Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Hej! Jestem nieco nieśmiałą osóbką. Do odchudzania skłoniły mnie cyferki na pewnym doskonale wszystkim znanym urządzeniu(czytaj waga):-) i mój wygląd, który nie do końca mi pasuje.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 15467
Komentarzy: 67
Założony: 13 kwietnia 2010
Ostatni wpis: 14 maja 2016

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
kasia8921

kobieta, 35 lat, Gniezno

170 cm, 61.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

14 maja 2016 , Komentarze (1)

Hej Wszystkim!

Dziś za dużo nie napiszę, ale za to wpis będzie konkretny i treściwy. :)

Otóż dziś "zaliczyłam" pierwsze dłuższe zajęcia. To był prawdziwy maraton. Najpierw 1,5 godziny african dabcehallu, pół godziny przerwy i kolejne 1,5 godziny zumby. Nasza instruktorka ma naprawdę szalone pomysły. :)Zaprosiła do współpracy pewnego zagranicznego instruktora (nie będę tu robić reklamy). Było po prostu niesamowicie. African dancehall jest świetny. Mega energia i mnóstwo przy tym zabawy. Pochwalę się nawet, że tańczyłąm solo. W którymś momencie po prostu zebraliśmy się w kółko (było nas ok. 20 osób i poszczególne osoby wchodziły do środka i tańczyły. Myślałam tylko, bym nie została wywołana (jako osoba nieśmiała wstydziłabym się). No i jak zwykle, na przekór moim myślom oczywiście byłam jedną z tych osób, które tańczyły w środku. I stwierdzę tutaj, że nie było źle. Co ja piszę, było mega fanie. :)Cała moja wstydliwość gdzieś uciekła i się gdzieś schowała. :DPo pierwszej części byłam mega zmęczona, ale nie na tyle, by nie dać rady na kolejnych zajęciach, tym razem z mojej ukochanej zumby. Ale co to była za zumba. Totalne szaleństwo, zawrotna muzyka i tempo zajęć. Dobrze, że była ta przerwa między zajęciami, bo inaczej nie wiem, czy bym dała radę. Koniecznie musiałam się przebrać (wzięłam 2 zestawy ciuchów), zarówno po jednych, jak i drugich zajęciach koszulki były dosłownie całe mokre. Przy okazji szybko coś przekąsiłam, by mieć siły na zumbę. Po wyjściu z warsztatów tanecznych, przebrana oczywiście, poczułam ten przyjemny chłód (uwierzcie, że na sali, w grupie przeszło 20 osób panowało niesamowite gorąco) i wykończona (ale zadowolona) wróciłam do domku. Nie żałuję, że poszłam na te warsztaty taneczne. Ba, już marzę o następnych. :D

W domku zjadłam szybko obiad, wypoczęłam, wypiłam mnóstwo wody (na zajęciach miałam litr wody mineralnej, niegazowanej, ale widocznie mój organizm domagał się więcej). Równie szybko poleciałam na zakupy, wróciłam, zjadłam trochę słodkiego (a co tam, raz na jakiś czas to nie grzech) i teraz odpoczywam. Ach, co to był za dzień!  A jeszcze się nie skończył.;)

Dobra, kończę już, muszę wstawić jeszcze 2 prania.

Pozdrawiam serdecznie. Życzę miłej niedzieli i całego następnego tygodnia.:)

24 kwietnia 2016 , Skomentuj

Cześć Wszystkim!

I znowu przesadziłam z tym niepisaniem. No trudno, co zrobić, taki ze mnie dziwny typ. :). 2 miesiące przerwy to jednak spory kawał czasu. Cóż, najlepiej nic nie będę już obiecywać, tylko od razu zacznę od od tego cco się u mnie dzieje.

Mamy koniec kwietnia, a tu wiosny za oknem nie widać. Ja się wręcz pytam, co się dzieje z tą pogodą. Męczy już trochę mnie to paskudne zimno. I wcale nie przesadzam. W dodatku jestem strasznym zmarzluchem (pewnie nieraz już o tym wspominałam). Mam dość tych ciepłych ubrań. Ja już chcę, żeby było ciepło i już. :)

 Ciągle chodzę na terapię i coraz bardziej widzę pewne jej pozytywne skutki i że wykonowałam spory kawał pracy. Powolutko zaczynam inaczej patrzeć, reagować na pewne sytuacje. No i nie bez znaczenia jest fakt, że zaczynam wreszcie mówić o pewnych bardzo trudnych, sprawach, przeżyciach, o których wcześniej nie byłam w stanie powiedzieć na początku, gdy byłam całkowicie zblokowana. Nie jest to wcale takie łatwe, wciąż reaguję trochę stresem jak chcę powiedzieć pani psycholog, co mnie najbardziej ostatnio martwi, lub jak odbieram niektóre wydarzenia z mojego życie. Ale coraz bardziej przekonuję się do tego, że nie ma się czego wstydzić, że to mi pomoże. Ostatnio częściej podejmuję tematy związane z moim życiem zawodowym, bo co jak co, to ostatnio praca bardzo mnie stresuje. Tym bardziej, że niedługo (pod koniec czerwca) kończy mi się umowa i następną muszę mieć już na czas nieokreślony. Bardzo się staram, ale ciągle się tym denerwuję, czy szef przedłuży mi umowę. No, no zobaczymy, co to będzie.

W kwestii ćwiczeń to jest super. Pochwalę się wam tym, że zapisałam się na 14 maja warsztaty taneczne. 3 godziny totalnego szaleństwa. :) Najpierw 1,5 godziny african dancehall z instruktorem, którego do współpracy zaprosiła nasza instruktorka. Później 30 minut przerwy, a następnie 1,5 godziny zumby masterclass, zarówno z naszą instruktorką, jak i też innymi zaproszonymi. Już się nie mogę doczekać. Troszkę się obawiam tego dancehallu, nieco sobie na youtubie zerknęłam, co to w ogóle jest. Całkiem fajnie to wygląda, ale nie wiem, czy dam sobie rady. Dobra nie będę marudzić, jak nie spróbuję, to się nie przekonam. Jak szaleć, to szaleć. :D Kupiłam sobie nawet na te zajęcia legginsy, tym razem nie całkowicie czarne, ale czarne w białe groszki, jak również czerwony dłuższy t-shirt (bardziej to tunika). Trzeba przyznać naszej instruktorce, że pomysłowa z niej dziewczyna. Do wypróbowania z jej zajęć zostało mi chyba tylko nauka tańca na szpilkach. Na razie mogę o tym zapomnieć. Wstyd się przyznać, ale nie umiem chodzić na szpilkach, a co dopiero tańczyć. Ostatnio w piątek nasza główna księgowa z pracy była aż zaskoczona, jak jej się przyznałam, że w życiu nie miałam na nogach szpilek. No i się kobieta uparła, że da mi pierwszą lekcję chodzenia na szpilkach. Ona samo w pracy chodzi stale w takich butach, często przynosi 2 pary na zmianę. J A że mamy ten sam rozmiar buta, to odbyłam pod jej okiem pierwszą naukę chodzenia na szpilkach. Jak na początek chyba nie poszło mi tak źle, trochę chwiałam się i długo nie mogłam utrzymać równowagi. Ale w końcu jakoś mi się udało to opanować. Nasza księgowa stwierdziła, że nie mogę być taką szarą myszką, że jestem ładną dziewczyną , a ja skutecznie ukrywam swoje atuty. Coś chyba w tym jest, bo nieraz tak skupiam się na swoich kompleksach, że nie zauważam, co jest we mnie fajnego. Cóż, może warto, bym popracowała nad swoją samooceną.

