Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Ja-Ogrzyca

kobieta, 49 lat, zabrze

160 cm, 78.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

22 października 2013 , Komentarze (4)

 

Kilka miesięcy wcześniej w razie ataku Demona Głodomorry próbowałabym rozwiązań siłowych. Na siłę przetrzymać głód. Przetrzymać i koniec. A jakbym jeszcze nie daj Boże w takim ciężkim dniu zjadła kromeczkę chleba więcej niż zakłada norma, to należałoby następnego dnia zjeść o ową kromeczkę mniej – żeby bilans kaloryczny się zgadzał i basta! Już takie ograniczenie samo w sobie jest stresujące, bo nie dość że dzień z jakiegoś powodu głodowy, to jeszcze kolejny szykował się okrojony o następne kęsy. Już na samą myśl robi mi się nieprzyjemnie i czuję stres! Najczęściej kończyło się tym, że zamiast zjeść kolejnego dnia mniej, zjadałam jeszcze więcej.

Tym razem postanowiłam się zastanowić, co zrobiłby „Normalny Człowiek” na moim miejscu. Otóż myślę sobie, że „Normalny Człowiek”, jeśli w danym dniu poczułby się bardziej głodny niż zwykle, to po prostu zjadłby trochę więcej i po sprawie. Jako że dzień spędziłam aktywnie na rowerze, dałam sobie prawo do zjedzenia więcej. Jest tylko jedno „ale”. „Normalny Człowiek” - w odróżnieniu ode mnie - nie reaguje głodem na problemy emocjonalne. Więc kiedy wieczorem Demon Głodomorra napadł mnie w całej swej okazałości, zaczęłam się zastanawiać, co też może mi dolegać, że czuję takie podenerwowanie. Jedyne, czego się doszukałam to to, że wyznaczyłam sobie na niedzielę za dużo różnych zadań, których w żaden sposoób nie udało mi się zrealizować i czułam, że nie uda się to nawet w najbliższych dniach. Przez to czułam się przytłoczona i mało wydajna. A do tego mocno bolał mnie fakt niezrobienia owych zadań i konieczność zrobienia ich w przyszłości. A do tego doszedł stres, że z niczym sobie nie radzę, znowu mam zaległości, i że jedna zaległość pociągnie drugą zaległość i będzie coraz trudniej się z tego wykopać. Nic, tylko iść do kuchni i się najeść, będzie chwila ulgi...

Takie rozmyślania przyniosły drobną ulgę. Przynajmniej wiedziałam o co może mi chodzić, a skoro tak, to mogłam się zastanowić, co z tym fantem zrobić. W przeszłości wyznaczałam sobie nierealne, wygórowane standardy, a kiedy mnie przerastały, jedynym sposobem żeby uciec od takiego wygórowanego zadania było jedzenie. A jak już się najadłam – wtedy to już mi było wszystko jedno, i nie robiłam totalnie nic. Najadłam się, nażarłam, nieraz doprawiłam piwem i szłam spać albo zatapiałam się w komputerze.
Tym razem postanowiłam zrobić to samo, z pominięciem fazy jedzenia. Znaczy się: olałam zadania, które miałam wykonać. Olałam je i w poniedziałek i we wtorek. Zrobię później. Skoro taki ze mnie Leniwy Ogr, to niechaj będę Leniwym Ogrem. Ogrzyca robi sobie wolne. A co, należy mi się! Skoro tak chce moje wewnętrzne ja to niechaj tak będzie. Widocznie tego mi potrzeba. Trudno. Jednym z zadań było na przykład zafarbowanie sobie włosów (sama farbuję, cały proces farbowania, mycia, suszenia, układania i sprzątania łazienki kurcze prawie 2h zajmuje, a to dla mnie wieczność). Odpuściłam. Chodzę z odrostami. Zafarbuję za parę dni. Trudno. Wolę być szczupła z odrostami niż perfekcyjna i gruba.
Zdenerwowanie trochę zeszło, potrzeba nawpieprzania się zmalała, ale nie umarła do końca. Coś jeszcze się tliło.
Pozwoliłam więc sobie jeszcze w poniedziałek zjeść trochę więcej, na tyle, żebym czuła się naprawdę syta. I na wszelki wypadek zafundowałam sobie na dzisiejsze I śniadanie kanapkę z jajkiem (mója sprawdzona metoda na głoda), a na II śniadanie sałatkę na winie (znaczy się wymieszane wszelkie zielsko które mi się nawinie – czyli źródło błonnika i satysfakcji ze smaku).

