był najtrudniejszy dzień z całej wyprawy. Już Asyż dał mi popalić. Ale dobił mnie "Spacer wśród gajów oliwnych" (tak stało w programie). Jak widać gaje oliwne były, owszem, tyle że cienistej osłony nie dawały. A upał był straszny, 36 stopni w cieniu. Na asfalcie, to raczej pomiędzy 40 a 50 stopni. Trzeba było iść kilometr pod górę, a dopiero potem miało być płasko. No i wymiękłam. Jak zaczęło mi się robić słabo, zadzwoniłam do pilotki, że nie daję rady. Poprosiła, byśmy z koleżanką, zaczekały pod oliwką. Zeszła do nas i zadzwoniła do kierowców, żeby wrócili do miejsca startu. Po odpoczynku dało się zejść bez większych problemów do autokaru. Tak naprawdę, to większość osób, po wyjściu z gaju oliwnego, z radością skorzystała z podwózki do miasta, klimatyzowanym autokarem. Tylko kilka najsprawniejszych osób dotarło do miasteczka na piechotę.

Byłam tak zmęczona, że nawet zapomniałam o robieniu zdjęć. Dlatego nie mam ani widoku miasteczka z oddali, ani ilustracji do odpoczynku przy zimnym piwie. Jak odetchneliśmy i serce zaczęło mi bić w normalnym tempie, to przez tę bramę weszliśmy na starówkę.

Piękne, kolorowe uliczki...

z przyjemnością, w wolnym tempie, się po nich snułam.

Mimo poszukiwań, nie udało mi się znaleźć zbyt wielu informacji o Trevi.

Przez te monumentalne drzwi weszłam do kościoła San Emiliano.

Zrobiłam zdjęcie ołtarza ...

i obrazu w renowacji.

A tu ozdobna latarnia i suszarnia za oknem 😉

Ta średniowieczna kamienica bardzo mi się spodobała.

Mury obronne też robią wrażenie.

Ponieważ mieliśmy jeszcze dużo czasu wolnego, zaglądałyśmy chyba do wszystki możliwych uliczek.

Trevi robiło wrażenie wymarłego.

Miejscowość, otoczona jest ze wszytkich stron, gajami oliwnymi. 

Podobno oliwa z Trevi jest najlepsza. Zdjęcie z internetu, bo sklepiki wszystkie były pozamykane.

Gdy szłyśmy, nieśpieszno, na plac zbiórki, znalazła nas pilotka i powiedziała, że większość wycieczki chce już wracać do hotelu. Widocznie nie tylko dla nas był to ciężki dzień.

Po powrocie do hotelu, wyruszyłyśmy z koleżanką, na kolację do tej samej knajpki, co poprzedniego dnia. Wybrana potrawa wyglądała tak.

Chyba nikt się nie zdziwi, że miałyśmy problem ze zjedzeniem takiej porcji. Po kolacji, a przed wieczornym winkowaniem, udaliśmy się w czwórkę, na spacer po naszym miasteczku. Całkiem przyjemna miejscowość.

To by było, na razie, na tyle.

17 sierpnia 2022 , Komentarze (5)

Dzień rozpoczeliśmy od Asyżu. Autokar przywiózł nas na parking, z którego ruchomymi schodami wjechaliśmy wyżej.

Idąc zobaczyliśmy, z daleka widoczną, Bazylikę św. Klary. Jej dzwonnica jest najwyższa w Asyżu.

Weszliśmy do miasta przez bramę Porta Nuova.

Minęliśmy Bazylikę św. Klary. Wieża, mimo że taka wysoka, zdołała się schować za bazyliką.

Zaczęliśmy zwiedzanie od Oratorium Franciszka.

Napis pod płaskorzeźbą głosi: "Zejdź po schodach i znajdź miejsce, gdzie znajdował się dom Franciszka."

Posłuchaliśmy się i zeszliśmy po schodach.

Oto drzwi wejściowe do domu Franciszka.

Przybliżyłam widok drugiego wejścia.

Według legendy, Franciszek urodził się w stajni, o czym informuje napis: "W tym oratorium, niegdyś stajni dla wołu i osła, urodził się Franciszek, światło świata."

Zajrzałam do wnętrza kościoła (Chiesa Nuova), zbudowanego w stylu barokowym, na ruinach domu Piotra di Bernardone.

A w takim karcerze przetrzymywał młodego Franciszka jego ojciec, który robił wszystko, aby Franciszek nie został zakonnikiem.

W kościele znajduje się piękna ikona przedstawiająca życie św. Franciszka.

A przed kościołem, podziwialiśmy rzeżbę rodziców świętego.

Poszliśmy na Plac del Comune, który jest centrum społecznym, politycznym i kulturalnym miasta.  Za fontanną Trzech Lwów, zobaczyliśmy Pałac dei Priori. Pałac ten powstał, w 1275 r., z połączenia trzech kamienic, ale jego rozbudowa trwała aż do 1493 r. Obecnie pałac mieści ratusz miasta Asyżu. 

Sama fontanna pochodzi z XVIII wieku. Jest trzypoziomowa, a na balustradzie siedzą trzy kamienne lwy. Podobno w tym miejscu, od XIII wieku zawsze był jakiś wodotrysk..

A po drugiej stronie ujrzeliśmyliśmy wieżę Torre Civica, która powstała pod koniec XIII wieku, oraz świątynię Minerwy. No i tutaj zakończyło się wspólne zwiedzanie. Uzgodniliśmy, o której mamy się spotkać, pod Bazyliką św. Klary, i rozeszliśmy się w różne strony.

Świątynia Minerwy, wzniesiona została w pierwszym wieku naszej ery, w stylu korynckim. Ma sześć wysokich żłobkowanych kolumn, podtrzymujących tympanon. Piękne kapitele kolumn są bardzo dobrze zachowane. Między kolumny wciśnięte są schodki, które prowadzą do wnętrza kościoła.

Zajrzałam do środka świątyni i jej barokowy wystrój mnie rozczarował. Wolałabym, gdyby zachowano oryginalny. No ale teraz, to jest kościół Santa Maria sopra Minerva.

Jak wyszłam z kościoła, okazało się, że najaktywniejsza część wycieczki już wyruszyła w kierunku Pustelni delle Carceri. Przez jakiś czas podążałam za ostatnimi osobami z grupy.

Zauroczyłam się tą uliczką.

Takiej ilości pięknych kwiatów nie widziałam w żadnej innej.

Poprosiłam nawet o zrobienie mi zdjęcia, pośród kwiatów.