Co do odżywiania, to mam się dość dobrze. Ostatnio włączyłam więcej owoców i warzyw (zwłaszcza warzyw) do diety, w zimie tak bardzo mi ich brakowało. Chcę też trochę poprawić stan swojej cery, a zwłaszcza włosów. Jak zwykle po zimie trochę mi ich wypada, więc pora coś z tym zrobić. Myślę też o jakimś suplemencie diety, by trochę wspomóc moje starania o mocniejsze włosy. Muszę się jeszcze zastanowić, co by jeszcze w tej kwestii zrobić.

Dobra, nie będę już przesadzać z tym wpisem. Życzę wam miłej niedzieli, najbliższego tygodnia. No i przede wszystkim, by było cieplej. ;)  

20 lutego 2016 , Komentarze (2)

Cześć wszystkim!

Chyba to taka moja tradycja, że piszę z takim opóźnieniem. Oczywiście podczytywałam Wasze wpisy na stronie vitalii, czy też różne artykuły ale jakoś tak wyszło, że nie napisałam. Nie będę się tłumaczyć dlaczego, bo jakiekolwiek tłumaczenie nic by nie dało. Po prostu tak wyszło i już.

Czas jak zwykle za szybko ucieka. Przecież nie tak dawno mieliśmy święta Bożego Narodzenia, a już niedługo będzie Wielkanoc. Ja mam nadzieję, że jak najszybciej przyjdzie wiosna, bo mam dosyć tej zimy. Wiem, co piszę. Jestem z natury zmarzluchem, a z drugiej strony nienawidzę tych wszystkich grubych ubrań, swetrów. Brrr….okropność. Chciałabym już nosić lżejsze ubrania. Ostatnio kupiłam sobie świetną sukienkę z motywem kwiatowym na urodziny (jak innym daję prezenty, to sobie też mogę, a co J ). Z rozpędu najpierw wzięłam rozmiar 38, gdyż taki zwykle miałam. Jak ją przymierzałam, to wydawało mi się, że idealnie na mnie leży. No, ale jak w domu jeszcze raz ją przymierzyłam, to tak jakoś dziwnie w talii mi odstawała. Wiem, wiem, moja wina, że tak na szybko zrobiłam ten zakup. No ale sukienka bardzo mi się podobała, więc stwierdziłam, że może po prostu wymienię ją na mniejszy rozmiar. W ten piątek na spokojnie poszłam do sklepu. Najpierw przymierzyłam sukienkę o ten rozmiar mniejszy (36) i ta leżała wręcz idealnie. Na szczęście miałam paragon, więc obyło się to bez żadnych przeszkód. Nie mogę się już doczekać, aż założę tę sukienkę. Planuję to zrobić na Wielkanoc, sukienka nie jest zbyt ciepła, by ją teraz nosić.

Dziś byłam znów u pani psycholog. Coraz bardziej przekonuje się do tych wizyt. Zauważyłam, że się bardziej otwieram, choć nadal jest jeszcze wiele spraw do omówienia, niektóre z nich są dość skomplikowane. Ale już widzę, że sporo mi te wizyty dają. Dziś z racji tego, że opowiedziałam jej o pewnej sytuacji, w której pokłóciłam się dość ostro z siostrą, rozmawiałyśmy głównie o uczuciu, jakim jest złość. I dopiero dziś zdałam sobie sprawę, że to nie jest złe uczucie, ale coś co pomaga nam często bronić swoich spraw. I że blokowanie/tłumienie złości (jak i innych uczuć) nie jest wcale dobre.  Z reguły zawsze odpuszczałam dla świętego spokoju, aż do tej sytuacji, gdy stwierdziłam, że mam już tego po prostu dość. Nigdy bym nie pomyślała, że tłumienie złości może być tak szkodliwe – zarówno dla mnie, jak i dla drugiej osoby. Bo niestety za bardzo zareagowałam i wywiązała się z tego totalna burza z piorunami. Dowiedziałam się też, jak w konstruktywny sposób można wyrażać złość. Bardzo jestem zadowolona z tej dzisiejszej wizyty i już się nie mogę doczekać następnej.

Dietetycznie trzymam się dość dobrze. Do tej pory z powodzeniem utrzymuję zasadę jedzenia słodkiego tylko w weekendy.  No dobra, ostatnio się tego nie trzymałam, ale mam na to małe wytłumaczenie. Otóż niedawno znowu oddałam krew i jak wiadomo otrzymałam odpowiedni ekwiwalent kaloryczny, jak to się pięknie nazywa (8 czekolad, wafelka i soczek). 2 czekolady oddałam bratu – to były białe czekolady, a ja ich nie lubię (dla mnie to w sumie nie powinno się nazywać czekoladą), część udało mi się sprytnie trochę pozbyć. Po prostu brałam je do pracy i naturalną siłą rzeczy znalazły się osoby, które skusiły się na tą pyszną słodkość. No ale ja tez sobie trochę pojadłam. Obecnie zostało mi 7 kostek gorzkiej czekolady (mojej ulubionej), które zamierzam zjeść jutro. A od poniedziałku znów wracam do mojej zasady. W ostatni weekend (dokładniej w niedzielę) skusiłam się na 2 kawałki placka. Jeden z nich to snickers wymięka, a drugi – sernik na zimno z galaretką. Były moje urodziny, jak mogłam odmówić, zwłaszcza, że sama je upiekłam. :)

Ćwiczeniowo radzę sobie o wiele lepiej. Chodzę nadal na fitness 2/3 razy w tygodniu, dodatkowo też czasem w weekendy ćwiczę we własnym zakresie. Muszę się pochwalić, że 2 razy  byłam na totalnych "maratonach" ćwiczeniowych i dałam radę kondycyjnie. Raz były to 1,5 godzinne ćwiczenia, coś w stylu tabaty połączonej z body shape i strechingiem. 7 serii "morderczych ćwiczeń". Całkiem nieźle mi poszło. A drugi raz byłam na dwóch zajęciach w jednym dniu, pod rząd (wczoraj). Z racji tego, że było mało osób na zumbę, instruktorka zaproponowała nam w zamian małą promocję  że możemy wejść na 2 następne zajęcia (tabatę i dance) na jedno wejście. No jak nie mogłam skorzystać z takiej okazji. :D Z tabatą dość dobrze sobie poradziłam, nawet dostałam pochwałę od instruktorki. Troszkę obawiałam się dance, gdyż dawno na tym nie byłam (trochę podobne do zumby, z tą różnicą, że przez całe zajęcia ćwiczy się jeden układ taneczny). No i muszę stwierdzić, że całkiem nieźle mi poszło. Poradziłam sobie z układem, składającym się z 4 czterech różnych części. To całkiem niezły wynik, biorąc pod uwagę to, że dawno nie byłam na tych zajęciach. Wróciłam do domu dość późno. Byłam totalnie zmęczona, miałam trochę zakwasy, ale warto było. :)