No, i po tym wszystkim mogę powiedzieć, że ZNOWU SIĘ CZUJĘ NORMALNIE! Demon Głodomorra śpi w zakamarkach mojego jestestwa i pewnie znowu przylezie, kiedy będę chciała być dla siebie zbyt surowa. Wcale nie taki wstrętny ten Demon jak mi się na początku wydawał.
A że mam włosy nie zafarbowane, liście przed domem nie zamiecione, chwasty na cmentarzu nie do końca unicestwione, pranie nie włożone do szafy?!?!?! A w d... to mam!!!!!!!!!!!!!!! Jestem może i leniwym, ale szczęśliwym i (co najważniejsze) nieprzejedzonym Ogrem!

PS Aaaa, mimo wszystko jednak zęby musiałam mocno w ten niedzielny wieczór zacisnąć, żeby nie rozdziawić paszczy i po najmniejszej linii oporu po prostu się nie objeść. Samo się nie zrobiło. Musiałam się trochę wysilić. Ale warto było.

20 października 2013 , Komentarze (6)

TO atakuje.
Po raz pierwszy od trzech tygodni. Głód. Nie fizyczny. Psychiczny. Demon.
Przyśpieszony oddech. Przyśpieszone bicie serca. Poczucie napięcia.
I tylko jedna myśl: "zjedz, będzie ci dobrze". Fantazja podsuwa obrazki kojącego pokarmu. I wizję spokoju. Tylko jedna porcja. Tylko troszeczkę.

Nie, to nie są objawy fizycznego głodu.
Kurcze, sama już nie wiem co to jest. Demon.

Coś we mnie się tłucze i domaga uwagi. Tylko co? Nie potrafię złapać tropu.

To może być chwilowy kryzys albo początek głębszego kryzysu. Brakowało mi walki z Demonem no to właśnie ją mam. Kurcze, ale dlaczego właśnie teraz, wieczorem, przed snem? Po całkiem fajnym dniu pełnym ruchu i smacznie skomponowanego menu? Co do cholery jest nie tak?!?!?!?

Naprawdę mam ochotę nawpieprzać się i zasnąć snem sprawiedliwego.
Tylko że kurcze wtedy to ja nigdy z Demonem nie wygram. I tak zjadłam dziś już więcej niż ostatnio jadałam. Coś jest nie teges...

19 października 2013 , Komentarze (6)

Zamarzyła mi się wyprawa na grzyby, przy czym nie znam się na nich w ogóle, bo skomplikowana ta sztuka myszkowania po lesie jest mi totalnie nieznana. Umówiłyśmy się z Monew32 „jak się obudzimy”. Podniecona perspektywą wymarzonej wyprawy na grzyby wstałam już o szóstej rano, ale pomyślałam, że biedna Monew ma prawo się wyspać, więc dałam jej spokój i nie dzwoniłam.

Wskoczyłam za to na rower i pojechałam do sklepu po świeże pieczywo, i jeszcze do innego sklepu po świeżą zieloną pietruszkę do śniadania. Zimno mi było na tym rowerze o świcie jak diabli, mało sople lodu z zębów mi nie zwisały, ale jakąż miałam satysfakcję, że robię zakupy korzystając z siły własnych mięśni, a nie jak zawsze – z siły koni mechanicznych. Cała przejażdżka zajęła raptem dziesięć minut plus czas poświęcony na zakupy, ale za to jaka satysfakcja! Zawsze to ciut bardziej ruchliwy tryb życia. No, i o taką formę zwiększania ruchu w moim życiu mi chodzi. Tylko więcej takich pomysłów musiałabym mieć. I czasu chyba więcej… Pożytek z tak rozpoczętego dnia był jeszcze i taki, że jednak się na tym rowerku rozgrzałam i do końca dnia było mi ciepło, podczas kiedy inni skarżyli się, że im zimno.


Kiedy już zrobiłam zakupy, zjadłam śniadanie, ugotowałam obiad i zrobiłam pranie, zegar wybił godzinę jedenastą. Pomyślałam, że o tej porze krzywdy Monew już nie wyrządzę telefonem, więc zadzwoniłam. Jakież było moje zdziwienie, kiedy odebrała natychmiast i głosem absolutnie niezaspanym oznajmiła, że ona to już wstała o szóstej rano ale… nie chciała mnie budzić! No, tośmy się dogadały!!!


W lesie spotkałyśmy się przed dwunastą.
Chwilę potem znalazłam pierwszego w swoim życiu grzyba. Podgrzybka znaczy się. Sukces odtrąbiłam donośnie. A kilka minut później jeszcze kawałek innego podgrzybka.
- O, mam już jeden i ćwierć grzyba! – ucieszyłam się jak dziecko, wkładając maleńkie kawalątko do wielkiego koszyka.
- Chyba jedna ósma… - skwitowała Monew, patrząc z ukosa na maleńki odłamek grzybka w czeluściach mojego wielkiego kosza.