No i nieśpiesznie ruszyłam dalej.

Wyszłam z Asyżu bramą Porta Cappuccini. Prawda, jak smakowicie brzmi? 😉 Na tym znaku drogowym wymienione są miasta partnerskie. W tym nasze Wadowice.

Zrobiłam na trasie, zdjęcie fortecy Rocca Maggiore. Pierwszy fort powstał w 1174 r., ale bardzo szybko został zburzony przez mieszkańców Asyżu. Mieli dość wrednych rządów krzyżackiego księcia Konrada von Urslingena, który rządził z tej właśnie fortecy. Odbudowana została w 1367 r. i była rozbudowywana do XVI wieku.

Obejrzałam się i zobaczyłam bramę Cappuccino, tonącą w zieleni.

Po 700 metrach wspinania się pod górę stwierdziłam, że dość tego, wspinaczka zajmuje mi za dużo czasu, jeśli chcę jeszcze pochodzić po Asyżu. Czas zawrócić. Zrobiłam jeszcze dwa zdjęcia okolicy.

Zejście do początku szlaku zajęło mi, na szczęście, mniej czasu niż wejście. Z tego drogowskazu wynika, że można pójść na łatwiznę i podjechać do pustelni Eremo delle Carceri, samochodem.

Idąc w dół miasta zobaczyłam romańską wieżę, przy dawnej katedrze.

Na pierwszym planie, romańska dzwonnica katedry św. Rufina, a w głębi, fort Rocca Maggiore. 

Niższa część dzwonnicy pochodzi z czasów starożytnego Rzymu i prawdopodobnie pełniła wtedy funkcję zbiornika na wodę. Od zegara do szczytu, zbudowana została w tym samy czasie co fasada katedry. Podwójne otwory u góry dzwonnicy miały jej nadać bardziej strzelisty wygląd. 

Fasada katedry jest podzielona pionowo na trzy części, odpowiadające trzem nawom. Jest także podzielona na trzy poziomy ograniczone fryzem z romańskich łuków (to ten szlaczek)

Bardzo spodobała mi się ta rozeta, otoczona symbolami czterech ewangelistów. Rozeta podtrzymywana jest przez trzy kariatydy, symbolizujące Stary Testament.

W lunecie portalu głównego, postać w centrum symbolizuje Chrystusa Króla i Najwyższego Kapłana. Po prawicy, Matka Boża karmiąca Dzieciątko, a po lewicy, postać biskupa głoszącego nauki Chrystusa. W najniższej części portalu znajdują się rzeźbione lwy.

Trochę dziwne te rzeźby. Ten lew trzyma w paszczy człowieka, a drugi - niewidoczny na tym zdjęciu - kozła.

Zaraz przy wejściu, znajduje się tablica informacyjna. Po zeskanowaniu kodu QR, można odczytać wiele informacji o tej katedrze.

Zrobiłam tylko zdjęcie nawy głównej, bo jak już mówiłam, nie jestem miłośniczką baroku.

Zeszłam za to do krypty z XI wieku, która jest pozostałością kościoła kardynała Hugolina. Do krypty wchodzi się przez karoliński portyk.

Centralną część zajmuje sarkofag, z III wieku, w którym złożone zostało ciało św. Rufina. Święty Rufin został pojmany przez swych prześladowców i utopiony w pobliskim potoku Chiascio. Sarkofag zdobią płaskorzeźby, ilustrujące mit o Selenie i Endymionie. Zeus ukarał Endymiona wiecznym snem, za to że zakochał się w bogini Herze. Z kolei w Endymionie, zakochała się bogini księżyca, Selene. Uprosiła Zeusa, aby obdarzył Endymiona wieczną młodością. Mit opowiada, że Selene odwiedza śpiącego Endymiona i uparcie próbuje go obudzić. Niestety bezskutecznie.

Ruszyłam w dalszą drogę, zaglądając w boczne uliczki...

podziwiając sklepiki...

i urokliwe zaułki.

Znalazłam się na kolorowym, tętniącym życiem, placu.  

No i dotarłam do bazyliki św. Fraciszka. Przywitała mnie rzeźba Franciszka Żołnierza.

Kościół Górny bazyliki, powstał nieco później niż Kościół Dolny, ale też w XIII wieku. Jest wyższy, ma więcej światła i ozdobiony jest przepięknymi freskami, które powstawały w XIII i XIV wieku. 

Niestety nie wolno robić zdjęć w środku. Znałazłam takie w internecie.

Po prawej stronie znajduje się wejście do Kościoła Dolnego. Wybudowano go w ciągu dwóch lat, od 1228 do 1230 r. Graniczy to z cudem, nawet dzisiaj.

Wszystkie ściany pokryte są freskami. Zdjęcie z internetu, bo tu też nie wolno robić zdjęć. 

Do krypty, gdzie pochowano św. Franciszka, schodzi się jeszcze niżej.

Zdjęcie grobowca, również z internetu.

Na każdej wycieczce spotykam jakąś malowniczą, młodą parę. 

Na zewnątrz, zakazu fotografowania nie było. To jest Dziedziniec Sykstusa IV.

Z bazyliki zrobiłam kolejne zdjęcie okolicy.

Wracałam inną drogą i w pewnym momencie zaczęłam się obawiać, że nie zdąże na umówioną godzinę.

Udało się.

Bazylika św. Klary została właściwie dobudowana do kościoła św. Jerzego w latach 1255-1265. Przedstawia styl gotyku włoskiego. Wybudowano ją z różowego i białego kamienia który jest ułożony w poprzeczne pasy. Portalu strzegą dwa lwy. A nad portalem widnieje piękną rozeta. Z lewej strony dodano trzy łuki podpór.

Zdążyłam jeszcze zrobić zdjęcie wnętrza, od progu.

Widać, że bazylika jest jednonawowa.

Ruszyliśmy w dalszą trasę. Żałowałam, że nie spędziliśmy w Asyżu całego dnia.

16 sierpnia 2022 , Komentarze (13)

Dziś chcę się podzielić, swoimi wrażeniami z wyprawy do Umbrii. Byłam tam, pomiędzy 12 a 18 czerwca, tego roku. 

Mieszkam blisko południowej granicy kraju więc odpadła mi podróż przez całą Polskę. A i tak do Treviso jechaliśmy całą noc. W autobusie, nasza pilotka, Agnieszka, aby wprowadzić nas w odpowiedni klimat, puściła film o św. Franciszku. Będziemy przecież wędrować śladami tego świętego.

