Pamiętnik odchudzania użytkownika:
bozenka1604

kobieta, 60 lat, Sanok

158 cm, 59.90 kg więcej o mnie

bozenka1604 schudła na diecie: Dieta IgPro


Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

12 lutego 2016 , Komentarze (15)

12 luty 2016

We wtorek 9 lutego byłam w Lublinie na wizycie kontrolnej. Zdjęto mi szwy z kolana, prawie nie bolało :) Skóra operowanej nogi łuszczy się obrzydliwie, jakby dinozaur przechodził wylinkę. To skutek odkażania. W obu kolanach jest stan zapalny i duża ilość płynu. W operowanym to norma, ale to drugie cierpi z powodu przesilenia. Po powrocie uczyłam się chodzić bez kul. Początkowo strach, że źle stanę paraliżował każdy ruch, ale już po chwili postanowiłam wyjść do ogrodu. Przezornie zabrałam kule. Ładna pogoda i ciepły wiatr skutecznie osuszyły ogród. Powolutku, kroczek po kroczku doszłam do sterty drewna, to pozostałości po budowie. Wkurzałam się patrząc na nią z okna. Zabrałam się do roboty. Małe, lekkie kawałki desek poukładałam w zgrabną kupkę. Pracowałam ponad godzinę, a kule "odpoczywały" obok. Po wysiłku byłam szczęśliwa. Wróciłam do domu, napaliłam w kominku, a na kolanka przyłożyłam kompres z lodu. Wieczorem trochę pokutowałam, ale co tam :)


Wczoraj siostra Agatka przywiozła mi nóżki drobiowe, ponoć rewelacyjne podczas rekonwalescencji kolan. Nastawiłam galaretkę, którą za chwilę mam zamiar dokończyć. Początkowo zapach z garnka przyprawiał mnie o mdłości, dwukrotnie zmieniałam wodę zanim wrzuciłam warzywa. Nigdy wcześniej nie gotowałam takich "rarytasów", ale skoro mają pomóc to trzeba próbować. Lepsze to, niż zastrzyki w kolana. 


Od poniedziałku zaczynam rehabilitację, wreszcie wyjdę do ludzi :D. Dzisiaj od rana pięknie świeci słoneczko, jest cieplutko, wiatr ustał - nic tylko kijkować, a ja nie mogę (szloch).


Galaretka mnie woła drogie Panie, więc pozwolicie, że oddalę się do kuchni. Pięknego dnia życzę z serca :) 

5 lutego 2016 , Komentarze (13)

Piątek, 5 luty 2016

Wczoraj, bardzo późnym wieczorem dopadła mnie chęć na FRYTKI !!! To chyba z wszech panującej nudy, bo innego wytłumaczenia nie mam. Pokuśtykałam do łazienki, umyłam zęby i poszłam spać. Było dobrze po północy, o tej porze to ja nie jem przecież. 


Obudziłam się o siódmej wciąż pamiętając o zachciance. Wyjęłam z lodówki duży seler i połowę kalafiora. Seler pokroiłam w paski, kalafiora podzieliłam na różyczki. Wszystko zapakowałam do rozgrzanego piekarnika. Wcześniej ułożyłam warzywa na papierze do pieczenia, posypałam pokrojoną w piórka cebulą, rozmarynem, lubczykiem, ostrą papryką i odrobiną soli morskiej. 20 minut później zasiadłam do uczty. Pyszne było, mniam :) Obyło się bez smażonych, tłustych frytek :) VICTORIA :) 


Dziwna ta zachcianka. Od kiedy jestem w domu moja aktywność fizyczna jest poniżej zera. To powoduje, że dotychczasowe porcje są za duże, nie jestem głodna i z rozsądku zjadam co zaplanowane. Skąd więc taka fanaberia ? 