W efekcie ponad dwugodzinnej eksploracji lasu uzbierałam tylko tyle grzybków, że ledwo co przykrywały mi dno, i z wielką zazdrością patrzyłam na zawartość koszyka koleżanki i jej wypasione okazy. Jak to możliwe, że ja je mijałam i nie widziałam?!?!?! W dzieciństwie też nigdy nie widziałam żadnego grzyba, i dlatego rodzice przestali mnie ze sobą zabierać. No, ale teraz przynajmniej zebrałam cokolwiek. No i spełniłam chodzące za mną od pewnego czasu marzenie. I to się liczy!!!

Ach, no i do tego należy dodać, że dzięki tej wyprawie miałam ponad dwugodzinny spacerek po lesie, co oczywiście jest kolejnym elementem budowania mojej nowej ruchowej tożsamości.
Jedzeniowo też nadal dobrze, czyli zakładana od pierwszego października „normalność”. Taka mniej - więcej „normalność”, bo kontrolowanie kaloryczności jednak do końca normalne nie jest. W każdym razie nie objadam się i to jest sukces!


Acha, i powiem Wam w sekrecie, że na niedzielę też się umówiłyśmy na grzyby – spotkamy się… jak się wyśpimy!!!



17 października 2013 , Komentarze (3)

Z zębem podziało się źle. Z każdą chwilą stawał się coraz bardziej odporny na tabletki przeciwbólowe. W końcu o drugiej w nocy obudził mnie silny, pulsujący ból szczęki, a przy okazji mdłości i zgaga spowodowane najprawdopodobniej różnej maści przeciwbólowymi tabletkami. Do tego rano doszło poczucie niewyspania. Koszmarna mieszanka.

Dopiero w takiej konfiguracji mogłam poczuć wyraźnie, jaką rolę w moim życiu pełni JEDZENIE. Jest niczym balsam na obolałą duszę i obolałe ciało. Połykając kolejne kęsy czułam wyraźnie, jak koją ból i dają przyjemność. Lepiej niż silne lekarstwa czy uścisk drugiego człowieka. Tak, to naprawdę takie uczucie, jakbyś na bolące, rozpalone gardło lała chłodny, gęsty, smaczny słodki syrop. Czysta ambrozja.

Nadal jem tyle, ile założyłam, że będę jadła. Bacznie obserwuję swoje ciało i wciąż zadaję sobie pytanie: „czy jestem głodna?” „Z jakich impulsów w moim ciele to wynika?” Obserwując siebie widzę, że rzadko kiedy czuję głód. Właściwie, chyba nawet nie potrafię do końca go opisać. Za to widzę, że jedzenie jest dla mnie swoistym źródłem namiętności. Pożądam go całą sobą. Trochę to takie uczucie, jak pożąda się drugiego człowieka. A kiedy planuję je sobie ograniczyć, odczuwam panikę. Nawet robiąc zakupy, często sięgam po coś jeszcze w obawie przed… głodem.

A teraz, kiedy „jem normalnie” (no, w każdym razie „normalnie” w moim rozumieniu), to nagle mam poczucie jakiejś pustki. Brak przeplatających się emocji spowodowanych objadaniem się: przyjemności, poczucia winy, odprężenia i napięcia. I brak emocji spowodowanych odstawieniem jedzenia: rytuału ważenia, lęku przed głodem, głodu emocjonalnego i fizycznego, etc. I nagle jakaś taka pustka bez tego. Bo jedzenie stało się w moim życiu  najważniejsze. Zapełniło wszystkie pustki. Mając problem z jedzeniem jestem kimś. Nie mając go, czuję się jakby czegoś mi brakowało.

Kiedy byłam nastolatką, może i wtedy byłam gruba, ale nie miałam zaburzeń odżywiania. Nie chudłam i nie tyłam na przemian. Po prostu miałam swoją wprawdzie wysoką, ale stałą wagę. Ale wtedy ważni byli rówieśnicy, to, czy będą w danym dniu w tym miejscu, w którym zawsze bywali, czy jakiś kolega zwróci na mnie uwagę a może mi się ktoś spodoba? A może z którąś z koleżanek zrobimy coś szalonego? Stosunki międzyludzkie wtedy jeszcze były ważne. Potem przyszedł czas ogromnej samotności, kiedy moje przyjaciółki wychodziły za mąż, a ja grubaska wciąż pozostawałam sama. Płakałam. Tak bardzo wtedy tęskniłam za bliskością. Tak jak dziś tęsknię za jedzeniem… Co się stało z tymi emocjami sprzed lat? Gdzie się podziała moja potrzeba bliskości drugiego człowieka? Dziś niemal w każdej chwili czuję psychiczną potrzebę jedzenia, mniejszą albo większą. A miłość najpełniej okazuję… karmieniem. Za to prawie wcale nie czuję potrzeby bliskości drugiego człowieka. Raczej boję się, że będę zraniona. Co się ze mną stało?!?!