Dojechaliśmy do Treviso rano i rozpoczeliśmy wędrówkę. Do miasta wkroczyliśmy Bramą św. Tomasza. Jest to najpiękniejsza brama, w XVI wiecznych murach obronnych miasta.

Oto przybliżenie jednego, ze strzegących wejścia, lwów. Ma tak zabawną minę, że musiałam zabrać go ze sobą 😉

Jeszcze nie dotarliśmy do Umbrii, a już natkneliśmy się się na piękny posąg św. Franciszka...

i klasztor pod jego wezwaniem. Klasztor zbudowano w stylu romańsko-gotyckim. Budowla pochodzi z XIII wieku, ale podczas wojen napoleońskich została mocno zniszczona. W XX wieku klasztor odbudowano.

Idąc dalej, zobaczyłam ten bardzo ciekawy budynek. Jest to Loggia dei Cavalieri, będąca przykładem stylu romańskiego z Treviso. Prawdopodobnie stoi na miejscu rzymskiego forum. Była nie tylko symbolem politycznej władzy szlachty, ale i miejscem spotkań i zabaw.

Rozglądałam się uważnie i zauważyłam na murach...

i ścianach, ocalałe, choć nadgryzione zębem czasu, przepiękne freski.

Katedra św. Piotra, w stylu romańskim, powstała pomiędzy XI a XII wiekiem. Ale pierwszy kościół zbudowano tu już w VI wieku. Niestety, w 1768 r., został wyburzony i odbudowany w stylu neoklasycystycznym. Ze starej świątyni pozostała tylko krypta. Nie widzieliśmy żadnego z wnętrz kościołów ani muzeów. Na to mieliśmy za mało czasu.

Zachodnia fasada katedry, mimo że wygląda jak świątynia rzymska, pochodzi z 1836 r. Zresztą stoi najprawdopodobniej, właśnie na miejscu rzymskiej świątyni. 

W pobliżu katedry, spotkałam tego lwa i musiałam zrobić sobie z nim zdjęcie.

I następna ciekawostka. Fontanna delle Tette powstała w XVI wieku. Podczas uroczystości, za czasów Republiki Weneckiej, z piersi kamiennej kobiety płynęło wino, białe i czerwone.

Weszliśmy w te piękne podcienia, które szczególnie cenione są w upały.

Ciągną się wzdłuż placu Piazza del Signora, na którym pełno jest urokliwych pałaców.

Uliczki są często dodatkowo dekorowane rzeźbami. I to w dodatku, współczesnymi.

Przy tej uliczce stoi piękny pałac Casa dei Carrariesi, z typowymi oknami weneckimi. Wewnątrz wystawiane są dzieła sztuki Dalekiego Wschodu.

Miasto leży u zbiegu dwóch rzek Botteniga i Sile. Ich odnogi tworzą kanały.

W wolnym czasie włóczyliśmy się, podziwiając kanały, jak również położone nad nimi, stare domy.

Nad kanałami przerzucono wiele mostków.

Bardzo spodobało mi się to koło młyna wodnego. Było ich wiele w mieście, ale nie wszystkie przetrwały.

W krainie tiramisu i prosecco nie mogliśmy nie spróbować tych przysmaków

Zagapiłam się i nie zrobiłam zdjęcia naszego prosecco, więc zamieszczam zdjęcie z internetu.

Opuszczając Treviso nie mogłam nie spojrzeć, jeszcze raz, na Bramę św.Tomasza. Chętnie bym do tego miasta wróciła.

W drodze do hotelu był postój w Autogrillu. Uświadomiliśmy sobie, że jest niedziela i jak chcemy toastem uczcić przyjazd do Umbrii, to już teraz trzeba się zaopatrzyć w odpowiednie trunki 😉

Wieczorem dojechaliśmy do naszego hotelu w miasteczku Santa Maria degli Angeli. Oto on.

W samym hotelu zaskoczył mnie ten plakat.

Ciekawe, czy prezydent Barak Obama wie, że reklamuje skutery? 🤪

Po rozgoszczeniu się w pokoju i odświeżeniu po długiej podróży, ruszyłyśmy z koleżanką, na poszukiwanie odpowiedniego miejsca na kolację. W hotelu wybrałyśmy opcję bez obiadokolacji, bo chciałyśmy pokosztować różnych potraw, które same wybierzemy i to o porach które nam pasują. Tego wieczoru, całkiem dobrze trafiłyśmy. Niestety moja komórka została w pokoju i nie zrobiłam żadnych zdjęć. Wieczór zakończyliśmy we czworo, przy stoliku przed hotelem, toastami za powodzenie wyprawy. 

25 listopada 2020 , Komentarze (10)

Wracam do pamiętnika, po pięciu tygodniach. Trochę się kajam. Dopadła mnie niemoc twórcza, popularnie zwana lenistwem. Chciałam nawet to zwalić na gości, których mnogość miałam w międzyczasie, ale po namyślnie nie zrobię tego. Bo przecież lenistwo to szlachetna rzecz ;) 

Tak więc wracam do zaległego Dublina. 

Dublin to był ostatni punkt programu - programu cudownej wycieczki po Irlandii. Zwiedzanie zaczęliśmy od objazdu miasta, autokarem.

Tu właśnie przejeżdżaliśmy obok mostu - Samuell Beckett Bridge. Niektórym kojarzy się z harfą. Mnie kojarzy się  z suszarką, szczególnie na tym zdjęciu, zrobionym przez szyby autokaru. Ciekawie mi wyszło prawda? Może dostanę World Press Photo? :D

Oprócz mostów przez rzekę Liffey przerzucone są kładki dla pieszych. Też całkiem ładne. Oto Liffey Bridge.

Następnie przejeżdżaliśmy obok Pomnika Głodu (zdjęcie nieostre, bo w biegu). Pomnik upamiętnia jedną z najczarniejszych kart w historii Irlandii. 

W latach 1845-1849, umarło z głodu 1,5 miliona Irlandczyków, a ponad milion wyemigrowało z kraju, uciekając przed śmiercią głodową. Irlandczycy żywili się wtedy, głównie ziemniakami które uprawiali na niewielkich poletkach. Tylko te małe poletka zostawili im Anglicy, którzy zagrabili większość ziem w Irlandii. A  dodatkowo od 1845 r., zaraza ziemniaczana, przez 5 lat, niszczyła zbiory ziemniaków. Na początku wspomagali ich Anglicy. Ale potem nastały zmiany i nowy premier angielskiego rządu, John Russell, wstrzymał pomoc. Dodatkowo, posiadacze ziemscy wyrzucali bezlitośnie chłopów z ich domów, za niepłacenie dzierżawy. Nic dziwnego, że Irlandczycy nie lubią Anglików. 