Teraz posiedzę trochę przy zdjęciach, żeby nie zwariować :) Miłego dnia Kochane Dziewczynki :)

4 lutego 2016 , Komentarze (13)

4 luty 2016

Około 10 przyjechał do domu Jurek. Kochanie, może pączucia ? - krzyczał od drzwi. Kupiłem u Jadczyszyna, maluśkie i pyszne, specjalnie dla Ciebie. Na jego buzi malował się szyderczy uśmiech. A to łobuz. Pewnie myślał, że mnie skusi. Towarzyszące mi rozdrażnienie spowodowane uwięzieniem nie nastraja mnie dobrze, a on chciał je w taki sposób osłodzić? Podziękowałam i powiedziałam, że chyba się z kimś na głowę zamienił. Przecież ja nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz pączki jadłam. Chciałem Ci przyjemność zrobić, ciągnął Jurek z nieukrywanym rozbawieniem. Żartowniś się znalazł.

Został na kawę, zjadł jednego pączka i pojechał do pracy z resztą pod pachą. Nie dałam się chwili. Prawdę mówiąc nie mam żadnego parcia na słodkie, a zwłaszcza na pączki. I niech tak zostanie :) 


Ciasteczko, cukierek, czekoladka - słodkość, która w ustach jest na chwilkę, a w biodrach na zawsze !!! No to, po co ???


Wczoraj była u mnie teściowa Zosia i spędziłyśmy razem kilka przyjemnych godzin. Dzisiaj odwiedziła mnie Kasia. Ugotowała zupę, uprzątnęła kuchnię, poodkurzała. Pogadałyśmy przy kawce :) Fajnie mi z nią było :) Kochane dziecko, tyle ma własnych obowiązków, a znalazła czas dla mnie. Przyjechała do południa, bo popołudnie zarezerwowane jest dla Jasia, dzisiaj ma trening. W sobotę wyjeżdżają na mecz do Krynicy, a ja nie mogę im towarzyszyć :(


Codziennie po pracy odwiedza mnie siostra Agatka. Wcześniej dzwoni, czy czegoś nie potrzebuję. Agatka robi mi zastrzyki, bo sama niestety nie dałam rady. Robi to wyjątkowo delikatnie, prawie nie czuję, a i po jej zabiegu nie mam siniaków na brzuchu. Po tych wykonanych własnoręcznie niestety są i to jakie ! Jutro jej imieniny, muszę coś wymyślić(prezent) . W sobotę urządza małe przyjęcie i koniecznie chce mnie na nim widzieć. Nie wiem, czy dam radę wykuśtykać na 4 piętro. Jurek obiecał, że mnie wyniesie. Już sobie wyobrażam, jak mój dzielny mężczyzna zieje i sapie :)


Już dawno nie byłam w takim centrum uwagi. Staram się bardzo nie być zbyt uciążliwa i wiem, że każdy gest oddam z nawiązką, a mimo to trochę krępuje mnie ta sytuacja. Głupia jestem, czy co?   Przecież to moja najbliższa rodzina, która staje na wysokości zadania ! Dobrze, że ich mam, dobrze, że mogę na nich liczyć w potrzebie. Szczęściara ze mnie:)

2 lutego 2016 , Komentarze (13)

2 luty 2016

Czwarty dzień po operacji. Z bólem sobie radzę, nie jest źle, choć mogłoby być lepiej, gdyby nie moja zwariowana natura...


...po sobotnim powrocie ze szpitala i nieprzespanych dwóch nocach zasnęłam w swoim łóżeczku jak niemowlę. Odpoczęła też główka i zaczęła zbyt intensywnie myśleć w niedzielny poranek. Wymyśliła główka, że pojedzie na chwilę do pracy, zrobi comiesięczne zestawienia i jeszcze trochę zdjęć, żeby po powrocie do domku było co robić, bo nuda zaczęła zabijać główkę, ech. Wydawało się, że dam radę, że to nic wielkiego.