W kwestii ćwiczeń miałam małe spięcie z siostrą. Mianowicie poróżniłyśmy się poglądami dotyczącymi zumby. Konkretnie chodzi o to, że po południu postanowiłam poćwiczyć sobie zumbę. Siostra stwierdziła, że też chętnie pozumbuje ze mną. Ok, zgodziłam się, zawsze z kimś lepiej się szaleje. J Niestety po pierwsze siostrze nie spodobały się układy, które wybrałam z Internetu (ok, to jeszcze rozumiem, nie każdy musi lubić ten sam styl), ale później trochę przegięła i zaczęła mnie krytykować. Stwierdziła, że niedokładnie wykonuje niektóre ruchy, że większość kroków robię niepoprawnie. Dodatkowo powiedziała, że bez sensu jest to, że chodzę na tę zumbę w ramach karnetu, bo to strata pieniędzy, skoro nie potrafię imitować ruchów instruktorki, a przez to tak naprawdę to nie są ćwiczenia (bo nie ćwiczę dokładnie tych samych mięśni, co instruktorka) i to samo mogę wykonywać sobie w domu. Ja się z nią całkowicie nie zgadzam, powiedziałam co myślę, w miarę spokojnie, bez podnoszenia głosu. Trochę nawet chciało mi się śmiać z jej opinii. Jak dla mnie zumba ma być zabawą – po to by się wyszaleć. A to, czy wykonuję kroki dokładnie, czy nie, chyba nie ma wielkiego znaczenia i nadal są to ćwiczenia. Uważam, że każdy typ zajęć służy innym celom – na czym innym skupia się np. tabata, body shape, a czymś innym jest zumba. W zumbie jak dla mnie liczy się radość, tzw. fun. Pewnie są tu jakieś zumbiary, dlatego chętnie dowiedziałabym się co o tym sądzicie.

Tą informacją kończę ten wpis i życzę Wam miłej niedzieli oraz najbliższego tygodnia. :)   

4 grudnia 2015 , Komentarze (2)

Hej Wszystkim!

Znowu przegięłam z tym niepisaniem i nie mam na to żadnego usprawiedliwienia. Lenistwo wzięło górę u mnie i nic na to nie poradzę. Dziś trochę krócej, bo jestem totalnie padnięta i za bardzo nie chcę się wyślić, by cos dodać do wpisu.

Po pierwsze przedsmak świąt, świąteczne zakupy? Pewnie wiecie, jakie męczące bywa. W tym roku trochę się zbuntowałam i zaczęłam już teraz przygotowywać się do świąt w kwestii prezentów. Bo w zeszłym roku było to na ostatnią chwilę, byle tylko coś kupić. Nie najlepsza metoda, przyznaję. A teraz jestem z siebie dumna. :)Prezenty dla rodzinki prawie wszystkie pokupowane. Jeszcze został ostatni podarunek (dla chłopaka) i będę miała święty spokój z szaleństwem prezentowym. Kulinarnie też jako rodzina zaopatrujemy się powoli w odpowiednie produkty, ze słodkości mamy już zrobione pierniczki i kruche ciasteczka, a także pokupowane paczki cukierków. Ja nie wiem, jak przeżyję te święta w sensie dietetycznym. Postaram się nie przesadzić ze wszystkim, by nie mieć przykrej niespodzianki po świętach.;)

Po drugie, pewnie zapytacie się, dlaczego jestem dziś padnięta? Ależ proszę bardzo, wyjaśniam. PIerwszy raz byłam na zajęciach, które na pewno kojarzycie choćby z nazwy - tabata. I muszę przyznać, że bardziej wyczerpującego treningu chyba nie wykonywałam. W wersji naszej instruktorki zajęcia wyglądały tak, że było na każdą serię 6 różnych ćwiczeń, które wykonywało się jedno po drugim w systemie 20 sekund szybkich ćwiczeń, 10 sekund przerwy. I tak 3 serie zrobiłyśmy. Nie przepuszczałam, że takie proste ćwiczenia mogą tak zmęczyć człowieka. Jak instruktorka pokazywała nam je na początku wolno, to wydawały mi sie naprawdę łatwe. No ale w taki systemie, w jakim później ćwiczyłyśmy, już takie przyjemne nie były. Pierwszą serię jakoś zaliczyłam, nieco już byłam zmęczona, ale w trakcie drugiej to zmęczenie narastało. I to do tego stopnia, że ledwo mogłam złapać oddech, myślam już, że nie dam rady, że zaraz padnę i nie wstanę. Najwidoczniej jestem dość wytrzymała, bo dotrwałam do końca. Ledwo, ledwo, na ostatnich tchnieniach sił, ale dałam radę i jestem z siebie dumna. Po dotarciu do domu czułam chyba wszystkie mięśnie, a jutro zakwasy na 100 procent murowane. Ale co tam, jak szaleć, to szaleć. :D Myślę, że włączę te ćwiczenia do ogolnej aktywności fizycznej, są naprawdę niesamowite, choc po nich człowiekowi to już nie chce się kompletnie nic robić.:)

Tak jak w temacie, miało być w telegraficznym skrócie, to i jest. :) Nie będę zamęczać Was dalszymi moimi wywodami. Wysuszę sobie zaraz włosy i chyba pójdę spać. Mam nadzieję, że jutro jakoś wstanę. :)

Pozdrawiam Was wszystkich. Życzę miłego weekendu i kolejnych dni.:) 

19 października 2015 , Skomentuj

Hej Wszystkim!

Myślałam, że wtedy przesadziłam, pisząc dopiero po jakimś miesiącu, ale nie. Tym razem to ostro przegięłam. :)Nie dodałam tu żadnego wpisu od 2 sierpnia, więc nie trzeba być mistrzem matematyki, by obliczyć, jak długo mnie tu nie było. Mała poprawka – jak długo nie pisałam. Owszem podczytywałam sobie nieco co ciekawsze artykuły i co niektóre wpisy, ale jakoś lenistwo mnie chyba pokonało, jeśli chodzi o skrobnięcie choćby paru zdań. J A zatem najwyższa pora, by coś napisać.