Trochę mi się to kojarzy z Wielkim Głodem na Ukrainie, w latach trzydziestych, XX wieku. Stalin miał z kogo brać wzór :(

Przejeżdżaliśmy także koło nowoczesnego browaru, słynnego Guinnessa.

W końcu dojechaliśmy do Phoenix Park. Jest to jeden z największych ogrodzonych parków miejskich w Europie. Powstał w XVII wieku. Zajmuje powierzchnię 700 hektarów i otoczony jest 11-kilometrowym murem.

Monument Wellingtona, to obelisk, wokół którego toczy się życie towarzyskie w parku. My byliśmy zbyt wcześnie na imprezy ;) Zdjęcie mam, ale zrobione w trakcie przejazdu.

Podeszliśmy pod Krzyż Papieski, który wzniesiony został w 1979 roku, na przyjazd papieża Jana Pawła II.

Na terenie parku znajduje się Pałac Prezydenta Republiki Irlandii. Podobno, pod wieczór, można spotkać spacerującego z rodziną prezydenta. Jakoś nie boi się swoich rodaków.

Później wróciliśmy do centrum miasta. Przejeżdżaliśmy obok pubu Parnell Heritag Pub, który nazwano na pamiątkę słynnego męża stanu Charlesa Parnella. Był on posłem w brytyjskim parlamencie, w drugiej połowie XIX w. i optował za przyznaniem autonomii Irlandii. Niestety jego karierę zaprzepaścił skandal obyczajowy. Wyszło na jaw, że miał wieloletni romans z mężatką. Co prawda szybko ożenił się z nią, po jej rozwodzie, ale nigdy już nie udało mu się odbudować autorytetu. 

Piesze zwiedzanie, zaczęliśmy od Katedry św. Patryka. W oczekiwaniu na wejście do katedry, zajrzałam na przyległy Skwer Pamięci (Remembrance Squere). Upamiętnia on Irlandczyków, którzy przez 900 lat, walczyli  o niepodległość kraju. Dno sadzawki, na środku skweru, dekoruje ceramiczna mozaika, symbolizująca rzekę na dnie której spoczęła połamana broń pokonanych wrogów. 

U szczytu sadzawki, na podwyższeniu, zobaczyłam taką niezwykłą rzeźbę. Została zaprojektowana przez dublińskiego rzeźbiarza, Oisina Kely. Rzeźba symbolizuje Odrodzenie Irlandii.

W sposób jednoznaczny odnosi się ona do irlandzkiej legendy "Dzieci Lira". Możnowładca Lir (zbieżność z greckim Lirem, przypadkowa), miał jedną córkę i trzech synów, z pierwszą żoną. Po śmierci żony, na prośbę teścia, ożenił się ze swoją szwagierką. Ale ta, była bardzo zazdrosna o miłość męża do dzieci. Przeklęła dzieci i (nie  wiem jak to zrobiła), ale one na 900 lat zmieniły się w łabędzie. Zakończenia tej legendy są różne. Jedno z nich głosi, że gdy Lir dowiedział się co ona uczyniła, użył swoich druidzkich mocy, i przemienił ją w demona, by' ten na wieczność błąkał się w samotności, gdzieś w przestworzach, nigdy nie zaznając spokoju. A z dzieci Lira, po 900 latach, klątwę zdjął św. Patryk. Poprzez ich ochrzczenie. 

Ta legenda kojarzy mi się z baśnią braci Grimm, o siedmiu krukach.

Przyszedł czas na zwiedzanie Katedry Św. Patryka. To największy kościół w Irlandii. Ma status Katedry Narodowej.

Według legendy, św. Patryk, około 450 r., chrzcił przy studni nowo nawróconych. Obok studni powstał drewniany kościół, który w 1190 r., za rządów arcybiskupa Johna Comyna uzyskał status katedry. W 1270 r., w miejscu drewnianego kościoła wybudowano kamienną budowlę w stylu wczesnego, angielskiego gotyku.

Na polecenie arcybiskupa Minota, w 1370 r., odbudowano zniszczoną, podczas wcześniejszego pożaru, wieżę. Ma ona 43 metry wysokości i jest nazywana Minot's Tower.

Niestety, katedra zaczęła popadać w ruinę, ze względu na brak środków na remonty. Na szczęście, rodzina Guinnessów, wyłożyła w drugiej połowie XIX wieku, ponad 150 tysięcy funtów, na renowacje katedry. Dla zobrazowania jaka to była suma, trzeba by przemnożyć przez 87, bo 1 ówczesny funt w przeliczeniu, wart jest 87 współczesnych funtów. Czyli lekko licząc, 13 milionów funtów. Mieli gest - bo i dużo kasy mieli. Irlandczycy kochają piwo, a już Guinnessa szczególnie.

W katedrze pełno jest nagrobków i kamiennych rzeźb. Najwspanialszym, jest grobowiec rodziny Boyle, z XVII wieku.

Wzniósł go Richard Boyle - hrabia Corku by uczcić pamięć ukochanej żony Katherine.

Posadzki zdobią piękne kolorowe mozaiki.

Wśród tych mozaik, znaleźć można płytę nagrobną słynnego pisarza Jonathana Swifta, który przez 32 lata był dziekanem katedry.

Wielu turystów przybywa tu aby zobaczyć popiersie pisarza i uczcić jego pamięć.

Znalazłam też bardzo starą, kamienną płytę (z wyrytym celtyckim krzyżem), która według przekazów przykrywała, wspomnianą wcześniej, studnię św. Patryka.

Bardzo spodobała mi się ta rzeźbiona kazalnica. Wygląda pięknie, ale to wszystko co mogę o niej powiedzieć.

Podeszłam pod te wspaniałe witraże. Podobno przedstawione na nich opowieści o ważnych wydarzeniach, trzeba odczytywać z dołu do góry. A nie jak w książkach z lewej do prawej.

Dotarłam do okazałego, długiego prezbiterium. Gra światłocieni stwarza szczególny nastrój cichej zadumy.

Pod koniec wędrówki po katedrze, natknęłam się na tę smutną w swej wymowie, księgę. Tu, w czterech kolumnach, upamiętnione są tylko osoby o nazwisku Montgomery, które zginęły podczas I Wojny Światowej. Tylu ich było o jednym nazwisku. A co dopiero mówić o innych.