Poczłapałam do łazienki, zrobiłam co trzeba. Zahaczyłam o kuchnię, zjadłam śniadanie i poprosiłam Jurka, żeby na chwilę zawiózł mnie do pracy. Trochę się zdziwił, ale nie protestował. On wie, że ja niedługo siedzę w jednym miejscu. Wytrzymuję kilka godzin, a potem zachowuję się jak dzikie zwierzątko w klatce. Najtrudniej było zrobić zdjęcia w pozycji siedzącej, nie wyszły najlepiej i trzeba pobawić się z obróbką. Operowana noga porządnie ucierpiała, wieczorem spuchła jak balon. 


Każdy ruch, każdy krok muszę przemyśleć i przewidzieć. Najpierw trzeba wstać, wziąć dwie kule, podeprzeć się stabilnie i zrobić parę kroków. Dojście do kuchni to 16 kroków, potem muszę uwolnić ręce. Opieram kule o kuchenną ladę i podskakując na jednej nodze sięgam po kubek na herbatę. Herbata jest w szufladzie po drugiej stronie mebli, więc znowu podskakuję i wciąż podskakując wracam do kubka i czajnika z wodą. Gotową herbatę chcę zabrać do łóżka, położyć się i spokojnie popijać. Nie mogę podpierać się dwiema kulami, bo muszę wziąć kubek. Taka pierdoła w każdej innej sytuacji, a teraz czynność nie do wykonania. Biorę do ręki tylko jedną kulę i powolutku podążam do celu. Tym oto sposobem mocno obciążam lewą, nieoperowaną nogę, a prawą troszeczkę się podpieram. Nienaturalne obciążenia powodują ból. Bolą też mięśnie klatki piersiowej i ramion nieprzywykłe do takich wygibasów. Przygotowanie każdego posiłku przypomina istne akrobacje. Wprawdzie Jurek wpada w ciągu dnia do domu, ale nie może być ze mną przez cały czas. Staram się być samodzielna i na dobre to nie wychodzi. 


Wczoraj wieczorem jeszcze raz sięgnęłam po zalecenia pooperacyjne, które dostałam od lekarza prowadzącego. Wprawdzie już raz je czytałam w szpitalu, ale z powodu stresu niewiele zapamiętałam. Dzisiaj już jestem grzeczna, liżę rany i muszę dać na wstrzymanie, bo zepsuję co naprawione. Leżenie, leżenie, leżenie, odpoczywanie, odpoczywanie, odpoczywanie... jak ja to zniosę?

31 stycznia 2016 , Komentarze (18)

Niedziela, 31 stycznia 2016

Jutro nowy miesiąc, w który wkroczę z naprawionym kolankiem, a właściwie wkuśtykam z nadzieją na życie bez bólu :). Łatwo nie jest, ale kto powiedział, że będzie? Najbardziej doskwiera mi niemoc i bezruch. To zdecydowanie nie moje klimaty. Nie mogę normalnie chodzić, muszę odciążać operowaną nogę przez kilka tygodni wspomagając się kulami. Już dzisiaj czuję, jak bardzo obciążona jest druga noga, która musi pracować za dwie i nosić moje "wielkie" ciało. W takim momencie doceniam, to że przez ostatni czas nie leniłam się i jestem w miarę rozciągnięta, a moje mięśnie wytrzymują dziwaczne pozycje i wygibasy. Bez problemu mogę założyć skarpetę na stopę wyprostowanej nogi, albo usiąść na toalecie, a potem wstać korzystając tylko z jednej nogi, bo na drugą usztywnioną w stawie jeszcze stawać nie mogę. Niby tak niewiele, a tak dużo. 


W szpitalu było całkiem znośnie. Wprawdzie warunki lokalowe pożal się Boże, ale przemiły personel i dobre towarzystwo w pokoju szpitalnym rekompensowały wszystko. Pokoje dwuosobowe z toaletą i umywalką. Miałam przyjemność dzielić los ze starszą Panią o imieniu Wiesia. Oceniałam ją na jakieś 60 lat i dopiero, gdy odwiedziła ją córka i wnuczek domyśliłam się, że ma o wiele więcej. Piękna buzia bez zmarszczek, wyśmienity humor i pogoda ducha dodawały jej osobliwego uroku. Dzięki niej chwilami zapominałam gdzie jestem. Zżerały mnie nerwy, strasznie. Chciałam wiać tam, gdzie pieprz rośnie i gdzie podróżuje Cejrowski. Zostałam i dzięki temu mam to z głowy :D. Bohaterka od siedmiu boleści. 