W kwestii diety idzie mi trochę opornie. Owszem staram się pilnować zdrowego odżywiania, ale wiecie pewnie, jak to jest ciężko, gdy mieszka się z kimś, kto ma zupełnie inne do tego podejście. W moim przypadku jest to ciocia, u której obecnie pomieszkuję (poza wyjątkami, gdy czasem w weekendy uda mi się „zladować” w rodzinnym domku). Najbliższa rodzinka z „pierwszego” domu jakoś zaakceptowała moje „dziwactwa” dietetyczne, ale z ciocią jest trudniej. Nie będę oczywiście narzekać, bo przecież dzięki niej mam swoją pierwsza pracę, no i mam gdzie mieszkać, za co jestem jej naprawdę wdzięczna. No, ale ciocia jest z gatunku tych osób, które na moje poczynania dietetyczne dziwnie patrzy i to oczywiście komentuje. Już się sporo nasłuchałam, że np. za mało jem, ale te moje „breje” na pewno nie są smaczne (mówi tak m.in. o płatkach owsianych na mleku), że powinnam wreszcie normalnie jeść itp. Ale ja przecież jem normalnie. Razem z koleżanką z biura, z którą również pracuję w biurze, w jednym pokoju, podśmiewają się trochę z mojego zamiłowania do zdrowego odżywiania się i ciągle słyszę (nie tylko od nich, ale tez od innych osób w pracy), że to mi nie jest potrzebne, bo jestem już szczupła. Nie ukrywam, że to mi pochlebia, ale z drugiej strony nie po się męczyłam, by zrzucić te 13 kg, żeby to „nadrobić” nierozsądnym odżywianiem się. A u nas w pracy co rusz ktoś  przynosi coś słodkiego (najczęściej ciocia) – a to cukierki, a to kawałek placka ze sklepu i wszystkich w biurze częstuje. Najgorsze jednak jest, jak ktoś ma imieniny. U nas to tradycja, że solenizant przynosi coś słodkiego, składa mu się życzenia, od wszystkich z biura otrzymuje mały prezent. I to mi naprawdę nie przeszkadzałoby, ale z małym wyjątkiem. Po prostu mam zasadę, że słodkie jem tylko w soboty i niedziele (nie stanowi to dla mnie problemu, nie brakuje mi słodyczy, nawet gdy nadchodzi ta sobota/niedziela to wcale nie rzucam się na słodkie). Nie oczekuję też przecież, żeby inni tak samo się odżywiali, nikogo do tego nie namawiam, ale czasem mam dość komentarzy na temat mojej diety. Wiem, że  pewnie sobie myślą, że jestem dziwna, że tylko się męczę takim odżywianiem się. A guzik prawda. J Czuję się świetnie, nie chodzę głodna i mam dosyć przekonywania innych, że tak jest mi dobrze. A może powinnam po prostu olewać ich komentarze. Czasem mnie to wkurza, bo w końcu moje nawyki żywieniowe to moja indywidualna sprawa. To jakoś jeszcze znoszę, bo w końcu nie spędzam całego życia w pracy. Trochę mi tylko przeszkadza postawa mojej cioci. Zazwyczaj jest tak, że po weekendzie przywożę sporo zdrowego jedzenia z mojego „pierwszego” domu, a i też jak wspólnie robimy z ciocią zakupy staram się „przemycić” trochę wartościowych produktów żywieniowych. Piszę „przemycić”, bo ciocia najczęściej kupuje dania gotowe, tylko do odgrzania (na gotowanie nie ma czasu), bogate w niezdrowe tłuszcze i oczywiście za dużo (jak na mój gust) soli, nie mówiąc już o słodkim, ze zdrowych rzeczy to pewnie tylko owoce, nawet warzyw to tak nie za bardzo. Oczywiście rozumiem, że już się przyzwyczaiła do takiego odżywiania, ale to chyba nie znaczy, ze ja się muszę tak odżywiać. Starałam się zachęcać do zdrowszej żywności, większej ilości wartościowszych produktów, obiecywałam nawet, że sama mogę coś ugotować, jednak chyba nic z tego nie wyszło. Ok, jakoś się z tym pogodziłam, nie będę nikogo na siłę przekonywać do czegokolwiek. Ale strasznie mi przykro, jak słyszę, że to ja niedobrze się odżywiam. A kwestia tego, że „opornie” idzie mi dieta dotyczy tego, że czasem po prostu już zjem te gotowe dania na obiad (ale w mniejszej ilości), poza tymi obiadami generalnie sama szykuję sobie posiłki, które są raczej zdrowe, więc chyba to nie jest jakaś tragedia.

Lepszą moją stroną jest aktywność fizyczna. Otóż chciałam się zapisać na jakieś zajęcia, bo jakiś czas od podjęcia pracy w ogóle nie ćwiczyłam i brakowało mi tego. W tym celu przeszukiwałam w necie różne możliwości zajęć i natrafiłam na info o darmowych zajęciach przez pierwszy tydzień września w jednym klubie fitness. Zapisałam się od razu na dance, step i oczywiście moją ulubioną zumbę. Strasznie mi się spodobały te zajęcia, polubiłam instruktorkę, która jest po prostu fenomenalna, pełna humoru i energii. Na tyle pokochałam jej zajęcia, że po ostatnim darmowym wykupiłam sobie od razu karnet miesięczny na 8 wejść. Jak szaleć, to szaleć. :DNajlepsze jest to, że można wybierać sobie różne zajęcia w ramach karnetu, także można wypróbować wszystkiego. Na ten moment chodzę na step, body shape i zumbę (najbardziej mi pasują godziny zajęć w grafiku). Ostatnio to miałam niezły ubaw, bo przez przypadek poszłam na zajęcia ze stepu dla zaawansowanych. Po prostu wcześniej w tym dniu zawsze były dla początkujących i jakoś nie zwróciłam później uwagi, ze grafik się trochę zmienił. I zapisałam się na „zaawansowany” step, o czym dowiedziałam się przed zajęciami. J Myślicie, ze spanikowałam? Otóż nie! Dzielnie ćwiczyłam i mimo tego, że parę razy pomyliłam kroki, to się świetnie bawiłam. Przyznam, że na samym początku starałam się ćwiczyć bardziej z tyłu, przerażało mnie to lustro na sali, ale w końcu przemogłam się i poszłam na sam przód. (ja, taka nieśmiała osóbka). I muszę stwierdzić, że o niebo lepiej zaczęło mi iść to wszystko. Ostatnio też przekonałam się do body shape (pewnie nie muszę tłumaczyć, co to za ćwiczenia). Fakt, że po tych ćwiczeniach wszystko boli tak że czasem ledwo mogę wstać z łóżka następnego dnia, ale nie poddaję się. Trochę mnie dołuje to, jak strasznie się garbię (zobaczyłam to w pełnej okazałości właśnie na body shape). Było to widać podczas niektórych ćwiczeń, gdy trzeba było porządnie się wyprostować i ściagnąć łopatki do tyłu. Trochę mi się głupio zrobiło jak instruktorka co jakiś czas do mnie podchodziła i poprawiała moją pozycję, ale z drugiej strony w sumie dobrze, że to robiła. W końcu wykonane byle jak ćwiczenia nie dadzą pozytywnych efektów, a nawet mogą wyrządzić wielką szkodę. Na to wychodzi, ze muszę od czasu do czasu chodzić na body shape, może przestanę w końcu się garbić.:D

W kwestiach niezwiązanych kompletnie z odżywianiem/ćwiczeniami też mogę co nieco napisać. Jakoś daję radę z wizytami u dentysty, bo leczenie moich zębów się nie zakończyło niestety i czeka mnie jeszcze parę wizyt. Ale nie poddaję się. Wolę już, żeby nawet pobolało mnie przez ten krótki czas podczas wizyty, niż żebym miała się z tym sama męczyć za pomocą środków przeciwbólowych. Nie, nie stwierdzam, że wizyty u dentysty to przyjemność, ale jak trzeba, to trzeba. Poza tym kontynuuję moje wizyty u pani psycholog i powtórzę chyba kolejny raz, że bardzo mi one pomagają, powoli otwieram się i trochę śmielej opowiadam o moich problemach . Pewnie dla niektórych ludzi wydałyby się one banalne, ale to, co dla jednego człowieka może być nieistotne, dla drugiego może stanowić olbrzymi balast, którego ciężko pozbyć się samemu. Nie powiem, że te wizyty należą do łatwych i prostych, bo takie nie są. Powolutku zaczynam odczuwać pewne zmiany w sobie, ale wiem, że jeszcze przede mną daleka droga.

Dobra, jak długo nie pisałam, tak teraz pewnie zamęczyłam Was trochę moim wpisem, więc kończę ten mój elaborat. ;-) Nie mogę się doczekać jutra, bo wieczorem mam zajęcia ze stepem. Jeszcze dziś zaraz coś sobie przekąszę, bo trochę zgłodniałam

Pozdrawiam Was serdecznie i życzę miłego tygodnia. :)

2 sierpnia 2015 , Skomentuj

Hej!