Potem spacerkiem podreptaliśmy do kolejnej katedry. 

A oto i ona - Katedra Kościoła Chrystusowego. Jest starsza od Katedry św. Patryka. Została wybudowana w 1186 r., na zlecenie wspominanego wcześniej, arcybiskupa Johana Comyna. W czasach reformacji przeszła w ręce anglikańskiego Kościoła Irlandii.

Dobudowany w XIX wieku łącznik, prowadzi do gmachu Synodu.

Obeszliśmy katedrę dookoła. Właściwie, nie wiem czemu nie zwiedzaliśmy wnętrza. Może ze względu na napięty program.

Nasz kolejny punkt programu to Trinity Collage, czyli Kolegium Świętej Trójcy. Założyła je, w 1592 r., królowa Elżbieta I, na terenie dawnego klasztoru Augustianów. I tu ciekawostka. Aż do 1970 roku, irlandzcy katolicy do niego nie uczęszczali. Bo zabraniał im tego Kościół Katolicki.

Z przyjemnością pokrążyłam sobie, po tych dziedzińcach i skwerach. Widać nie tylko ja tu wędrowałam.

Moją uwagę przykuła 30-metrowa dzwonnica z XIX wieku.

W programie wycieczki była jeszcze, wisienka na torcie, czyli wejście do Skarbca i obejrzenie Book of Kells, najpiękniej zdobionej średniowiecznej, księgi rękopiśmiennej, świata. Ale nagle przeszkodził jakiś anonimowy telefon i nikt nie został do niej dopuszczony. Musieliśmy się zadowolić zdjęciami różnych stron Ewangeliarza, wystawionych w pobliskich salach.

Na szczęście, biblioteki nie zamknęli dla zwiedzających. Dowiedziałam się, że na tej sali wzorowana była biblioteka w filmie Gwiezdne Wojny.

Ta Długa Sala ma 64 metry. Ja mam tylko 1,5, ale i tak dobrze się w niej prezentuję ;)

W Starej Bibliotece zgromadzono 200 tysięcy starodruków...

i marmurowe popiersia uczonych. Tutaj na przykład, popiersie Platona.

Takimi ażurowymi schodami, obsługa biblioteki może wejść na wyższy poziom.

Wystawiona też tutaj została, najstarsza harfa w Irlandii. Przekazy głoszą, że jest to harfa legendarnego władcy Briana Boru, który był walecznym wojownikiem i władcą.

Poszliśmy dalej i weszliśmy na Wyższy Dziedziniec Zamku w Dublinie.

Szliśmy tą bramę od strony ulicy Cork Hill. Bramę wieńczy Statua Sprawiedliwości. Dublińczycy twierdzą, że Sprawiedliwość odwróciła się tyłem do Miasta.

A to jest wejście do apartamentów państwowych. Zatrzymują się tam ważni goście, przybywający z wizytą.

No i na koniec, zrobiłam zdjęcie Bedford Tower. Ta budowla powstała w 1761 roku. Architekci twierdzą, że jest najciekawszą częścią Wyższego Dziedzińca.

Rzuciliśmy jeszcze okiem na pobliski ratusz, który mieści się w gmachu dawnej Giełdy Królewskiej .

A potem w czasie wolnym, zanurzyliśmy się w ślicznych uliczkach Dublina. 

Na dole budynków mieszkalnych mieszczą się kawiarenki, sklepiki i puby.

A to słynny Temple Bar, od którego nazwę wzięła cała dzielnica sztuki i rozrywki.

Dotarłam do Mostu Półpensówki (Ha'penny Bridge), wybudowanego w 1816 roku. Niedawno świętował 200 lat istnienia. Nazwa pochodzi od tego, że długie lata trzeba było płacić pół pensa, aby nim przejść. Budowniczy za wybudowanie mostu, dostał prawo pobierania opłat, przez 100 lat. Teraz most ten jest symbolem miasta i ulubionym miejscem spacerów zakochanych.

Oczywiście przespacerowałam się nim :)

Na Grafton Street poprosiłam o zrobienie zdjęcia przy pomniku Molly Malone. Moly była uliczną sprzedawczynią i bohaterką starej, kultowej dublińskiej piosenki.

A to jedna ze znanych restauracji Merchants Arch (Łuk Kupców). Podobno jedzenie jest tam bardzo smaczne.

Georgiańskie kamienice w Dublinie wyglądają tak.

W tym samym czasie wolnym, wpadłam na godzinę do Galerii Narodowej. W przelocie, uchwyciłam dwa portrety:

portret Antonii Zarate, dzieło Francisco Goyi...

i autoportret malarza Johna Butlera Yeatsa, który był ojcem poety Williama Butlera Yeatsa.

No i trzeba było wreszcie siąść w jakimś pubie. Wybraliśmy Paddy Pub ;)

Odpoczywałam z koleżankami gawędząc przy piwie i małym co nieco.

Atmosfera była fajna, a obrazki na ścianach nastrojowe ;)

Tadam! To już koniec wędrówek po Irlandii. Niestety potem, to już był tylko lot do domu. Na szczęście udany.

Do następnych opowieści :)

18 października 2020 , Komentarze (7)

Ruszyliśmy w dalszą wędrówkę. Tu widać, jak idziemy podziwiać Groblę Olbrzyma. Te dwa wzgórza, kojarzą mi się z kobiecymi piersiami ;)

Po drodze, mijaliśmy te niezwykłe czerwone skały. Wyglądają trochę jak zęby potwora (duch) 

Musi być w nich dużo żelaza. U ludzi brak żelaza powoduje anemię. Tym skałom anemia nie grozi :D

Legenda głosi, że Groblę Olbrzyma wybudował olbrzym Finn Mac Cool (postać z mitologii irlandzkiej, wzorowana na prawdziwym wojowniku). Chciał przejść do Szkocji, suchą stopą, i tam pokonać swojego szkockiego odpowiednika.

Gdy zobaczył, jak ogromny jest jego szkocki przeciwnik, uciekł. W domu przebrał się za niemowlę i położył do kołyski. Gdy Szkot, wkurzony wtargnięciem na swoje terytorium, przybiegł za nim, zobaczył dziecko. Wyobraził sobie jak wielki musiałby być dorosły olbrzym. I wtedy to on z kolei uciekł.

Wracając, zniszczył część Grobli leżącą u wybrzeży Szkocji.