Wieczorna wizyta anestezjologa w przeddzień operacji trochę mnie uspokoiła. Panicznie bałam się znieczulenia w kręgosłup. Jednakże doktor miał dla mnie propozycję krótkotrwałej narkozy, z czego bardzo się ucieszyłam. Lepiej nie słyszeć szczęku narzędzi i przespać najgorsze. Rano dostałam seksowną koszulkę z włókniny w zielonym kolorze i jednorazowe majtki z wielką dziurą na pupie. Odzież w sam raz na randkę rozbieraną, ha, ha... Pielęgniarka wręczyła mi kieliszek z płynem dezynfekującym, którym miałam umyć ciało pod prysznicem i poinformowała, że po kąpieli mam zaznaczyć operowaną nogę. No to ją zaznaczyłam :D.

                                                     

Na wózku zawieźli mnie na blok. Doskonale przygotowany personel tak rozładował moje nerwy, że nawet trochę pożartowaliśmy z pielęgniarkami i lekarzem. Strachy poszły na Lachy. Za kilka minut spałam. Obudziłam się, gdy było po wszystkim. 


W sobotę wieczorem dotarłam do domu. Jechałam jak księżniczka na tylnym siedzeniu. Jurek zabrał kocyk i podusie, żeby było mi wygodnie. Nie zapomniał także o sportowych, niskich butach. Przecież do szpitala pojechałam w obuwiu na obcasach, wariatka. W domu musiałam zaaplikować sobie przeciwzakrzepowy zastrzyk w brzuch. Kurcze, myślałam, że tego nie zrobię, ale dałam radę. Najgorzej było wbić igłę. Zrobiłam to ze zbyt małą siłą i musiałam ją "dopchać", by weszła do końca. Całej operacji towarzyszył jęk aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa.......Potem powoli wprowadziłam płyn. Histeria i tyle, da się przeżyć. Pierwsze wkłucie mam za sobą, jeszcze "tylko" 13 i koniec. I tym oto optymistycznym akcentem kończę dzisiejsze wypociny i oddalam się w podskokach do kuchni na śniadanko (mleko).

29 stycznia 2016 , Komentarze (22)

Piątek, 29 stycznia 2016.

Kochane, jestem już po zabiegu.Wprawdzie jeszcze trochę senna po narkozie, ale bardzo szczęśliwa, że mam to za sobą. Piszę z telefonu, króciutko, żeby tylko dać znać, że żyję. Więcej napiszę po powrocie do domu. Buziaki dla każdej z Was :) 

26 stycznia 2016 , Komentarze (10)

Wtorek, 26 stycznia 2016

Wychodząc do pracy niewiele brakowało, a wylądowałabym na tyłku. Znowu marznący deszcz pokrył wszystko lodową skorupą. Ledwie doszłam do samochodu. Drogowcy główne drogi zdążyli posypać piaskiem, ale do takiej mam kawałek. Kilometrowy odcinek pokonywałam  z prędkością żółwia. Przed budynkiem firmy kolejne zaskoczenie. Nie mogłam wejść na schody, wydawało się, że będę musiała przyjąć pozycję pieska. Powolutku kroczek po kroczku dotarłam do drzwi, weszłam do biura, wyjęłam z szafki sól i zabrałam się za robotę. Dobrze, że tego dnia byłam pierwsza i nikt nie ucierpiał.