Tym razem to przesadziłam. Żeby nie pisać przez  ponad miesiąc toż to wstyd. Tym bardziej, że jest co napisać bo moje życie diametralnie się zmieniło. Najważniejsza zmiana to moje pierwsza praca, z której jestem naprawdę zadowolona. Nie mam co prawda wysokiego wynagrodzenia, ale strasznie się cieszę, że już nie siedzę w domu, że przede wszystkim robię coś, co jest związane z moim wykształceniem. Widzę siebie w takiej pracy, tylko muszę nabrać sporo doświadczenia, bo studia studiami, a jednak w księgowości najważniejsza jest praktyka. Poza tym ostatnio dostałam propozycję, by dodatkowo się doszkolić w kadrach i płacach, a jak w ciągu miesiąca, dwóch się sprawdzę, to będę się tym zajmować i dostane podwyżkę. Czyż to nie cudowna wiadomość? J Oczywiście trochę jestem przerażona , czy sobie poradzę, nigdy nie miałam do czynienia z kadrami i płacami. Mam nadzieję, ze nie będzie źle, zwłaszcza, że ciocia już mi obiecała mnie trochę „doszkolić”, jak również moja siostra, która tym się zajmuje na co dzień w swojej pracy. Obym tylko okazała się pojętna i ”załapała” o co w tym „biega”. Dodam jeszcze, że generalnie w pracy bardzo mi się podoba, tylko czasem czuję się dziwnie, bo jestem tam najmłodsza. No, ale atmosfera w niej jest naprawdę sympatyczna, ludzie przemili, więc jest chyba całkiem nieźle.

Druga sprawa to moje wieczne „biegania” do lekarzy. Jedne z takich, do których coraz bardziej się przekonuję  to wizyty u pani psycholog. Wcześniej wspominałam na forum o moich wątpliwościach, ale teraz już wiem, ze nawet z tak cichą i nieśmiałą osóbką jak ja naprawdę da się pracować. Mimo mojego stale drżącego głosu, zacinania się i wielu innych rzeczy, nad którymi jeszcze nie do końca panuję, mogę stwierdzić, że te spotkania naprawdę mi pomagają. Zaczynam widzieć swoje problemy z innej perspektywy, jakoś tak wychodzę odmieniona z tych spotkań. Może jeszcze nie widać jakiś w wyraźnych zmian, ale rozumiem, że do tego potrzeba czasu i cierpliwości. Tylko trochę mi przykro jak ciocia mówi, że po co mi te wizyty, że kiedyś nie było psychologów i ludzie sobie jakoś radzili. Trochę tak jakoś dziwnie reaguje na to jak robię sobie treningi relaksacyjne mi zalecone przez panią. Chodzi też o to, że pracuję w innym mieście, niż chodzę do psychologa i mam w związku z tym problemy z dojazdem. Wizyty mam w soboty, a wiadomo jak kursują pociągi/autobusy w okresie wakacji. Zwykle przyjeżdża po mnie w piątek wieczorem brat, jedziemy do mojego „pierwszego” domku w miejscowości niedaleko Gniezna i następnego dnia zawozi mnie na wizytę, bo i tak jedzie wtedy do pracy. Czasem też odwiezie mnie siostra, jeśli jej pasuje. I z moim powrotem do cioci też jest sporo kombinowania. Kurczę, w tym momencie żałuję, ze nie mam prawa jazdy. Myślę, że jeszcze kiedyś je zrobię, ale wiem, że teraz nie dałabym rady. W takich momentach czuję, ze sprawiam innym problem. Bo te całe moje wizyty u psychologa i przyjazdy do rodzinnego domu są dla mnie bardzo ważne, ale jak mam robić komuś kłopot, to czuję się nieswojo. Kolejny lekarz, którego  „odwiedziłam” to przemiła pani laryngolog polecona mi przez kuzynkę. Na samą wizytę na nfz pewnie bym sobie trochę poczekała, to udałam się prywatnie. Pani doktor z uwagą mnie wysłuchała, zbadała moje to nieszczęsne gardło i stwierdziła, że żadnych zmian zapalnych nie widzi. Jedynym moim problemem jest mocno wysuszona śluzówka gardła i pewnie przez to czuję, że mam je mocno podrażnione. Przepisała mi do inhalacji nebulizatorem mucosolvan z solą fizjologiczną i witaminą A, kapsułki do rozgryzania i ssania z witaminami A i E, a dodatkowo płyn do płukania gardła również z witaminą A i  D. Dodatkowo dostałam zalecenie picia dużo płynów ( najlepiej wody mineralnej niegazowanej). I tak od prawie miesiąca stosuję się do zaleceń, jakaś poprawa jest, ale dla mnie to za wolno następuje. W razie czego lekarka poradziła mi, że jak nie będzie widać poprawy, to mam zrobić sobie badanie OB. I ASO. Dam sobie jeszcze trochę czasu, a jak bardziej się nie poprawi, to zrobię te badania. Jedyny miły akcent to taki, że podczas ogólnego badania (bo poza gardłem miałam zbadane też uszy i nos) dowiedziałam się, że mam idealnie prostą przegrodę nosową. J Pani doktor nawet się pytała, czy nie robiłam sobie korekcji tej przegrody, bo to się podobno bardzo rzadko zdarza, żeby była  taka prosta. No cóż, w tej kwestii jestem jakimś „wyjątkiem” medycznym.

Ostatni lekarz, do którego musiałam się wybrać, to dentysta. Piszę „musiałam”, bo chyba raczej nie ma osoby, która by te wizyty lubiła. Ale nie było rady. Ząb mnie bolał z lewej strony, najgorsze, ze nie wiedziałam który, a długo na tabletkach przeciwbólowych nie da się wytrzymać. Pierwsza wizyta nie była aż tak zła (trochę już mnie wtedy przestało boleć), dentystka (również z polecenia koleżanki z pracy) usunęła mi kamień nazębny, bo stwierdziła, że od tego trzeba najpierw zacząć leczenie. Zabieg trochę nieprzyjemny, ale dało się wytrzymać. No i zalecenie, żebym zaczęła używać nici dentystycznej. Stwierdziła, ze trzeba zrobić zdjęcie panoramiczne zębów (chyba to tak się nazywa), by stwierdzić, które zęby trzeba leczyć i jak. No i już się trochę wystraszyłam, gdy usłyszałam, ze muszę mieć najprawdopodobniej usunięte dolne ósemki. Jak o tym sobie później poczytałam w necie, to aż się przeraziłam, bo zaczęłam wyobrażać sobie najgorsze rzeczy, co może mi się stać. Pani doktor stwierdziła,  że umówi mnie na wizytę do drugiego dentysty, który pracuje w tej przychodni następnego dnia, na co przystałam. Zdjęcie zrobiłam i dostałam wyniki po bodajże 15 minutach. Następnego dnia udałam się na umówioną wizytę i to co tam się wydarzyło  to jakaś masakra w moim odczuciu oczywiście. Weszłam, ledwo wydukałam, o co chodzi, no i nastąpiła najgorsza część wizyty, czyli „zaproszenie” na fotel. I wtedy mój organizm zaczął dosłownie „wariować” – serce szybciej mi zaczęło bić, ręce i nogi  zaczęły mi drżeć, zaczęłam się pocić z tych nerwów i prawie mi aż łzy poleciały . Jak dentysta zobaczył to moje zachowanie, to zapytał się, czy wszystko w porządku (głupie pytanie), zaczął mnie uspokajać, zapytał się, czy mam nieprzyjemne wspomnienia z wizyt, powiedział dokładnie, co będę miała robione, że jakby mnie bolało to mam podnieść rękę. No i po kilku chwilach skorzystałam z tej możliwości. Dostałam znieczulenie i już później jakoś dałam radę. Dodatkowo miałam bardzo obniżony fotel, bo jak stwierdził dentysta, lepiej tak, żebym czasem nie zasłabła (zrobiłam się ponoć strasznie blada). Na razie mam założoną tylko truciznę, reszta leczenia tego zęba za kilka dni. Jak widać, jakoś przeżyłam tę wizytę, choć załamało mnie moje zachowanie. A dentysta naprawdę był w porządku, po skończonym zabiegu podał mi rękę, pomógł zejść z fotela, zapytał się ponownie, czy wszystko w porządku. A ja zachowałam się tak głupio i było mi strasznie wstyd. Wcześniej jak chodziłam do dentysty, to może i nie były najprzyjemniejsze wizyty, ale nigdy takie coś mi się nie zdarzyło. I wiem, że to jeszcze nie koniec tych wizyt. Ale mimo strachu chcę wyleczyć te moje biedne zęby, bo on nie jest nic wart w porównaniu z męczeniem się z bólem, nieprzespanymi nocami i łykaniem mnóstwa tabletek przeciwbólowych, by jakoś przetrwać. Muszę jakoś to wytrzymać, choć łatwo nie będzie.