 

Mam wrażenie że uciekłam przed ludźmi w jedzenie, bo tak jest bezpieczniej. Jedzenie nie rani. To przerażające, ile w moim życiu jest myślenia o jedzeniu, a jak mało o drugim człowieku…

17 października 2013 , Komentarze (7)

Pożaliłam się Samcowi na bolące zęby, po babsku licząc na dobre słowo, przytulenie i pogłaskanie.
Samiec tymczasem najpierw wyraził prawdziwą, nieskrywaną radość że to nie jego bolą zęby, po czym podrapał się po głowie, pomyślał i postawił diagnozę:
- Wiesz co Samico, a może ty po prostu ostatnio za bardzo zgryźliwa byłaś?!?!?!

O żesz ty!!!! :)

15 października 2013 , Komentarze (7)

Dziś miałam okazję powalczyć z Demonem.
Rozbolał mnie ząb. Poszłam do dentysty. Okazało się, że sprawa nadaje się już tylko do leczenia kanałowego (dobrze, że w ogóle jeszcze do czegoś się nadaje). Już rozsadziłam się w fotelu z rozdziawioną paszczą gotowa na wszystko, byle tylko bólu się pozbyć, tymczasem pan dentysta zgonił mnie stamtąd z informacją że „dziś nie ma tyle czasu, umówimy się na piątek”. A więc jeszcze trzy doby będę się musiała męczyć. To straszne! Tabletki przeciwbólowe niby działają, ale ból wędruje po całej lewej stronie szczęki a raz zahaczył nawet o obojczyk, i nigdy nie wiadomo, kiedy się odezwie.
Pan dentysta może i przystojny jest, ale ja tam normalny obywatel jestem i jak każdy normalny człowiek na widok dentysty stresa przeżywam.
Ledwo z tego przybytku wyszłam, a w mojej głowie natychmiast rozdarł się Demon:
- JEEEEŚĆ!!!! Szybko! Coś mocno przetworzonego! Chińską zupkę sobie kup! Trzy od razu, inaczej będziesz głodna! Należy ci się jakaś osłoda przy takim cierpieniu!
Aż czułam jak mi ślinka cieknie. Wpakowałam się do samochodu, jęzorem obolałą szczękę pomacałam, czy aby jeszcze zębów z bólu nie postradałam, po czym skupiłam się na reszcie ciała. Co takiego czuję w moim ciele, że przyszło mi do głowy, żeby coś zjeść? Odpowiedziała mi cisza. Tylko dziwne napięcie gdzieś na wysokości klatki piersiowej, nijak nie kojarzące się z głodem. Raczej z jakimś uciskiem.
- Słuchaj Demon, jak naprawdę jesteś głodny, to dam ci kanapkę z pomidorem – zaproponowałam dobrodusznie i czekałam na reakcję. Jeśli jestem naprawdę głodna, mój organizm powinien się ucieszyć na jakąkolwiek przekąskę i w głowie pojawi się myśl „jasne, dawaj tę kanapkę”. Tymczasem Demon wyraźnie się obruszył:
- Nie chcę kanapki z pomidorem. Chcę pizzę. Nooo, taką malutką chociaż… – zaskamlał. Aaaa, tu cię mam! To nie jest głód, to jakieś coś. Demon znaczy się. Nie wolno ulegać!!!
Na obiad wymyśliłam zupę pomidorową z warzywami i zadowolona pojechałam do domu gotować. Demon siedział obrażony w kącie mojego jestestwa i nie odzywał się. Już zagotowałam wodę i przygotowywałam warzywa, kiedy odkryłam, że w ryżu jest coś, co przypomina mi obecność moich przyjaciół moli. Jakieś takie niektóre ziarenka posklejane podejrzanie, niby pajęczynki jakieś, a ja przewrażliwiona na tym punkcie jestem, nie lubię tych żyjątek, bo zjadają mi moje jedzenie! Na wszelki wypadek wyrzuciłam ryż. Tylko… co tu teraz zjeść na obiad, skoro lodówka przed zakupami prawie pusta? „Zjedz ciastka” – ryknął ucieszony Demon. Ciastka leżą w szafce od paru dni i dumna jestem z siebie, że się jeszcze na nie nie rzuciłam. Aż mi się ciemno przed oczami zrobiło na myśl, że mogłabym je tu i teraz w ramach obiadu pochłonąć wszystkie na raz z lubieżnym mlaskaniem. Mniam… Nie! Nie ma mowy! Żadnych ciastek na obiad! Demon rzucił się oburzony i poczułam znowu nieprzyjemne napięcie w klatce piersiowej. W tym czasie na szczęście miałam już w ręku nóż i zabierałam się za szybką produkcję obiado-kolacji złożonej z kartofli z masełkiem i mizerii. Czas przygotowania: pół godziny. Kalorie: około sześćset. A może siedemset. Wartość dietetyczna: średnia (no lepsze to niż chińska zupka z Radomia). Satysfakcja z jedzenia: bezcenne! Demon odszedł z nosem zwieszonym na kwintę.
- Przypominam, że na deser mogłabyś ciasteczka… - sapnął jeszcze przez ramię i przepadł. Ząb po kolejnej tabletce też się uspokoił.
Ufff. No to mamy spokój.