Ostatnie dni upływały pod znakiem pracy, ale też przyjemności. W sobotę mój mąż miał urodziny i trochę poświętowaliśmy. Nie byłabym sobą, gdybym nie wykombinowała niespodzianki. Od rana udawałam, że nie pamiętam o jego święcie. Czekałam do popołudnia. W tym dniu Jaś rozgrywał ważny mecz z zespołem Nowego Targu i dziadka Jurka nie mogło zabraknąć na Arenie. Mój mąż to wierny, hokejowy kibic i w żaden sposób nie mógłby sobie odmówić meczu, zwłaszcza, gdy na lodzie jest nasz kochany Jasieniek. Wymigałam się od wyjazdu na Arenę wymówką, że muszę przygotować niezbędne rzeczy do szpitala. Pół godziny po wyjściu Jurka przygotowane urodzinowe przekąski czekały na swoją wieczorową porę. Kupione wcześniej praliny Ferrero Rocher w eleganckim pudełku miały zastąpić tort. Do każdej praliny wbiłam urodzinową świeczkę i w ten sposób powstał wyjątkowy, piękny tort w złotym kolorze. Umówiłam się z Kasią, że zadzwoni do mnie z informacją, gdy Jurek dojedzie na Arenę. Chwilę później i ja tam dotarłam.


Wielkie zaskoczenie i szeroko otwarte ze zdziwienia oczy Jurka na widok idącej Kasi z "tortem" i palącymi się świeczkami warte były zachodu. Nasi znajomi, koleżanki i koledzy będący na trybunach chórem zaśpiewali "Sto lat". W przerwie meczu Jurek odbierał życzenia i częstował kawałkami "tortu". Ktoś zażartował, że pięknie i równiutko pokroił tort. Śmiechu i radości było co nie miara. Zaskoczenie, zamieszanie, niecodzienna sytuacja zupełnie odbiegająca od okoliczności rozbawiła wszystkich. Na dodatek nasze dzielne Niedźwiadki sprawiły dziadkowi piękny prezent, wygrały mecz wynikiem 11:5. Brawo !!!


Wieczór spędziliśmy kameralnie w wąskim gronie rodzinnym. Jurek wciąż wspominał wydarzenie na Arenie. Myślałem, że zapomniałaś, a tu taka niespodzianka - powiedział do mnie. Uśmiechnęłam się, tak niewiele zrobiłam, a tyle z tego radości:).


                                               Dobrego dnia Dziewczynki :)

21 stycznia 2016 , Komentarze (9)

Czwartek, 21 stycznia 2016

Powoli przygotowuję się do wyjazdu. W najbliższą niedzielę, już o 8.00 mam zgłosić się do szpitala na izbę przyjęć. Odzywają się momentami jakieś dziwne obawy, może trochę strach, niepewność. To chyba normalne w takiej sytuacji. Muszę popracować nad łepkiem i nie dać się stresowi. 


W pracy podganiam robotę, są dni, że "bawię" się zabawkami nawet 10-12 godzin. Nie narzekam, bo praca pozwala choć na chwilę oderwać myśli od zbliżających się wydarzeń. 


Dzisiaj Dzień Babci. Czekam na wnuka Jasia. Każde spotkanie z nim to dla mnie wielkie święto. Widujemy się często, a mimo to cieszę się na każdą wizytę. Babcie już tak mają, że kochają bezgranicznie swoje wnuki i oddałyby wszystko, żeby tylko sprawić im radość. Od kiedy jestem babcią, a to już blisko 10 lat, stałam się bardziej wrażliwa na sprawy dzieci. Bardzo przeżywam, gdy widzę cierpiące dziecko, nie mogę patrzeć na dziecięcą biedę, krzywdę i strach. Boli mnie serce, gdy widzę zaniedbane i bite dzieci. Nigdy nie przechodzę obojętnie widząc takie obrazki. Wyobrażam sobie, że Jaś mógłby znaleźć się w takiej sytuacji i jeszcze bardziej to przeżywam. Szczęście, że mój kochany wnuczek ma normalny i dobry dom, opiekę i pomoc w każdej sytuacji. Jest szczęśliwy, jego buzia ślicznie, szeroko się uśmiecha. Jaś realizuje swoje pasje, angażując rodziców, dziadków i pradziadków. Nawet nie wyobrażacie sobie ile mamy frajdy idąc całą rodziną na mecz Jasia, a jesteśmy wiernymi kibicami - zapewniam !!! Czy to miłość? I to jaka !!!  Piękna, bezinteresowna, prawdziwa <3.