Z milszych „ciekawostek” z mojego życia to może tylko to, ze w sobotę uzupełniłam zapas moich kosmetyków/akcesoriów do robienia makijażu. Od razu powiem, że powoli staram się przekonywać do malowania (tak, jestem w tej dziedzinie początkującą, późno zaczęłam się ćwiczyć w tej trudnej „sztuce”). Jeszcze nie wychodzi mi tak super, ale jak to się mówi, ćwiczenie czyni mistrza. J Dodatkowo w sobotę miałyśmy z ciocią szał zakupówi wróciłyśmy objuczone kilkoma wypełnionymi torbami. Cud, że to jakoś doniosłyśmy. Poza tym z rzeczy „urodowych” kupiłam sobie jeszcze nasiona kozieradki, bo czytałam, że w postaci naparu po wystygnięciu świetnie działają na włosy – ponoć zmniejszają przetłuszczanie się ich, wzmacniają i zmniejszają wypadanie. Najbardziej liczę na ten pierwszy efekt. Na razie dwa razy zastosowałam to „cudo”, zobaczymy, co z tego wyjdzie. I jeszcze jedno. Może i pachnie ten napar trochę jak rosół/bulion/kurczak, czy coś podobnego, ale na moich włosach w ogóle nie czuć tego zapachu (jak to straszą w necie). Mam nadzieję, że ta kozieradka podziała na moje włosy, bo czego bym nie powiedziała o swojej urodzie, to one są chyba moim atutem i staram się o nie bardzo dbać.

Ok. Dłużej Was nie zamęczam. Zresztą sama muszę uszykować się jutro do pracy. Życzę miłego, słonecznego tygodnia. :)

21 czerwca 2015 , Skomentuj

Hej!

Znowu piszę z pewnym opóźnieniem, ale cóż zrobić. Ostatnio tyle działo się u mnie, ze nie miałam zbyt dużo czasu, by napisać choćby kilka zgrabnych zdań, co u mnie słychać. A słychać trochę u mnie. Powiem (a raczej napiszę), że czekają mnie wielkie zmiany, z których z jednej strony bardzo się cieszę, a drugiej to się denerwuję. Ale wszystko po kolei.

Otóż w ostatni wtorek miło z mamą spędzałyśmy czas przed telewizorem. Oglądałyśmy akurat Meteo Active, były jakieś ćwiczenia i ja, jak to ja postanowiłam je wypróbować na sobie. Zaczęłam ćwiczyć razem z prowadzącą. Tak po jakimś czasie do mamy zadzwoniła moja ciocia i w sumie chciała rozmawiać ze mną. Otóż okazało się, że u niej w pracy (ciocia jest księgową) zwolniło się jedno miejsce pracy (nie będę pisać, z jakiego powodu, bo to bardzo smutne). No i z racji tego, że zostało dość sporo pracy po poprzedniej osobie, to utworzono dodatkowe stanowisko. A, że szefowa jest znajomą mojej cioci i nieraz widziała (no i wiedziała) jak pomagałam w księgowości, to pytała się cioci, czy jej siostrzenica (czyli ja) nie chciałaby spróbować swoich sił w tej pracy (jako pomoc w księgowości, pomagałabym głównej księgowej). Normalnie aż mnie zatkało, gdy ciocia mi o tym powiedziała. Później jeszcze obgadałyśmy szczegóły tej pracy, no i tak zostałam "wkręcona" na to stanowisko. W sumie trochę głupio mi się zrobiło, bo przecież tylu ludzi nie może znaleźć pracy, mimo usilnych poszukiwań, a tu na mnie spada taka niespodzianka. Choć z drugiej strony chyba wcześniej musiałam zrobić pewnie dobre wrażenie, co zadecydowało o tej propozycji dla mnie. W każdym razie będę miała na początek umowę na 3-miesięczny okres próbny, a jak się sprawdzę, to kto wie, czy nie na dłużej. Zaczynam pracę już od najbliższego wtorku. Strasznie się denerwuję, jak miną mi te pierwsze dni pracy. Jestem dość zestresowana, czy sobie będę dawać radę. Zwłaszcza jak ciocia w sobotę wspomniała, ze już na mnie czekają. No, zapomniałam jeszcze dodać, że w związku z pracą czeka mnie przeprowadzka. Będę mieszkała u cioci. Fakt, faktem nie jest to daleko od mojego dotychczasowego miejsca zamieszkania, ale jakoś tak trochę mi smutno, myśl o samej tęsknocie jest troszkę przerażająca. Pewnie będę starała się w weekendy „zlądować” w rodzinnym domku, ale mimo to zawsze będzie mi czegoś brakowało. Poza tym w ostatni piątek „pożegnałam się” z dziewczynką(córką sąsiadki),  którą się czasami zajmowałam (tak, byłam opiekunką). Jak podczas ostatnio dnia opiekowania się nią, ona powiedziała, że nie miała wcześniej tak fajnej opiekunki i będzie za mną tęsknić, to aż się wzruszyłam. A jeszcze tego samego dnia  wieczorem przyszła do mnie, i w podziękowaniu, że tak super się nią zajmowałam (jej słowa), dostałam mały słodki prezencik (w postaci dużej, czekolady z orzechami). Miło jest się poczuć docenionym, naprawdę wspaniałe uczucie.