A teraz na poważnie, bo czasem żartujemy ;)Formacja, trzydziestu siedmiu tysięcy bazaltowych kolumn, powstała w wyniku wulkanicznych wybuchów, 50 do 70 milionów lat temu. Oprócz kolumn, zobaczyć można pojedyncze głazy bazaltowe.

Wyglądają trochę jak jaja smocze w gnieździe.

Przysiadłam, pod dłuższej wędrówce, na najniższych bazaltowych kolumnach.

Na średnie, już się nie wspinałam, w obawie o moje łatwo skręcające się kostki. Za to młodzi, śmigali po skałach jak sarenki.

Miejscami, robiło się bardzo tłoczno. Na najwyższy punkt ustawiła się kolejka do fotografowania.

Przez tę kamienną bramę, poszliśmy dalej.

Kamienny fotel, wydaje się całkiem wygodny :D

A tu może odcisnął się ślad olbrzyma?

Dzięki proporcjom, w porównaniu ze mną, widać jak wysokie są bazaltowe kolumny.

Spodobało mi się to ujęcie i je zamieściłam. Te dwa kamienie wyglądają jak małże.

A tu prezentuję się, jak w średniowiecznej koronie ;)

Przyszedł czas na opuszczenie, jakże malowniczego miejsca. Wyszliśmy z Grobli Olbrzyma.

Ruszyliśmy do Belfastu. Właściwie, mieliśmy tylko oglądać go z okien autokaru. Ale pilot zarządził postoje w dwóch miejscach.

Pierwszy przystanek był pod wspaniałym Muzeum Titanica. Zwiedzać go, nie zwiedzaliśmy. Ale obeszliśmy wkoło.

Przed budynkiem znajduje się rzeźba "Titanica", autorstwa Rowana Gillespie. Przedstawia kobietę, która symbolizuje nadzieję i pozytywne myślenie. Ta postać, przypomina rzeźbę na dziobie statku. Dawniej, na dziobach umieszczano rzeźby, przedstawiające ludzi lub inne postaci (węże, syreny, potwory morskie).

Jedni twierdzą, że budynek przypomina kształtem dziób statku. A drudzy, że górę lodową. Podobno miejscowi nazywają tę konstrukcję, właśnie Górą Lodową.

Stoję przed metalowym rusztowaniem, które służyło do namalowania napisu "Titanic", na burcie statku. Bo Titanic został zbudowany (w 1912 roku), właśnie w miejscowej stoczni. I stąd wyruszył w swój tragiczny, pierwszy, a zarazem ostatni rejs.

Elewacja budynku pokryta jest trzema tysiącami płytek aluminiowych, udających srebro. Wnętrze, na ośmiu kondygnacjach, ma dwanaście tysięcy metrów2. Budowa muzeum, kosztowała 77 milionów funtów. "Titanic Belfast" otwarty został w 2012 roku. Zwiedziły go już miliony turystów z całego świata.

Znowu wsiedliśmy do autokaru i pojechaliśmy obejrzeć drugie niezwykłe miejsce.

Część katolicką i protestancką Belfastu, rozdziela tzw. Mur Pokoju. Zbudowany został, przez żołnierzy brytyjskich, w 1969 roku. Miał chronić protestanckich zwolenników unii z Wielką Brytanią, przed katolickimi zwolennikami połączenia z Republiką Irlandii.

 Podobno są plany rozebrania tego muru.

 Oprócz murali, można się teraz na nim podpisać. Pilot w sumie nas do tego zachęcał.

No to się podpisałam. Gosia :D

Wracając do autokaru, mijaliśmy ten budynek, z pięknym portalem i wykuszem. Nie muszę chyba przypominać, że takie portale mnie zachwycają :D

Wyruszaliśmy w dalszą drogę, spod Królewskiego Uniwersytetu w Belfaście. Uniwersytet, powstał w 1845 roku, z inicjatywy królowej Wiktorii i został objęty jej patronatem. Jest jednym z najlepszych uniwersytetów w Wielkiej Brytanii. I drugim co do ważności na wyspie.

Ruszyliśmy w kierunku Dublina. Zatem do zobaczenia w Dublinie :D

10 października 2020 , Komentarze (6)

Spotkanie z Irlandią Północną, zaczęło się od zwiedzania Londonderry. Irlandczycy nazywają je - Derry. 

Słowo Derry, to dawne celtyckie Doire (znaczyło "gaj dębowy").

Zwiedzanie zaczęliśmy od ratusza Guildhall. Ratusz zawdzięcza obecny wygląd wielokrotnym odbudowom i renowacjom. Ostatnia, wykonana została w 2010 roku. Przechodził ciężkie koleje losu - oblężenia, pożary i ataki terrorystyczne.

Weszliśmy do ratusza, aby obejrzeć jego wnętrze.

W głównej sali ratusza znajdują się kopie historycznych witraży. 

Witraże przedstawiają ważne wydarzenia z dziejów miasta Derry. 

Spacerując, dotarliśmy pod posąg królowej Wiktorii. Bardzo majestatycznie wygląda, nieprawdaż?

A tutaj, intrygujący herb miasta Derry. Trochę straszny ten zadumany kościotrup.

Nad tym jasnym korytarzem, drewniane, beczkowate sklepienie, wisi niczym złowrogi cień.

Po wyjściu z ratusza, zauważyłam tę kamienną sowę przycupniętą na murku. Wiadomo że sowa to mądry ptak, a mądrość przydaje się rajcom podczas ważnych obrad.

Tą ulicą mogliśmy dojść na wybrzeże rzeki Foyle. A może przespacerować się widocznym w tle mostem wiszącym?

Czyż nie jest malowniczy?

(zdjęcie znalezione w internecie)

Londonderry | History & Name | Britannica

Ale nie mieliśmy aż tyle czasu i zawróciliśmy.

Na murze obronnym, znajduje się tablica poświęcona kapitanowi Michaelowi Browningowi. A za murem widnieje Tower Museum.

(zdjęcie znalezione w internecie)

Historic 17th Century City Wall Around Stock Photo (Edit Now) 590034914

Kapitan Browning zginął w XVI wieku. Trafiła go kula wystrzelona z brzegu. Miasto było wtedy oblężone przez Irlandczyków. A Browning, wraz ze swoimi ludźmi, dostarczał żywność i niezbędne produkty, potrzebne ówczesnym mieszkańcom Londonderry. 

W perspektywie ulicy, zobaczyłam Bramę Nadbrzeżną, ratusz i rzekę Foyle.

Weszliśmy na mury miejskie. I natknęliśmy się na armatę, wycelowaną w ratusz. Niezwykle i przerażająco to wygląda, nieprawdaż?