Każdej Babci w dniu jej święta z serca życzę, by obcowanie z wnukami przynosiło radość, dumę i szczęście. Kochajcie i bądźcie kochane <3. Pamiętajcie, że żyjemy w XXI wieku, a to zobowiązuje :D.

         

P.S. Przed chwilą odebrałam telefon, że moja operacja przesunięta jest z poniedziałku na piątek 29 stycznia 2016. Co się odwlecze, to nie uciecze :)

17 stycznia 2016 , Komentarze (26)

Niedziela, 17 stycznia 2016

W kalendarzu czerwono, a ja w pracy. Tragedii z tego powodu nie robię, bo jak mus to mus. Już odbębniłam wczorajsze zaległości i spokojnie mogę napisać Wam o ostatnich wydarzeniach.


Jak wiecie w przyszły poniedziałek, tj. 25.01.2016 wyjeżdżam do szpitala na operację kolana. Przez jakiś czas będę unieruchomiona, więc postanowiłam zrobić porządek na głowie. W piątek wybrałam się do fryzjera i podczas przygotowywania farby do włosów zasugerowałam fryzjerce, że mój odcień włosów powinien bardziej skłaniać się w stronę szarości, popieli, a nie do koloru żółtego jak dotychczas. Tak podpowiedział mi fryzjer, kiedy byłam w Poznaniu. Zasugerowałam również, że odrobinka czarnej farby dodana do farby, którą fryzjerka zawsze mi nakłada powinno załatwić sprawę. Szefowa zakładu wydała polecenie uczennicy, by ta przygotowała i nałożyła farbę. Uczennica pomyliła proporcje i po 10 minutach od nałożenia farby na mojej głowie pojawił się dziwny szaro-granatowo-czarny efekt. W czasie, gdy myto mi głowę dochodziły do mnie komentarze fryzjerek typu: O rany, ale czarne! Ciekawe co powiesz, jak to zobaczysz.  Ile czarnej farby dołożyłaś do miseczki? Może lepiej, żebyś tego nie widziała, itp.... Przez cały czas myślałam, że mnie podpuszczają i żartują. Wyszłam z myjni i... musiałam usiąść, gdy zobaczyłam odbicie w lustrze. Nie wiem, czy ostatnimi czasy przeżyłam taki szok i stres jak w tym momencie. Zza lustra patrzyła na mnie brzydka, zszokowana kobieta z włosami przypominającymi włosy Baby Jagi. Wyglądało to tak, jakbym była brunetką mocno posiwiałą i mocno zaniedbaną kosmetycznie. Część włosów złapało już farbę, a część nie. Kolorowe jarmarki. Nie wrócę tak do domu, nie pokażę się ludziom na oczy z czymś takim - powiedziałam. Dorota, moja fryzjerka, z którą znamy się od bardzo dawna musiała ratować sytuację. W ruch poszedł dekoloryzator i po chwili "odzyskałam swój kolor", ale co przeżyłam, to moje. 

                     

W sobotę musiałam wynagrodzić sobie piątkowe przeżycia. Wybrałam się na zakupy. Moje przyjaciółki w ramach parapetówki przyniosły koperty z niemałą zawartością. Zawartość miałam wykorzystać na zakup lamp do dziennego pokoju i tak też zrobiłam. Podobał mi się ich pomysł z gotówką. Nie chciały same decydować o zakupie. Wolały, żebym to ja sama wybrała takie, z których będę zadowolona. Już wcześniej miałam upatrzone w rzeszowskim sklepie i uparłam się jechać po nie w sobotę. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Lampy już są w domu i staną na dwóch stolikach kawowych po dwóch stronach kanapy, jeszcze tylko muszę dokupić jeden stolik. 