Jako że minął mi drugi tydzień „normalnego jedzenia” („żarciowej abstynencji”), to pragnę się pochwalić, że pozbyłam się już dwóch kilogramów mnie. Waga wyjściowa z 1 października: 85,5 kg. Dziś na wadze: 83,6 kg. Ubytek w ciągu ostatniego tygodnia: 0,5kg.
Ubytek kilogramów wprawdzie niewielki, ale JEDZENIOWA NORMALNOŚĆ (lub chociaż jej namiastka) to dla mnie ogromny sukces! Trzy posiłki dziennie, kiedy jem co chcę i jestem syta (delikatnie tylko kontrolując kaloryczność, żeby oscylować w granicach 1500 kcal), dają mi poczucie normalności. Nie głoduję i nie przejadam się. No i jem to co chcę. Staram się wsłuchiwać w potrzeby mojego ciała. Odróżniać Demona od głodu i głód od Demona. Na każdym kroku zadaję sobie pytanie „czy to co chcę zjeść jest wg mnie normalne?”. Tylko ruchu ciągle jeszcze mam za mało. Stanowczo za mało. Pocieszające jest to, że kiedy już zafunduję sobie spacerek, taniec czy rowerową przejażdżkę, to czuję prawdziwą, rozpierającą mnie radość, i to daje podstawy do kombinowania, jaki by tu jeszcze ruch sobie wymyślić, żeby poczuć się szczęśliwą.


Ach, i jeszcze jedno - w ramach powrotu do normalności: od dziś postanawiam ważyć się tylko raz na tydzień. No bo powiedzcie same, Drogie Panie, kto normalny (normalny w sensie wolny od obsesji żarciowo-odchudzaniowej) waży się codziennie?!?!? Ojjj ciężko mi będzie bez tego emocjonującego rytuału dzień zaczynać. Oj będzie mnie skręcać z ciekawości: ileż to ja dzisiaj ważę…

14 października 2013 , Komentarze (3)

Założyłam sobie jedzeniową abstynencję i utrzymuję ją od początku października. Strasznie tym doświadczeniem jestem zaabsorbowana, chciałabym na ten temat na okrągło rozmawiać, roztrząsać, ale kurcze teraz okazuje się, że nie ma o czym. No bo co? Bo nagle straciłam potrzebę obżerania się. Nie, no serio. Wiem, dziwne.


Kiedy tylko pojawia się impuls „zjedz to czy tamto”, rozkładam go na czynniki pierwsze. Czy jestem głodna? Co czuje moje ciało? Czy odczuwa głód? Jak go odczuwa? A jeśli brzuszek mam pełny, to co czuje moje ciało, że pojawił się impuls „jeść”? O, jest jakieś napięcie. O co chodzi? Aaa, to taka czy inna emocja się dobija. No i na ogół przy takiej analizie impuls się rozpływa. Nie wiem o co tu chodzi.


Prawdę pisząc to jestem rozczarowana, a nawet zła. No bo teraz, kiedy postanowiłam zidentyfikować Demona i opisać kawałek po kawałku, to on się chowa. Teraz, kiedy wymyśliłam sposób walki, to nagle nie mam z kim walczyć. Co to za walka, kiedy przeciwnik dał nogę?


Owszem, cieszę się tą normalnością jedzenia. No bo z jednej strony nie objadam się, nie tyję i nie mam poczucia winy, a z drugiej  jem na tyle dużo, żeby się najeść i na tyle smacznie, żeby tym jedzeniem się rozkoszować. Bezstresowo zjadłam nawet jeden kawałek ciasta u znajomego, wypiłam dwa kieliszki likieru a w weekend poszłam na obiad do restauracji. Cała reszta jedzenia też wydaje mi się normalna. Nienormalne jest co najwyżej moje ogromne zaabsorbowanie całą tą sytuacją.


No ale… Wiele lat temu uczyłam się prowadzić samochód. Całą uwagę skupiałam wtedy na tym, żeby wrzucić prawidłowy bieg, wcisnąć prawidłowy pedał i nie pomylić spryskiwaczy z migaczami. Z czasem ze zdumieniem dostrzegłam, że te czynności, które wydawały mi się nie do opanowania (zwłaszcza w połączeniu z koniecznością kręcenia kierownicą), nagle zaczynały się robić automatyczne i wymagały coraz mniej mojego zaabsorbowania nimi. Teraz po prostu wsiadam i jadę, nawet nie myślę że zmieniam biegi czy włączam migacz. Robię to automatycznie. Może tak samo z czasem stanie się z jedzeniem?


