Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Ja-Ogrzyca

kobieta, 49 lat, zabrze

160 cm, 78.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

4 października 2013 , Komentarze (3)

Waga powolutku obsuwa się w dół. Dziś zacumowała przy cyfrze 84,1 kg, czyli ubytek 1,4 kg  od wtorku – uwielbiam pierwsze dni odchudzania!!!. Tak, tak, wiem, to tylko woda i jedzonko zalegające w jelitkach, ale i tak mam uciechę!

Dziś ja - Ogrzyca_O_Siedzącym_Trybie_Życia - wybrałam się na rower, a celem owej przejażdżki było sprawdzenie, jaka też jest różnica pomiędzy dojazdami samochodem do starego miejsca pracy a dojazdami rowerem do nowego miejsca. Zwiedziłam więc uliczki w które nigdy wcześniej nie zbaczałam i z zachwytem odkrywałam nowe oblicze mojego miasteczka, pełne nieznajomych mi domków i domeczków. Ale że trasę próbowałam przekombinować jak najkrótszą, to w drugiej połowie trafiłam na tereny przemysłowe, złomowiec i inne paskudztwa. Brrr. Fuj!!! Trasa do zmiany!!! Przez pachnący las i przyjazne uliczki ma biec i basta! Żadnych złomowców po drodze!!! Znaczy się mam motywację do kolejnej wycieczki, żeby sobie przyjemniejszą trasę przekombinować!

Ale przy okazji tej wycieczki stało się coś fajnego. Kombinując którędy by tu jechać, zwiedzając nowe tereny i stawiając sobie jakiś cel (sprawdzenie trasy) – świetnie się bawiłam!!! Ani się zorientowałam, kiedy machnęłam godzinny spacerek na rowerze trasą urozmaiconą mnóstwem górek i góreczek. Taka zabawa jest milion razy lepsza i przyjemniejsza od jeżdżenia tylko po to, żeby spalić kalorie. Zupełnie inaczej się jedzie, kiedy jedziesz po to żeby jechać, a nie po to, żeby schudnąć. W takim przypadku naprawdę czujesz FRAJDĘ!!! I to jest fajne.


I wiecie co? Czuję się po takiej wycieczce szczęśliwa. Namachałam się tym rowerem pod górki i góreczki, dzięki czemu endorfiny wydzieliły się w całej krasie. Myślicie, że jestem głodna? NIC A NIC!!!

2 października 2013 , Komentarze (4)

Kocham pierwszy dzień odchudzania! Uwielbiam go! Wtedy zawsze waga spada najszybciej. Tym razem po jednym dniu umiarkowanego jedzenia (zamiast obżerania się) waga spadła o 1,1 kg!!!

Co znaczy tylko tyle, że nic nie znaczy, wody mi ubyło i jelitka oraz żołądek troszkę opustoszały, i tyle. Ale jakie zajebiste uczucie... bezcenne :)

I kurcze, wiecie co... jest 6.40 rano a ja się czuję jeszcze najedzona od wczoraj... :)
Nie zawsze muszę mieć filozoficzne notki, czasem też chcę się cieszyć jak naiwne dziecko.

Miłego dnia!

1 października 2013 , Komentarze (4)

Praca, którą mam obecnie, to najlepsza praca w moim zawodowym prawie-dwudziestoleciu. Zdrowe układy i robota, która robi się niemal sama. Z całego naszego biura to ja w ciągu dnia obijam się najwięcej, choć miesięczny wynik mam na ogół najwyższy, co wprawdzie na kasę się nie przekłada, ale mile łechcze moje nadwątlone ego. Do tego 3,5 tygodnia wakacji w lipcu i sierpniu no i oczywiście wszystkie weekendy wolne! Wypłata przed terminem a i kasa przyzwoita. I jeszcze wszystko to zgodnie z prawem. Czego można chcieć więcej?