                                 

Lampa na zdjęciu jest w kolorze patyny, natomiast moje są w kolorze starego mosiądzu. Mosiężna lampa z miodowym abażurem jest bardzo ciepła w odbiorze i według mnie wygląda dużo lepiej niż w kolorze patyny.


Sobotnie wagary musiałam nadrobić w niedzielę. Popracowałam i wracam do domu. Przez dwa dni jestem sama, bo Jurek pojechał z moją siostrą do szpitala. Siostra będzie miała zabieg, a on zaczeka na nią w hotelu, żeby nie jeździć dwa razy, to dość daleko. Wrócą w środę rano. Ciekawa jestem swojej reakcji na samotność na pustkowiu. Trochę mi straszno, bo po raz pierwszy zostaję sama, od kiedy mieszkamy w nowym domu. Może poproszę Kasię, by mi towarzyszyła. Zaraz do niej pojadę i pogadam :) 

14 stycznia 2016 , Komentarze (3)

Czwartek, 14 stycznia 2016

Dzisiejszy wpis zainspirowała jedna z moich nowych Vitalijnych koleżanek. Komentując jej wpis w pamiętniku przypomniałam sobie o herbacie, którą poznałam jakiś czas temu. 


Obecna pora roku nie sprzyja zimnym posiłkom, a zwłaszcza zimnym napojom. Za oknem raz chlapa, raz przenikliwe zimno, tudzież odrobina śniegu z deszczem i przejmująca wilgoć. I jak tu pić zalecaną podczas odchudzania wodę? Zamieniamy ją chętnie na ciepłe herbatki ziołowe. Warto, by wśród nich znalazła się herbata yerba mate.


Jakiś czas temu zostałam zaproszona przez koleżankę na kawę do pobliskiej kawiarenki. W trakcie miłej rozmowy dowiedziałam się, że Ala od jakiegoś czasu regularnie pije herbatę yerba mate. Nie znałam tej herbaty. Być może gdzieś tam jej nazwa obiła się o moje uszy, ale tylko tyle. Z ciekawością spróbowałam. Smak mocno mnie zaskoczył, da się wypić, ale smakowego szału nie ma :D. Poczytałam o herbatce w necie, kupiłam małą paczuszkę i kilka razy w tygodniu biczuję tym specyfikiem swoje kubki smakowe. Mogłabym kupić yerbę aromatyzowaną, której smak poprawiony jest chemicznie, ale od dawna po takie herbaty nie sięgam. 


Yerba mate to wysuszone, zmielone liście oraz patyczki ostrokrzewu paragwajskiego.

Yerba mate i wpływ na zdrowie:

Napar z z yerba mate jest ważnym źródłem polifenoli, które są substancjami o właściwościach przeciwutleniających (antyoksydanty). Przeciwutleniacze to naturalne substancje roślinne, które wspierają naturalne mechanizmy obronne komórek człowieka. Yerba mate obniża cholesterol, działa ochronno na komórki wątroby, poprawia pracę układu nerwowego oraz układu krążenia. I co dla nas najważniejsze, herbatę tę można wykorzystać w leczeniu otyłości. Yerba mate świetnie radzi sobie z tłuszczykiem :D


Ważne, by nie szaleć z ilością takiej herbaty. Nie można zamienić butelki wody na butelkę herbaty, bo co za dużo, to niezdrowo, ale... pity regularnie napar w ilości 1 filiżanki np. rankiem zamiast kawy zdziała wiele dobrego i pomoże w uzyskaniu ładnej figurki. 


I na odmianę, coś pysznego :). Moja kochana mama wie, że lubię prawdziwe herbaty. Czasami podsyła mi coś dobruśkiego. Ostatnio upolowała herbatę, którą z serca polecam. Pięknie pachnie i wybornie smakuję. Herbata liściasta Marie-Antoinette aromatyzowana płatkami róż i jabłkiem, zapakowana w uroczą różową puszkę, poniżej zdjęcie (zaczerpnięte z internetu).  Polecam :)  

                                  

                                    Smacznego, drogie Panie :)