Nieeeeee… To chyba nie może być takie proste! Raczej to tylko chwilowe ustąpienie choroby, której nawrót może przyjść szybciej, niż się spodziewam, a wtedy żadne rozkładanie Demona na części pierwsze nic nie pomoże, tylko powędruję prosto do lodówki…

11 października 2013 , Komentarze (5)

Od dłuższego czasu analizuję dietetykę i psychologię, coś tam czytam, coś tam studiuję, czasem nawet coś zastosuję, ale ogólnie to łażę po świecie, tyję i chlipię: „Jak ja mam schudnąć? No powiedzcie mi jak?”. Ktoś mądry mi niedawno zasugerował, że teoretycznej wiedzy to ja już mam wystarczająco dużo. „Teraz weź to do cholery i ZRÓB!!! Normalnie. Tak jak alkoholik. Wytrzeźwiej!”

Ponieważ jestem uzależniona od jedzenia i (chyba) od odchudzania, chcę „wytrzeźwieć” z naprzemiennego obżarstwa i odchudzania. Czyli mówiąc po polsku: chcę zacząć jeść normalnie.


Z takim alkoholem to sprawa jest (przynajmniej z definicji) klarowna: abstynencja od alkoholu to po prostu niespożywanie alkoholu. Wykreśla się wódkę, piwo, nawet czekoladki z likierem. Często w zamian wprowadza się słodycze. Ale co zrobić z jedzeniem? Co to znaczy JEŚĆ NORMALNIE?

 

W moim rozumieniu normalne jedzenie, to jedzenie w zgodzie ze sobą, z własnym organizmem, własnymi potrzebami i własnymi preferencjami – ale tylko dla zaspokojenia głodu i od czasu do czasu dla przyjemności. Natomiast nienormalne jedzenie jest wtedy, kiedy kompulsywnie wrzucasz do buzi kaloryczne kąski, po to tylko, aby zabić dręczące cię napięcie. Albo kiedy w jedzenie uciekasz przed problemami. Albo żeby na chwilę oderwać się od świata. No i jedzenie na stojąco też jest nienormalne (albo przynajmniej podejrzane). I wszystkie diety odchudzające, z którymi czuję, że się męczę, albo muszę mocno się kontrolować – to też jest nienormalne.


Na tą chwilę za normalność przyjmuję takie jedzenie, żebym czuła się syta, ale nie przejedzona. Najbardziej odpowiadają mi trzy posiłki w ciągu dnia. Nie chcę kompulsywnie analizować ani kontrolować mojego menu, ale żeby wyznaczyć sobie jakieś mierzalne ramy normalności, to przyjmuję, żeby mieścić się dziennie w granicach 1500 – 2000 kcal. Jeśli dam radę i zjem „tylko” 1500 – waga będzie delikatnie spadała, a jeśli poczuję głód, mogę sobie pofolgować do 2000 kcal – wtedy waga będzie mniej więcej bez zmian. Jeśli dzień wypełniony będzie większą ilością ruchu, to wartości te oczywiście można swobodnie korygować. Wszystko zgodnie z potrzebami organizmu. Byle nie trzymać się sztywno jakichkolwiek chorych ograniczeń. I nie pozwalać się opętać Demonowi zmuszającemu do jedzenia bez opanowania. I nie wpaść w spiralę mocnego ograniczania jedzenia.

Ach, no i normalność to jeszcze zajmowanie się codziennym życiem, obowiązkami, relacjami, dopuszczanie do głosu emocji… A nie tylko koncentracja na wadze.

A w kwestii ruchu to aktywność taka naturalna, dla przyjemności, albo chociaż dla jakiegoś celu, a nie zmuszanie się do czegokolwiek w imię spalania kalorii. Niech to będzie w zgodzie z ciałem i duchem. Tak żebym na łożu śmierci mogła jeszcze wspominać tę cudowną przejażdżkę rowerem przez las albo aksamitny dotyk wody kiedy pływałam w jeziorze. Nie, no kurcze, nie wiem czy łapiecie o co mi chodzi. Nie chcę zapieprzać na bieżni na jakiejś śmierdzącej siłowni z licznikiem kalorii w ręku. Chcę się cieszyć życiem. Tak naturalnie. A nawet zwierzęco.

Ach, no i normalność dla mnie jeszcze często objawia się… poczuciem przyjemności. Takiej przyjemności, która rozlewa się ciepłem od serca po całym ciele. Nie sposób pomylić jej z czymś innym. To jest taka przyjemność, jaką czujesz, wcinając ulubiony chleb z pomidorem i cebulką kiedy jesteś głodna, ale której nie poczujesz, zapychając się chipsami z majonezem kiedy masz doła.