… ano można…

Do pracy dojeżdżam godzinę w jedną stronę. Powrót to kolejna godzina. Gdybym jeszcze wrzucała piątkę i po prostu zapieprzała jakąś drogą szybkiego ruchu… Ja mam co kilkadziesiąt metrów światła i kilka miejsc, w których grzęźnie się w korkach nawet na parę minut. O kosztach paliwa i napraw samochodu nie wspomnę. A dojazd autobusem to zwiększenie straconego czasu o kolejną godzinę dziennie. Nasza śląska aglomeracja ma multum dróg i naprawdę próbowałam różnych alternatyw (łącznie z różnymi godzinami dojazdów). Niestety, na bezstresową jazdę nie ma szans. Codziennie tracę więc w sumie 10 godzin. Siedzę w aucie, potem w biurze, a potem znowu w samochodzie. Tyję. Kręgosłup mnie boli. Brak mi ruchu. Po przyjściu (a właściwie po przyjeździe) z pracy nie mam ochoty na nic. Oczywiście, można się przyzwyczaić, cieszyć się z dobrej pracy i nie narzekać…


Zaprzyjaźniona, stabilna firma zaproponowała mi pracę. Branża ta sama, zakres obowiązków inny, stres prawdopodobnie większy, bo w obecnej pracy MOGĘ zrobić dane zlecenie klientowi jeśli CHCĘ, a w nowej będę MUSIAŁA zadbać o to, żeby samochody miały zlecenia. Różnica między mogę i chcę a muszę jest ogromna. To mnie przeraża – że coś będę MUSIAŁA. Z obecnej pracy mam wszak doświadczenie, że najlepsze wyniki robię wtedy, kiedy… robię to co chcę!
Ale są też zalety: Do pracy 5 km!!!!! Nie muszę nawet jechać przez centrum miasta, da się przejechać opłotkami, jeśli będę miała taki kaprys! Mogę dojeżdżać rowerem! Mogę iść piechotą! Nawet jeśli pojadę samochodem, to korki w moim miasteczku prawie nie istnieją. Czas dojazdu do pracy w godzinach szczytu to max 15 minut samochodem! Poza tym blisko do wszelkich przyjaciółek, do których w drodze powrotnej mogę wskoczyć na kilkanaście minut ploteczek. Kasę wynegocjowałam sobie trochę lepszą niż obecnie, a należy jeszcze dodać koszty dojazdu, które zmaleją o 80%! No i ten czas, który zyskam! I możliwość aktywnego docierania do pracy (tzn. inaczej niż samochodem)! I jeszcze dodatkowy bonus pod postacią kierowców. Kierowca to taki gatunek samca, który zwykle wie jak wywołać uśmiech na paszczy spedytorki.

Reasumując: w obecnej pracy układy wprost nie do odbicia i zlecenia na zasadzie „chcę”, a w efekcie najwyższe marże w biurze, ale dalekie dojazdy. W nowej mniej samowolki a więcej zleceń na zasadzie „trzeba” i brak możliwości porównania się do reszty zespołu (bo każdy robi zupełnie co innego), ale za to dojazdy bliskie, kasa lepsza a czas zaoszczędzony. I więcej pracy z żywymi ludźmi, a mniej z anonimowymi osobami z drugiej strony komputera, które są tylko ciągiem literek na monitorze.


WCZORAJ ZŁOŻYŁAM WYPOWIEDZENIE (i zalałam się łzami)…


Kurcze, boję się z tą nową pracą… Żal mi tego co znajome, bliskie, oswojone… Poprawiam coś, co jest dobre i boję się, że tym razem strzelę sobie tym pomysłem w kolano… Choć w zasadzie zawsze było tak, że zmiana pracy wychodziła mi na dobre. Więc liczę, że i tym razem dokonałam dobrego wyboru. A zawodowe doświadczenie i praca którą włożyłam w swój emocjonalny i psychologiczny rozwój sprawią, że nadal zlecenia będą robiły się same, a nowe układy będą równie zdrowe co stare.



No, i przecież fajnie by było przyjść do nowej pracy szczuplejsza o jakieś 10 kg?!?!?!? Prawda?!?!?!? A więc MAM NOWĄ MOTYACJĘ. Czas operacyjny dwa lub trzy miesiące (zależy jak dogadam się z szefostwem odnośnie czasu wypowiedzenia).