Zresztą to nie jedyna armata. Jest tu cała bateria pozostawiona na pamiątkę oblężenia.

(zdjęcie znalezione w internecie)

Siege of Derry - Wikiwand

Podeszliśmy pod Tower Museum. Ale go nie zwiedzaliśmy. W muzeum, główna wystawa przedstawia historię miasta, od czasów prehistorycznych do współczesności.

Spacerując ulicami...

podeszliśmy pod ten kościół prezbiteriański, którego fronton bardziej przypominał mi grecką świątynię.

Przemierzyliśmy ulicę Biskupią i dotarliśmy do centrum, na plac Diamond. 

Na palcu tym stoi pomnik pamięci ofiar I wojny światowej - Diamond War Memorial. Początkowo pomnik ten miał stanąć w Sheffield, w Anglii.

A ten budynek z wieżą, to jedyny leżący w obrębie starych murów miejskich, hotel - Tower Hotel.

Dalej spacerowaliśmy ulicami Derry.

Podeszliśmy pod budynek, z końca XIX wieku, który wybudowany został z przeznaczeniem na hotel. Teraz mieści się w nim bank. 

Ale w  XVII wieku, w tym miejscu znajdował się Coward's Bastion. Zagadkowa nazwa Bastionu Tchórzy, wzięła się być może stąd, że to było to jedyne bezpieczne miejsce na murach. Nigdy nie było bombardowane i nigdy nie spłonęło.

Dalej krążyliśmy pustymi uliczkami. Była niedziela. A dodatkowo trochę popadało. Dlatego zdjęcia są dość deszczowe.

Spacerujemy dalej.

Podeszliśmy pod Katedrę Świętego Kolumby, wzniesioną na początku XVII wieku, wkrótce po tym jak Brytyjczycy zdobyli Derry. Była pierwszą, od czasów reformacji w Anglii, katedrą, zbudowaną na Wyspach Brytyjskich,.

Nieopodal zobaczyliśmy Bramę Biskupią.

Trochę się nachodziliśmy. Raz wspinaliśmy się...

a raz schodziliśmy w dół.

I znaleźliśmy jeszcze jedną bramę w murach miejskich.

A potem wyszliśmy na zewnątrz murów, przez Bramę Rzeźniczą (niegdyś mieszkali tutaj rzeźnicy i znajdowały się tu sklepy mięsne).

(zdjęcie znalezione w internecie)

Butcher's Gate (Derry) - 2020 All You Need to Know Before You Go (with  Photos) - Derry, Northern Ireland | Tripadvisor

Oglądaliśmy także mury obronne, z zewnątrz.

Należą one do najlepiej zachowanych fortyfikacji miejskich w Europie. Ukończono je w1618 roku. Miejscami mają 9 metrów grubości i wznoszą się na wysokość 8 metrów. Grubsze niż wyższe ;) Co ciekawe nigdy nie zostały zdobyte.

Na zewnątrz murów, leży Bogside (strona bagnista) - dzielnica katolicka. To na tereny bagniste Anglicy zepchnęli Irlandczyków.

W dzielnicy mieści się katedra katolicka, pod wezwaniem św. Eugeniusza.

Przy wejściu do Bogside, widnieje napis na murze "Wchodzisz właśnie do wolnego Derry".

Gdy szliśmy dalej wypatrzyłam tego kotka. Rozczulił mnie jego widok. Wypisz, wymaluj mój Feliks :)

Ten pomnik upamiętnia, tzw. Krwawą Niedzielę. 

W styczniu 1972 r., żołnierze Brytyjskiej Brygady Spadochronowej, zabili 13 uczestników pokojowego marszu protestacyjnego. Manifestanci sprzeciwiali się angielskiemu prawu, umożliwiającemu internowanie każdego podejrzanego o terroryzm Irlandczyka i to bez żadnych dowodów.

Murale świadczą o tym, że mimo aktualnego zawieszenia broni między obiema stronami, wspomnienie konfliktu nadal jest żywe.

W sumie, nic dziwnego, jeśli wciąż internuje się przywódców ruchów wolnościowych, na tak długo.

Pojechaliśmy dalej. Nasz kierowca Paul, przebrał się za Leprikona (Leprechaun). Leprikon to irlandzki mitologiczny skrzat, który zna miejsca ukrycia skarbów (ale niechętnie się tą wiedzą dzieli). Leprikony są złośliwe i lubią alkohol.

Potem za skrzata, przebrał się nasz pilot, Łukasz. Ale jak na Leprikona, był trochę za duży. Ale za to był przyjazny i obdarował nas złotymi monetami.

No i trzeba przyznać, że zgodnie z tradycją, skrzaty objawiły się nam w okolicach ruin XIII-wiecznego zamku, Danseverick. Skrzaty najczęściej pojawiają się w okolicach ruin ;)

Zamek położony jest na pięknych klifach.

Dalszy ciąg wędrówki po Irlandii Północnej, nastąpi...

5 października 2020 , Komentarze (11)

Jestem w Galway. Spacer rozpoczęłam od uliczki handlowej, w której natknęłam się na tę ławeczkę. Siedzieli na niej dwaj panowie, o podobnie brzmiącym nazwisku. Irlandzki pisarz Oscar Wilde (po lewej) i estoński pisarz Eduar Vilde. Estończyka, dołączyli w 2004 roku, kiedy jego kraj przystąpił do Unii Europejskiej. Panowie wyglądają na dobrych znajomych, ale nie są krewnymi i nigdy się nie spotkali.

Zwróciły moją uwagę śliczne bukiety w kwiaciarni, nieopodal.

Dotarłam do Kolegiaty św. Mikołaja. Jest to średniowieczna świątynia, wybudowana przez Anglo-Normanów, w 1320 roku. Święty Mikołaj, opiekun marynarzy, był najlepszym patronem dla portowego Galway.

Oto nawa główna świątyni.

Jeden z pięknych witraży kolegiaty.

Przyznam, że nie wiem, co tu robią Wrota Cesarskie. Przecież to nie kościół prawosławny.

Czyż nie intrygująca jest ta średniowieczna, kamienna chrzcielnica?

Wróciłam do krążenia uliczkami starego miasta. Co chwilę natykałam się na ciekawe kamienice. Na dole mieściły się sklepiki...

i knajpki.

Tutaj uchwyciłam w obiektywie wędrującego ulicą, muzyka.

Przechodziłam też koło irlandzkiej restauracji, odpowiednika amerykańskiego Mac'Donaldsa.