Nie, no w teorii wydaje się proste…
Bo teorię to ja mam dobrze opanowaną.


PORA ZACZĄĆ TRZEŹWIEĆ. Od teraz, a nawet od przedwczoraj – ma się rozumieć!


Proszę wspierajcie mnie, bo bardzo tego potrzebuję!!!


10 października 2013 , Komentarze (4)

Od blisko roku próbuje zrozumieć samą siebie, swoją psychikę. Zrozumieć mechanizmy uzależnień i nawyków. Zrozumieć, co mnie pcha do tego, żeby jeść wtedy, kiedy tak naprawdę jeść wcale nie chcę. Jaki Demon się za tym kryje? Jak go pokonać? Jak wrócić do normalności?

Sporo zrozumiałam. Sporo jeszcze przede mną.
Z całą pewnością zyskałam większy wgląd w siebie i w innych.
Przyrost wagi przyhamował, ale - choć dużo wolniej - to wciąż kilogramów przybywa.
Nie tak miało być. Nie tak to sobie wyobrażałam.


Oczekiwałam normalności, przez którą rozumiałam taki stosunek do jedzenia, że będę jadła tylko dla zaspokojenia głodu i będzie to odbywało się naturalnie, samo z siebie. Ale normalność nie przyszła.

Zresztą, o jakiej ja normalności chcę mówić, skoro ja chyba nigdy normalnie nie jadłam. Albo się przejadałam, albo się głodziłam. Od dzieciństwa wolno mi było jeść, a nawet żreć (lata 80-te, głęboka komuna, tata oddawał mi swoje kotlety schabowe, bo nie lubił mięsa, a ja myślałam, że robi to z miłości do mnie), ale za to nie wolno mi było wyrażać złości, smutku, rozczarowania, niezadowolenia. A potem młodość, lata dwutysięczne i spektakularne jedzeniowe ograniczenia. Ale dziś już przecież jestem dorosła. Bardzo dorosła. Sama decyduję co mi wolno a co nie. I ponoszę tego konsekwencje. Coraz więcej widzę i rozumiem. Tylko ciągle jestem gruba.



Długo szukałam magicznego zaklęcia, które po jednym pstryknięciu palcami pozwoli mi pożegnać się z objadaniem na zawsze. Ale takiego zaklęcia chyba nie ma.

Zaczynam sobie uświadamiać, że teraz, uzbrojona w taką wiedzę jaką mam, jeśli chcę osiągnąć sukces (normalność jedzenia), to muszę sama zawalczyć o swoje marzenia. Określić, co dla mnie jest normalnością (na pewno nie jest nią zjedzenie na raz słoika majonezu albo głodzenie się poprzez jedzenie tysiąca kalorii dziennie i skrupulatne ich liczenie). Uwzględnić, co mi sprawia przyjemność, a co przekracza przyjemność i staje się kompulsem. Określić granice i strzec ich. Dopuścić do świadomości, że będą chwile załamania i porażki.
Miałam nadzieję, że uda mi się to wszystko naturalnie, bez bólu, bez walki, której tak bardzo się bałam… Ale chyba się nie uda. Chyba pozostaje mi tylko, jak alkoholikowi wychodzącemu z nałogu, zmagać się z wewnętrznym bólem, walczyć, upadać i wygrywać. Wszystko zależy ode mnie, tylko ode mnie. Jeśli sama z tego bagna nie wyjdę, to chyba nikt mnie nie wyciągnie…

8 października 2013 , Komentarze (5)

 