OD DZIŚ SIĘ ODCHUDZAM! Dla nowego, lepszego jutra!
(Waga wyjściowa 85,5 kg, ech…)


19 września 2013 , Komentarze (4)

Przez pierwszy tydzień szło mi całkiem dobrze. Jadłam około 1500 kcal (nie liczyłam dokładnie, tak tylko „na oko”) i nie czułam jakiejś szczególnej potrzeby, żeby jeść więcej. To co jadłam było smaczne i sprawiało mi przyjemność. Mieszkający w mojej głowie Demon absolutnie nie domagał się ofiary z żadnego tuczącego jedzenia. Czułam cudowny wewnętrzny spokój.
Na efekty nie musiałam długo czekać. Cyferki na wadze zmniejszały się stopniowo z 85,5 kg w poniedziałek 2 września, aż do 82,5 kg w poniedziałek 9 września. Obwód bioder zmniejszył się o 2 cm. Przypuszczam, że w tym czasie schodziła ze mnie głównie woda a nie tłuszcz, ale cudownie było obserwować te zmniejszające się cyfry! Uwielbiam pierwszy tydzień odchudzania. Te dni są dla mnie zawsze takie spektakularne! Potem już wszystko odbywa się powoli. Ale wrażenia tego pierwszego tygodnia zawsze są bezcenne. I te obserwowanie brzuszka, który pozbawiony obciążenia naprawdę odczuwalnie się zmniejsza. Bezcenne!


Ale potem stało się coś niedobrego. Od kolejnego poniedziałku (9 września), albo może od wtorku, poczułam jakiś wewnętrzny, narastający niepokój, dyskomfort, brak energii i miałam coraz większe wrażenie, że wszystko mnie przerasta: praca, dom, związek… Całe to napięcie było tak nieprzyjemne, że próbowałam sobie z nim radzić w jedyny sobie znany sposób – sięgając po coś mocno słodkiego (albo mocno słonego), tłustego, łatwo dostępnego. Na paragonach ze sklepu pojawiły się drożdżówki, ciastka z cukierni, chińskie zupki (szybko się można najeść bez konieczności poświęcania czasu na przygotowywanie), piwo no i oczywiście majonez. Waga poszybowała o 2,2 kg w górę, a ja miałam depresyjne nastroje i ten okropny brak energii. Cały czas obiecywałam sobie, że „jeszcze tylko dziś się najem”, „jeszcze tylko to ciacho w cukierni”, „jeszcze tylko ta podwójna chińska zupka” a potem odzyskam energię i biorę się za siebie. Ale energia nie wracała. A do tego to okropne uczucie, że MUSZĘ nakarmić Demona, że MUSZĘ zjeść coś tuczącego, choć żołądek jest pełny i zaczyna boleć. I nie potrafię tego przerwać, bo mam wrażenie, że jak się nie najem, jak nie zjem kolejnego ciasteczka, to rozpadnę się na kawałki, nie będę potrafiła się na niczym skupić, nic nie będzie ważne a napięcie mnie rozsadzi. Gdzieś tam coś wewnątrz szeptało „spraw sobie przyjemność jedzeniem”, a energia i koncentracja przyjdą same. Faktycznie, po zjedzeniu odrobinę się poprawiało. Ale tylko odrobinę. I tylko na chwilę. To jest jak opętanie…


Jak TO zatrzymać?

7 września 2013 , Komentarze (2)

12 sierpnia postanowiłam się odchudzać. Wymyśliłam sposób, który wydawał mi się rozsądny. Nie pozostawało nic innego, jak tylko go wprowadzić w życie. A tu zonk! Im bardziej chciałam ograniczać jedzenie, tym bardziej potrzebowałam się najeść!!! O ruchu nawet nie wspomnę, bo jedynym ruchem było otwieranie i zamykanie bramy garażu, żeby wyprowadzić lub wprowadzić samochód. No i spacer w sklepie spożywczym w poszukiwaniu kalorycznych przyjemności.

Ręce opadają. Chcesz się odchudzać, a nie potrafisz przestać żreć. Coś jest nie tak. A ty nie wiesz co. Wyrzucasz sobie słabą wolę i brak charakteru. Rośnie poczucie winy, że jesteś beznadziejna, i poczucie krzywdy, bo przecież chcesz i przecież się starasz, a rezultaty są odwrotne od zamierzonych. W takich chwilach masz wrażenie, że jesteś jakaś „nie teges” i już nigdy sobie z problemem otyłości nie poradzisz…


Coś najwyraźniej robiłam źle... Tylko co? Postanowiłam zabrać się za to z innej strony. Tylko z której?


Olałam dietę. Jadłam (a czasem żarłam) ile wlezie. Jedzenie daje mi poczucie przyjemności, a w tej chwili miałam wrażenie, że jest to jedyna dostępna mi przyjemność. Postanowiłam się nie ograniczać – póki co. W ciągu trzech tygodni waga z 82,5 podskoczyła do 85,5 kg.

