Oczywiście sprowokowałam was wczoraj do komentarzy, chociaż to bardzo wredne z mojej strony było, bo ja też czytam mnóstwo pamiętników a nie komentuję za często. Zatem bardzo wam dziękuję, że najgorsze określenie, które mnie dopadło to "maruda" i należało mi się, bo to prawda. Była ;) Wczoraj. Dziś już jest lepiej, aczkolwiek miałabym powód do marudzenia dalej (kto ich nie ma?).
Wczoraj do 22-giej było bardzo ok. Rowerek 2 razy, w sumie 57 km. Woda ładnie pita cały dzień, jedzonko w normie ok. 1700 kcal. Nie próżnowałam, nawet angielski poćwiczyłam.
A po 22
Jasna cholera!!!! Nie wiem, co mi się stało?!! Włączyłam zasysanie!!! Inaczej tego nie można nazwać. Nie pamiętam kiedy ostatni raz taki mega kompuls mnie dopadł.
Nie wiem, czy wszystko pamiętam co pochłonęłam: miseczkę ciastek, miseczkę solonych orzeszków, miseczkę chipsów (nie mam pojęcia dlaczego to, przecież tego w ogóle nie jadam, bo nie przepadam; te miseczki były całkiem spore
), 2 nektarynki w międzyczasie dla zmiany smaku i pół kg śliwek. Dziś rano miałam za swoje: 3 razy wizyta w kibelku, zgaga, pieczenie, złe samopoczucie. Czy ktoś jest w stanie mi to wytłumaczyć? Sama tego nie rozumiem
Dobra, było i minęło, mam nadzieję, że nie wróci.
Waga dziś pokazała bez zmian, ale ona zawsze z opóźnieniem wali prawdę w oczy.
Dziś staram się być grzeczna. Zaliczyłam już basem i z jedzonkiem też na razie jest ok.
Nawet po drodze wpadłam do fryzjera i o dziw z marszu zostałam ostrzyżona
Dziś w planach jeszcze angielski, tango z księciem małżonkiem i próba chóru.
Rowerek mogę sobie dziś podarować, prawda?