Sobotę spędziłam na rowerze. Postanowiłam sprawdzić, jak też będzie się dojeżdżało do nowej pracy rowerkiem przez las.W piątek tak inteligentnie poskracałam tę trasę, że zamiast przejażdżki przez las, miałam przejażdżkę przez złomowiec i tereny przemysłowe. To nie napawało optymizmem! W sobotę, uzbrojona w mocne postanowienie przeżycia tym razem fantastycznej rowerowej podróży, wyruszyłam z domu już o 9 rano. Spojrzałam na google maps, w którym miejscu najlepiej skręcić, żeby wyjechać z lasu jak najbliżej nowej pracy. Acha, skręcić w lewo, potem znowu w lewo, no jasne, proste, jedziemy.
Podróż była cudowna. Słońce świeciło jak opętane, las pachniał jesienią i grzybami, ptaszki ćwierkały, a z któregoś podwórka dobiegało pianie koguta. Och, jakże cudownie inny klimaty niż te, do których przywykłam, dojeżdżając codziennie do Katowic.
W znak informujący o skrzyżowaniu z drogą podporządkowaną mało nie wjechałam, ale zupełnie go nie zauważyłam. Dopiero chwilę później, studiując lokalizajcę majaczących w dali kominów, uznałam, że najwyższa pora skręcić w lewo. No to skręciłam w jakąś dróżkę. Słońce świeciło, domki malowniczo uśmiechały się zza płotów, ach, jak tu pięknie. Tylko dlaczego ta ścieżka robi się coraz bardziej wąska, skoro z google maps wynikało, że nawet samochód tam przejedzie? A, co mi tam, gdzie dojadę tam dojadę, tak tu pięknie... Jest sobota, mam czas. Tymczasem ścieżynka wpełzła do lasu, a potem zniknęła zupełnie, zamieniając się w łączkę. Źle zmieniłam przerzutki w rowerze. Spadł łańcuch. Co za problem? Założymy. Kurcze, nie dało się założyć. Zadzwoniłam po Samca. „Gdzie jesteś?” - zapytał. Jak to gdzie? Nie wiem. Na łączce. Zanim dojechał, zdążyłam wypełznąć na drogę. Pchałam już od pół godziny rower, uśmiechnięta od ucha do ucha. Jakby nie uszy, to śmiałabym się dookoła głowy. Tak fajnie w tych rejonach... Założenie łańcucha trwało całe piętnaście... sekund, i praktycznie założyłam go sama, przy niewielkiej pomocy Samca, który patrzył na mnie z politowaniem. No co, nie znam się! Baba jestem!
Ledwo Samiec odjechał, zadzwoniła przyjaciółka, zwana przeze mnie Siostrą Rodzoną (wprawdzie przez zupełnie innych rodziców rodzona, ale zawsze jednak rodzona). Zanim zdążyłam jej opowiedzieć całą historię, już dałam się zaprosić na kawę. Miałam więc kolejny (po dojechaniu do nowego miejsca pracy) cel podróży. Słonko świeciło, ptaszki ćwierkały, a ja, pokonując górki i dolinki jechałam dalej. Czułam rozpierającą mnie radość. No, tak to można żyć! A jak cudownie smakowały czekoladki u Siostry, zjadane po takim wysiłku bez najmniejszych wyrzutów sumienia, aczkolwiek z umiarem! W drodze powrotnej postanowiłam ominąć centrum miasta i jechać opłotkami, nadrabiając może trochę drogi, ale zyskując za to bezpieczeństwo oraz górki i dolinki, na których spalę dodatkowe kalorie. Jakąż musiałam mieć minę, kiedy mimo mocnego postanowienia ułożenia trasy tylko i wyłącznie ładnymi drogami ,ujżałam majaczący w oddali... złomowiec! Motyla noga!!!

Suma sumarum spędziłam tego dnia na rowerze dobre trzy godziny. Cieszyłam się lasem, pogaduszkami z Siostrą Rodzoną (wprawdzie rodzoną przez innych rodziców) a nawet zawiozłam Samcowi obiad rowerem (pół godziny drogi i dojechał gorący!!!) Nie liczyłam kalorii, nie zwracałam uwagi na dystans. Ale czułam radość. I to było najpiękniejsze!!!


Za to w poniedziałek doszłam do wniosku, że pracuję w Katowicach od prawie dwóch lat, a niewiele z tej wielkomiejskiej lokalizacji skorzysałam. Porzuciłam więc samochód pod Spodkiem i poczłapałam do centrum. Przelazłam pod rondem, klnąc że jak zwykle tracę tam orientację. Obejrzałam sobie nowy dworzec, rozkopany rynek, zwiedziłam postkomunistyczny Zenit i Skarbek oraz wdepnęłam do nowo otwartej i szumnie reklamowanej Galerii Katowickiej. Oglądałam bezkształtne bryły budynków i sklepy z rzeczami zbędnymi, i czułam jak coraz mocniej tęsknię za przyrodą. Nic a nic mnie to wielkie miasto nie pociąga. Nie będę żałowała, kiedy stąd odejdę. I tak mi zeszły na popołudniowym spacerku ponad dwie godziny, nawet nie wiem kiedy. Czyż nie fajny sposób na ruch? Taki naturalny, niewymuszony. Mnie taki spacer odpowiada bardziej, niż marsz tylko po to, żeby spalić kalorie!



A dziś, po tygodniu rozsądnego jedzenia (1500 – 2000 kcal) i wprowadzenia małej dawki ruchu: na wadze minus 1,4kg, ale w obwodach bioder, talii i brzuszka mniej więcej po 2 centymetry na minusie! Tak, tak, wiem, pewnie głównie wody mi ubyło, ale I TAK SIĘ CIESZĘ!!!

TYM SAMYM Z DUMĄ ZMIENIAM PASEK WAGI Z 85,5 KG NA 84,1 KG. :)