Z nieco gorszych informacji z ostatnich dni. Znów „przeżyłam” wizytę u lekarza, tego samego, co ostatnio. Celowo piszę „przeżyłam”, bo ostatnio stanowi to dla mnie ogromny stres. Żeby nie było, tym razem przez zupełny przypadek. A czemu? Otóż niedawno otrzymałam wyniki mojego wymazu z gardła. Były już po pięciu dniach, więc byłam mile zaskoczona (ostatnio czekałam ponad tydzień). No i okazało się, że nie mam już tej przeklętej candida albicans. Dla odmiany paskudztwo, które teraz mnie męczy nazywa się candida parapsilosis, ale tym razem z jednym plusem (poprzednio miałam większe nasilenie – dwa plusy przy wyniku). Teoretycznie jest już lepiej, ale nadal mam tą przeklętą grzybicę i jej wkurzające objawy („klucha”  w gardle, gęsta ślina). Dodam też, że ostatnio prawie tydzień męczyłam się z bólem brzucha i dolegliwościami jelitowymi. Udałam się do apteki po jakieś w miarę naturalne środki przeciwgrzybicze, bez recepty. (tyle już się naczytałam o tej grzybicy, że niedługo stanę się ekspertką w tej dziedzinie:)). A że ta apteka jest akurat w przychodni zdrowia, to aptekarka stwierdziła, że jako takich środków przeciwgrzybiczych bez recepty nie ma, no i powinnam raczej iść do lekarza, to by mi może przepisał jakiś konkretny lek. Dodatkowo w aptece akurat była rejestratorka, no i przysłuchawszy się naszej rozmowie, zapytała się, czy ma mnie zarejestrować na wizytę. W sumie nie chciałam, ale jak zwykle zwyciężył mój brak asertywności i powiedziałam jakoś tak nieśmiało: „no, dobrze”. Podobnie jak ostatnio, nie czekałam zbyt długo. Tym razem nieco spokojniej niż ostatnio, wyłuszczyłam, o co mi chodzi, pokazałam wyniki, dopytałam się o jakieś leki na tą okropną dolegliwość. No i co? No i nic. Było podobnie jak ostatnio. Po przejrzeniu moich wyników stwierdzenie, że to na pewno nie tego mam te problemy ze zdrowiem, bo to jest zbyt małe nasilenie, bym musiała brać jakieś silne leki przeciwgrzybicze. No, ale tym razem wypisał mi kolejne skierowanie, tym razem do laryngologa, z rozpoznaniem „uczucie przeszkody w gardle” i dopiskiem „nerwowe?”. Pytał się, czy miałam już tą wizytę u psychologa, ja na to zgodnie z prawdą, że mam ją zaplanowaną na poniedziałek. No i powiedział, że po tych wizytach będzie bardziej wiadomo, co mi tak naprawdę dolega. A…zapomniałabym. Pytał się też, czy tamten lek na uspokojenie, który miałam przepisany pomógł. Szczerze powiedziałam, ze nie bardzo, bo kompletnie na mnie nie zadziałał – ani pozytywnie, ani negatywnie. Po prostu było tak samo, jakbym tego leku w ogóle nie brała. I dostałam receptę na kolejny "uspokajacz". Może to głupio z mojej strony, ale nie wykupiłam tego leku. No bo jakby to wyglądało - przyszłam po coś przeciwgrzybiczego, a tu dostaję lek uspokajający. Było mi strasznie wstyd. Teraz tylko myślę o tej jutrzejszej wizycie u psychologa. Bardzo się nią denerwuję, nie wiem jak to będzie. W sumie przygotowałam się tak z grubsza do tej wizyty, ale stres powoduje, że zachowuję się nieraz dość głupio i nie mam pojęcia, jak się na niej zachowam. :(

Wczoraj byliśmy na imieninach u cioci i miałam niestety spore wpadki dietetyczne. Miałam się pilnować, by nie jeść słodkiego (w związku z grzybicą), ale jak tu miałam odmówić cioci. Najpierw zjadłam małą porcję lodów z dodatkami w postaci 3 sosów, bitej śmietany, kawałków banana i 3 rurek waflowych, potem 2 małe kawałki placka z galaretką i 2 cukierki czekoladowe, a do tego jedną morelę. Jakby tego było mało, to dziś również nie mogłam się powstrzymać i zjadłam kawałek placka z jabłkami i z galaretką. Czuję się okropnie. Jak mogłam to zrobić, przecież miałam się powstrzymywać od jedzenia słodyczy, już prawie 2 miesiące ich nie jadłam, a tu bum – i wpadka. Ja już od tych moich zdrowotnych problemów jestem kompletnym kłębkiem nerwów. :(

Na sam koniec może coś milszego, żeby to nie był do końca fatalny wpis. Z racji tego, że zdobyłam moją pierwszą „poważną” pracę, mama stwierdziła, że koniecznie przydałyby mi się  jakieś nowe ubrania. W związku z tym udałyśmy się do sklepu z ciuchami, tego, w którym często zaopatrujemy się w odzież. Tym sposobem drogą kupna nabyłam 3 bluzki (wszystkie z krótkim rękawem) – białą, jasnoróżową i w paski (o dziwo mimo że są to poziome paski, to wcale mnie nie pogrubiają), czarną, elegancką spódniczkę i tak przy okazji przepiękną, letnią sukienkę z motywami kwiatowymi. A wszystko w rozmiarze M, góra L (sukienka nawet w rozmiarze S) Jak to wszystko przymierzałam i przeglądałam się w lustrze, nie mogłam uwierzyć, jak dobrze wyglądam. Że naprawdę jestem dość zgrabną i szczupłą dziewczyną. W dodatku nasłuchałam się takich miłych słów. Po pierwsze, że nie muszę się już odchudzać, bo mam świetną figurę i wystarczy, że utrzymam ten efekt i będzie super. No, a po drugie, że jestem taką mądrą i wspaniałą dziewczyną, że widać, że się staram rozwijać i wiele innych miłych rzeczy. Poczułam się naprawdę wspaniale. No, a poza tym nakupiłam sobie mnóstwo innych, niezbędnych do życia artykułów i środków czystości. Nawet poprawił mi się humor od tych całych zakupów, bo ostatnio to nie jestem wybitnie w dobrym humorze.  

Zmiany, zmiany, zmiany. To mnie w najbliższym okresie czeka. Ciekawe, jak sobie dam z nimi radę. Oby w miarę spokojnie i bez nadmiernego stresu.

Pozdrawiam Was serdecznie. Miłego tygodnia i oby wreszcie pogoda się poprawiła na bardziej słoneczną. :)

13 czerwca 2015 , Komentarze (1)

Cześć Wszystkim,

Znów kolejne dni mijają, zrobił się już czerwiec, coraz ładniej, cieplej, a ja mam wielkiego doła. Z wiadomo jakiego powodu, wcześniej o tym pisałam. Jakoś tak straciłam ochotę na życie, nie wiem, jak to określić. Niby już lepiej, ale nie do końca. Nadal nie jestem (i długo pewnie nie będę) do końca zdrowa. Ostatnio to się totalnie zbłaźniłam i wyszłam na kompletną kretynkę. Po prostu mi z tego powodu strasznie wstyd.