Zrobiłam sobie za to dodatkowy tydzień urlopu. W ostatnie dni sierpnia pojechałam z Samcem w Beskidy Wschodnie, na samą granicę polsko-słowacką. Po dwóch dniach poszukiwań miejsca na wymarzony biwak, malutka przyczepa campingowa została wciągnięta na niewielką polankę położoną 500 m od drogi, na górce. Od tyłu las chronił nas przed wiatrem, a znajdujący się w lesie głęboki wąwóz przed nieproszonymi gośćmi. Od przodu otwierał się widok na samotne, dostojne Beskidy, gdzie jedynymi żywymi istotami (oprócz nas) była setka koni biegających beztrosko po sąsiedniej górze. Od ludzkich osad dzieliły nas 4 km. Nocą paliliśmy ogniska, na niebie migotały miliardy gwiazd a w trawie cykały zawzięcie świerszcze. Pająki uwijały się w swoich niezliczonych pajęczynach, które rano, ozdobione kropelkami rosy, błyszczały jak egzotyczne naszyjniki. Kiedy noce robiły się wyjątkowo chłodne, na rykowisko wychodziły jelenie. Ich głos odbijał się echem od gór i robił na mnie niesamowite wrażenie. W dali majaczyły czarne, niedostępne pasma gór o barokowych kształtach. Czułam się jak w sercu pogańskiej, magicznej krainy. Czułam się… jak u siebie! W dzień gotowaliśmy jedzenie i nosiliśmy wodę z oddalonego o 200m potoku. Czasem wybieraliśmy się na krótki wyprawy, czasem robiłam zdjęcia. Życie zbliżyło mnie do natury, czas zwolnił. Poczułam się szczęśliwsza. A przede wszystkim… wyciszona!


Tak, to był strzał w dziesiątkę! To było to brakujące ogniwo. Po tygodniu wróciłam do domu i… nagle przestałam mieć nieziemską potrzebę jedzenia bez końca. Przeszło. Samo. Jak ręką odjął! Wróciła mi energia. Łatwiej mi się rano wstaje. Coś takiego się zadziało, że się wyciszyłam. „Ładnie wyglądasz”, „widać że wypoczęłaś”, „nie wiem co zrobiłaś ale wyglądasz na wyciszoną i pogodzoną z sobą” – posypały się komentarze ze strony znajomych. Tak. Tak wyglądam i tak się czuję.


Od paru dni ograniczam jedzenie. Ograniczam, ale nie głoduję. Nie zmuszam się. To przychodzi samo. Jem smaczne rzeczy. Najadam się do syta. Czuję przyjemność. Czuję się spokojniejsza. Coś dobrego się zadziało.

24 sierpnia 2013 , Komentarze (3)

Tak bardzo się starałam, ale coś mi nie wychodzi.  Pomysł z poprzedniej notki wydawał mi się naprawdę rozsądny, ale… ale to nie to…

Im bardziej chcę ograniczyć jedzenie, tym jem więcej. Im bardziej chcę zrobić dla siebie coś zdrowego i smacznego, tym bardziej badziewiowate fast foody wybieram. Frytki, chińskie zupki, w ostateczności kanapki z samym tylko majonezem.  Nawet się nie ważę – wolę nie znać nowej cyfry. Ale spodnie znowu zrobiły się ciaśniejsze. To boli.

Coś jest nie tak. Pomysł na delikatną zmianę menu się nie sprawdził. Bunt wewnątrz mnie. Bardzo silny.
Ja nie mam siły zmieniać menu, ja nawet nie mam siły jeść zdrowo albo normalnie. Czuję, jakby coś ze mnie wysysało energię tak mocno, że muszę się najeść. Dużo, tłusto, kalorycznie. Żadne ograniczenie jedzeniowe nie wchodzi w grę, bo jest jeszcze gorzej. Ruch też odpada – ja naprawdę nie mam energii!

Co robię źle? Dziewczyny postanawiają „odchudzam się” – i chudną. A ja nie potrafię. Czuję się jakby mnie jakiś demon opętał. To się wszystko dzieje naprawdę poza moją wolą… Wstyd mi.

Pomysł, żeby zacząć od ograniczenia jedzenia nie był dobry -nie tędy droga. Na ruch nie mam siły – więc i nie tędy droga. Tabletek i innych „cudownych sztuczek” w ogóle nie uznaję – to też nie ta droga. Muszę szukać innego rozwiązania na początek. Coś muszę zrobić, żeby odzyskać energię. Chociaż tyle energii, żebym mogła ją przeznaczyć na zmianę menu albo więcej ruchu… Masło maślane.