Tu z kolei, kawiarnia Costa Coffee, udekorowana pięknie ukwieconym rowerem. Costa Coffee, to brytyjska sieć kawiarni, druga co do wielkości na świecie.

Sklepy firmy EVERGREEN oferuję zdrową żywność.

W centrum Dzielnicy Łacińskiej, znajduje się słynny pub - The Kings Head. Prowadzony jest, od 20 lat, przez rodzinę Grealish. Można w nim, nie tylko dobrze zjeść i wypić, ale też posłuchać dobrej muzyki, a czasem obejrzeć występy stand uperów. Ten stary budynek, w którym się pub mieści, ma podobno 800 lat. Nawet fasadę zachowano oryginalną.

W tym sklepie, próbowałam kupić oryginalny sweter z wyspy Arran. Wyspa leży u zachodnich wybrzeży Irlandii. Oryginalne swetry są robione na drutach z nieoczyszczonej wełny owczej i dzięki temu nie przepuszczają wilgoci. Co w deszczowej Irlandii jest bezcenne. Niestety, w sklepie mieli tylko współczesne, drogie i nieinteresujące mnie swetry. 

Mknąc do autokaru, mijałam kolejne, potencjalnie ciekawe miejsca. Tradycyjną irlandzką kawiarnię...

i kolorową, zagadkową knajpkę.

Nazwa miasta Galway, pochodzi prawdopodobnie od irlandzkiej nazwy rzeki: Abhinn Gaillimhe (co znaczy, Kamienna Rzeka). 

Tym kamiennym mostem nad Kamienną Rzeką wyjeżdżamy z Galway ;)

W pobliskiej wiosce rybackiej Claddagh, przetrwały zwyczaje i mowa celtycka. Pod koniec XIX wieku, większość Irlandczyków nie znała już swojego celtyckiego języka. A to za sprawą angielskiego okupanta. Znane jest irlandzkie powiedzenie: "Kraj bez języka jest jak kraj bez duszy". 

Mieszkańcy Claddagh przekazują też, z ojca na syna, umiejętność budowy łodzi, zwanych hukierami. Choć teraz używane są one głównie w celach rekreacyjnych.

(zdjęcie znalezione  internecie)

Tradycyjny, irlandzki, hukier, łódka, hrabstwo galway, irlandia Bank Zdjęć  | 1854012 | Fotosearch

Z Claddagh, pochodzą również słynne pierścienie. Przedstawiają dwie dłonie trzymające serce w koronie. Pierścienie są symbolem miłości, przyjaźni, szacunku i wierności. Noszą je Irlandczycy i Irlandki na całym świecie.

Pierścień noszony na prawej ręce, z sercem skierowanym na zewnątrz, świadczy o tym że właściciel jest singlem. A jeśli do środka dłoni, to jest w związku. Pierścień noszony na lewej dłoni, z sercem skierowanym na zewnątrz oznacza, że jego właściciel jest zaręczony, a do wewnątrz, że jest w związku małżeńskim. Według legendy, po raz pierwszy pierścień został wykonany przez Irlandczyka Richarda Joyce'a, dla narzeczonej. Nauczył się jubilerstwa w niewoli w Afryce. Gdy został wreszcie uwolniony, powróciwszy po długiej rozłące, ofiarował pierścień ukochanej.

(zdjęcie znalezione w internecie)

upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/2/...

Wyruszyliśmy w dalszą drogę, przez Connemara National Park.

Dotarliśmy do jeziora Kellymore...

otoczonego górami Twelve Bens.

Podeszliśmy do wspaniałej budowli, Kylemore Abbey.

Pałac został wybudowany w 1868 roku, przez Michella Henrego, potentata handlowego z Manchesteru, a zarazem deputowanego do parlamentu brytyjskiego, z okręgu Galway. 

Pałac był prezentem dla jego pięknej żony.

Pan Henry kupił znaczne obszary torfowisk i je osuszył. Zasadził tysiące drzew, które miały ochraniać sad i wiktoriańskie ogrody, przed silnymi wiatrami. Po nagłej śmierci żony i córki, Henry sprzedał jednak zamek. 

Smutna historia, nieprawdaż?

Podczas I wojny światowej przeniesiono do niego siostry benedyktynki, ze spalonego klasztoru w Belgii. Zakonnice prowadziły tam, do 2010 roku, ekskluzywną szkołę z internatem dla dziewcząt.

Od 10 lat można zwiedzać wnętrza pałacowe. Wcześniej można było oglądać tylko ogrody. Do ogrodów zaprowadzę Was później.

Spacerując po wnętrzach, podeszłam do kominka obramowanego niezwykłą, drewnianą boazerią.

Spodobał mi się ten salonik. Idealny na rozmowy przy kawie.

A na widok szafy bibliotecznej, rozmarzyłam się. Oj, chciałabym taką mieć. 

Bogato nakryty stół, aż zapraszał do biesiadowania.

Z pałacu poszliśmy do kościoła.

Architekt, w sposób romantyczny połączył motywy z brytyjskich obiektów sakralnych, m.in. katedry z Norwich. 

Obejrzeliśmy wnętrze kościoła. Było w nim bardzo dużo światła.

Potem ruszyliśmy na zwiedzanie ogrodów. Zajmują one wiele miejsca wokół pałacu i na wzniesieniu powyżej pałacu.

Spodobało mi się, że ogród używany był także do uprawy warzyw.

Wiosną i latem w ogrodach kwitnie mnóstwo kwiatów. Ale i we wrześniu było na co popatrzeć.

Co jakiś czas przystawałam i przyglądałam się okolicy.

Drzewa zasadzone w XIX wieku, rozrosły się nader bujnie.

Na tych zdjęciach widać, otaczające ogrody, pałacowe mury. Miały one dodatkowo chronić delikatną roślinność przed silnymi wiatrami.

Bardzo spodobały mi się te grusze, rozpięte na murze, niczym winorośle. To już chyba współczesny pomysł.

No i te kwiaty.

Nadszedł czas pożegnania z jeziorem Kylemore.

Podjechaliśmy do miejscowości Drumclif, w której pochowany został poeta William Yeats (laureat literackiej nagrody Nobla, z 1923 roku). 

I właśnie w cieniu góry Ben Bulben, chciał spocząć.

Dotarłam na nocleg do Beach Hotel Mullaghmore, pod Sligo. I taki lord przywitał mnie w recepcji :)

 

Jutro ruszamy na podbój Irlandii Północnej :D