17 sierpnia 2013 , Komentarze (1)

Kryzys paru poprzednich dni powoli mija.

Wypiłam wczoraj wieczorem dwa piwa i bezstresowo poszłam dość wcześnie spać, żeby się w końcu porządnie wyspać. Przespałam 10 godzin i zaraz mi lepiej! I założyłam, że dzisiejszy dzień w znacznej mierze przeznaczam na MOJE potrzeby.



Nareszcie mam więc czas, aby zająć się… moim odchudzaniem! :)

Na początek: MOTYWACJA
Chcę wyglądać atrakcyjnie i naturalnie. Chcę być zdrowa i mieć lepszą kondycję. Ale przede wszystkim chcę czuć się po tych zmianach SZCZĘŚLIWSZA! No i ładnie na zdjęciach wychodzić of coruse!
Dla mnie atrakcyjność to zdrowa sylwetka, zdrowa cera, ale także ciuchy w których po prostu mi ładnie i naturalnie, twarzowa i wygodna fryzurka oraz naturalne zachowanie.

Zaraz potem: CEL:
Chcę pozbyć się 22,5 kg tłuszczu (z 82,5kg na 60 kg, przy wzroście 160 cm – moim zdaniem rozsądne)

To będzie przydatne: PLAN:
Chcę schudnąć, skupiając się na… dawaniu sobie przyjemności, przy pomocy metod jak najbardziej naturalnych, analizując bardziej to czego CHCĘ, niż to co powinnam.
Na początek (w pierwszym tygodniu) chcę zająć się tym, co dla mnie jest najłatwiejsze: KOREKTĄ MENU.
Ale zaraz później będę myślała o ruchu i uporządkowaniu emocji (które z upodobaniem „zajadam”). Będzie też mi potrzebne wsparcie MĄDRYCH osób.

A więc: ZAŁOŻENIA DO MENU:
- będzie mi sprawiało przyjemność;
- będzie na tyle smaczne że można się będzie nim podzielić z drugim człowiekiem;
- będzie syte;
- będzie urozmaicone;
- będzie szybkie w przygotowaniu (nie lubię tracić czasu na gotowanie);
- będzie uwzględniało nowe smaki i przepisy (jeśli akurat najdzie mnie kaprys kulinarnych eksperymentów, co nie zdarza się często ale jednak się zdarza);
- będzie relatywnie tanie (bo są w życiu ważniejsze wydatki niż żarcie - czyż nie lepiej pojechać nad morze za te pieniądze albo w góry?!?!?!?);
- no i motyla noga będzie spełniało wymogi klasycznych diet odchudzających, czyli obniżona kaloryczność, sporo błonnika i białka, ale również węglowodany (produkcja serotoniny i poczucie szczęścia) oraz tłuszcze (w rozsądnych ilościach). Celowo nie podaję z góry ilości kalorii, bo moje subiektywnie odczuwane potrzeby pewnie będą się zmieniały. Zakładam około 1500 kalorii, ale jeśli najdzie mnie ochota na mniej albo więcej – to dlaczego nie? Kaloryczność i zawartość składników odżywczych w najczęściej używanych przeze mnie produktach znam dość dobrze. Niech więc zostanie „ocenianie wszystkiego najczęściej na oko”, no chyba że mnie najdzie ochota na głębszą analizę i staranne obliczenia – od czasu do czasu można.
- sama sobie będę wymyślać co jem, nie interesują mnie z góry narzucone projekty i mądrości, interesuje mnie moja przyjemność.


Kurczę, sporo tych założeń, w dodatku dość ambitne. Sama jestem ciekawa czy uda mi się pogodzić założenia klasycznej diety z moją potrzebą niezależności, sytości, przyjemności, podzielenia się czasem jedzeniem z bliskimi mi osobami (ja tak wyrażam miłość), a do tego jeszcze z uwzględnieniem mojego lenistwa, a przy tym odłożyć kasę na inne przyjemności.
Dlaczego tak to wymyśliłam? Bo mam dość diet, które kojarzą mi się z karą bożą, krzywdą, stratą, ograniczeniem, nadmierną kontrolą i depresyjnymi nastrojami, a dodatkowo znacznie utrudniają przebywanie między „normalnymi” ludźmi. Zbyt krótko jesteśmy na tym świecie, żeby tracić życie na umartwianie się. Co to komu da? JA CHCĘ BYĆ SZCZĘŚLIWA!


Jest taka jedna piosenka, której słuchałam kiedyś, kiedy wymyśliłam sobie, że czegoś tam chcę. Potem włożyłam w to odrobinę wysiłku, a marzenie (dość dalekie początkowo) spełniło się niemal samoistnie. Dlatego ta piosenka bardzo dobrze mi się kojarzy i jest dla mnie nośnikiem niesamowicie dobrej energii. Dla innych zapewne zupełnie obojętna, na moje dobre emocje działa tak, jak działa sztorm na zalegające pod morskim piaskiem bursztyny – wyrywa je z dna mojego jestestwa, z odmętów zapomnienia i wyrzuca na brzeg, dając radość i przypływ ogromnej energii. To współczesna przeróbka jednej z piosenek z musicalu „Hair”: „Let the sun shine”. Uwieeelbiam! Link poniżej:

Let the sun shein

16 sierpnia 2013 , Skomentuj

Mam problem z tą moją motywacją, coś jest nie tak, coś dzieje się dokładnie na odwrót niż miało się zadziać.


Od czwartku planowałam wprowadzić zmiany w jadłospisie, tymczasem już od wtorku zaczęły się problemy z jedzeniem podnad miarę (więcej, niż jadłam dotąd). We wtorek tłumaczyłam to sobie niewyspaniem, w środę tym, że wszystko mnie złości i nic się nie udaje, w czwartek dniem wolnym spędzonym z moim facetem i brakiem asertywności w dysponowaniu własnym czasem, a dziś tym, że jestem zła, niewyspana i w ogóle to „zaczynam od jutra”. Po prostu nie potrafię się opanować. Dawno tak nie miałam. Tak mi się działo w czasie kiedy mocno się ograniczałam – wtedy przychodziły takie nieopanowane napady jedzenia. Ale teraz jeszcze nawet nie zaczęłam się ograniczać, a już dostaję napadów wilczego apetytu, tłumacząc to czymkolwiek.

Jest mi strasznie wstyd, kiedy to piszę. Chciałabym napisać, że idzie mi świetnie i czuję się znakomicie, a tymczasem zaczynam od tego, że... nie potrafię zacząć. :(

Co się ze mną dzieje?!?!?
Ja już nic z tego nie rozumiem...

12 sierpnia 2013 , Komentarze (3)

Ile razy można umierać i rodzić się na nowo? Ile razy można odchudzać się i tyć na przemian?

Byłam grubym dzieckiem, grubą nastolatką i otyłą kobietą. Czasem udawało mi się schudnąć i to były najpiękniejsze chwile mojego życia. Jednak wszystko szybko wracało, czasem nawet z nawiązką. Marzenie o normalnej, zdrowej figurze to obsesja mojego życia.

Mam 38 lat. Od trzynastu lat na przemian chudnę i tyję. Wciąż tak samo marzę o zdrowej sylwetce, ale czuję się coraz bardziej zniechęcona powrotami znienawidzonej otyłości. Odchudzając się i tyjąc na przemian, czuję się jak mityczny Syzyf, z mozołem toczący pod górę swój ciężki głaz, tylko po to, aby u szczytu głaz sturlał się na dół, i całą morderczą pracę trzeba zaczynać od nowa, wciąż od nowa, bez końca…

Tak bardzo chcę schudnąć! I chcę zachować szczupłą, zdrową sylwetkę! Ale jestem już zmęczona tymi ciągłymi dietami, ciągłym odmawianiem sobie każdego kęska jedzenia, ciągłym kontrolowaniem menu i wagi. Męczy mnie to udręczanie samej siebie, męczy mnie obsesja ograniczeń, narzuconych reżimów, mądrych prawd co trzeba, co się powinno, co należy a czego nie wolno. Męczy mnie czekanie z zakupem nowego ciucha na dzień, kiedy będąc szczuplejsza będę tego ciuszka warta. Chcę być szczęśliwa – tu i teraz. I chcę schudnąć!

Skoro ciągle coś robię tak samo, i ciągle nie mam efektów, to być może coś robię źle? Może to szalone, ale chodzi mi po głowie pytanie, „co by tu zrobić, żeby się nie narobić?” I czy to w ogóle jest możliwe? Bo przecież ile razy można umierać i rodzić się na nowo? I ile razy można odchudzać się i tyć na przemian?