We wtorek byłam u lekarza rodzinnego celem zdobycia skierowania do sanepidu na posiew wymazu z  gardła. Po prostu od czasu zakończenia brania leków chciałam sprawdzić efekty leczenia i czy przypadkiem nie potrzebuję jakiś jeszcze leków. No i chciałam się też doradzić w tej kwestii. Jak pisałam kilka linijek wcześniej, czuję się już lepiej, ale pozostało mi wrażenie takiej kluchy w gardle, coś, co mi przeszkadza i jest strasznie nieprzyjemne plus nieustannie mam taką gęstą ślinę w ustach, którą nieustannie wypluwam, albo przepijam wodą, żeby ją przełknąć oraz mocno podrażnione gardło. Przygotowałam się porządnie do wizyty, spisałam wszystkie leki i suplementy diety, które brałam z odniesieniem do tego, kiedy je brałam i w jakich dawkach. Zadzwoniłam nawet do przychodni, żeby się upewnić, że przyjmuje ten lekarz, u którego jest jakaś szansa na zdobycie skierowania ( w „mojej” przychodni przyjmuje 2 lekarzy, ten drugi na bank nie dałby mi skierowania, kazałby czekać na poprawę, wiem, bo u niego te jakiś czas byłam dodatkowo z inną dolegliwością). W każdym razie uszykowałam się i po południu podjechałam moim „nowym” rowerem ( o tym później) do ośrodka zdrowia. Na szczęście poczekalnia była prawie pusta (przede mną były tylko 2 osoby), także się ucieszyłam, ze nie będę długo czekać. Zarejestrowałam się, usiadłam i cierpliwie czekałam na swoją kolej, powtarzałam sobie w myślach, co chcę powiedzieć. Po niedługiej chwili nadeszła moja kolej. Jak tylko weszłam do gabinetu lekarskiego, to normalnie zaczęło się coś dziwnego ze mną dziać, jak zwykle gdy się denerwuję, stresuję (nie przepadam za wizytami u jakichkolwiek lekarzy). Serce zaczęło mi walić chyba do granic możliwości, mówiłam sobie w myślach „spokojnie, dasz radę” (jakby wizyta miała być jakimś strasznym wydarzeniem). Poproszona o wyjaśnienie celu mojej wizyty, ledwo zdołałam z siebie wydukać o co mi chodzi, ze stresu łamał mi się głos. Aż cała się trzęsłam, szczególnie moje ręce, tak że kartka, którą trzymałam spadła mi na podłogę. Po czym w końcu powiedziałam, że przepraszam, że jestem strasznie zdenerwowana i w ogóle. Jak lekarz się zapytał, czym tak się denerwuję, też nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć (a przecież to oczywiste, że dolegliwości gardłowe ciągnące się drugi miesiąc mogą być powodem do takiego stresu), coś tam znowu wydukałam. Zostałam zapytana, czy często tak się stresuję, czy tylko podczas wizyt u lekarzy, to powiedziałam jakoś tak głupio, że dość często, że już tak mam, że się tak wszystkim martwię, denerwuję (bo w sumie to prawda, nie umiałabym nawet w tym momencie udawać mega wyluzowanej osoby). Po tym moim nędznym przedstawieniu powodów wizyty lekarz oczywiście mnie zbadał, bardzo dokładnie obejrzał to moje nieszczęsne gardło i orzekł, że nic niepokojącego nie zauważył (bo rzeczywiście poza powyższymi objawami, o których pisałam, nic więcej nie miałam, nawet język już nie mam biały). Pokazałam mu wyniki z ostatniego wymazu gardła i ponowiłam prośbę o skierowanie do sanepidu. Powiedział, że nie jest to konieczne, że po takiej ilości leków, jakie zażywałam, powinnam już czuć się dobrze. Stwierdził, że ta klucha w gardle i to moje zachowanie przemawiają za jakimiś zaburzeniami nerwicowymi, no i dobrze by było, gdybym porozmawiała sobie z psychologiem, dlatego dostałam stosowne skierowanie, na którym mam wpisane rozpoznanie „zaburzenia nerwicowe”. Dodatkowo przepisał mi jakiś lek uspokajający i powiedział, że jeśli po jakimś czasie mi się nie poprawi, to mam przyjść znów do niego i pomyślimy co dalej. Ja totalnie zbaraniałam, nie byłam już w stanie ponownie prosić o to nieszczęsne skierowanie. ( wczoraj zrobiłam sobie to badanie prywatnie, teraz czekam z niecierpliwością na wyniki). Wyszłam całkowicie zdołowana z gabinetu, udałam się do apteki po przepisany lek. Poczułam się naprawdę beznadziejnie, zawsze dość się stresowałam w rozmowie z innymi ludźmi, nigdy nie lubiłam się uzewnętrzniać, zwłaszcza u lekarzy (wiem jak głupio to brzmi), ale nigdy w tak skrajnej formie tego nie miałam. Mam zawsze jakiś taki strach, by opowiadać o swoich problemach zupełnie obcym ludziom. A teraz na dodatek mam iść do psychologa. Owszem, wcześniej nawet myślałam o tym, ostatecznie nie radzę sobie zbyt dobrze w kontaktach z innymi ludźmi i z objawami stresowymi. A teraz to mnie czeka. W środę i czwartek podzwoniłam po poradniach zdrowia psychicznego, mających kontrakty z NFZ, żeby się zorientować, jakie są najbliższe terminy wizyt, wszystko pospisywałam, poczytałam sobie o nich w necie i podjęłam decyzję. Ostatecznie w czwartek zarejestrowałam się i nawet nie będę zbyt długo czekać. Wizytę mam 22 czerwca, czyli całkiem niedługo. Strasznie się nią denerwuję, zastanawiam się jak to będzie. Boję się, że się zatnę odpowiadając na pytania pani psycholog.  Jeszcze powiem coś głupiego i będzie mi wstyd, że się tak ośmieszyłam. No, zobaczymy, co to będzie. Nie ma co, ostatnio wizyty o różnych lekarzy to moje specjalność. Jestem też po wizycie u dermatologa, bo moje ręce wyglądały naprawdę paskudnie – całe czerwone, tragicznie szorstkie i łuszczące się. No i co się okazało? Że za często i przede wszystkim za mocno je myłam, tak, że je porządnie wysuszyłam. Jakby się chciało w tym momencie powiedzieć „częste mycie skraca życie”. Na szczęście przepisana przez lekarza maść i jakaś maska do rąk dość szybko polepszyły stan moich dłoni. Nie są już szorstkie, tylko trochę zaczerwienione. Na dodatek ostatnio okropnie bolał mnie brzuch i miałam dolegliwości jelitowe (nie muszę chyba dokładnie tłumaczyć, o co mi chodzi), ale na szczęście jest już o wiele lepiej. 

Przejdę może do nieco optymistycznych rzeczy, bo ostatecznie aż tak fatalnie nie jest ze mną chyba. Niedawno, w którąś piękna sobotę maja udałam się z moim bratem do niewielkiej miejscowości w celu zakupu używanego roweru. Brat doradził mi w wyborze, wszystko posprawdzał w wybranym przeze mnie rowerze, doprowadził go do całkiem niezłego stanu, tak, że teraz mogę bezpiecznie i  śmiało śmigać na moim nowym pojeździe. Porobiłam już kilka razy godzinne przejażdżki i rower świetnie się sprawdza. Lekko i bezproblemowo robi się nim długie trasy. Dodatkowo wróciłam do zumby i 3-4 razy w tygodniu ćwiczę ok 1,5h. Może jeszcze wrócę do biegania, ale jeszcze nie wiem. Ostatnio też przeczytałam bardzo ciekawa książkę "Po tamtej stronie ciebie i mnie" (trochę w stylu nostalgii anioła). Teraz zaczęłam książkę Romy Ligockiej 'Wolna miłość". Lubię jej felietony, są takie życiowe. A później na mnie czeka jeszcze powieść Jodi PIcoult "Drugie spojrzenie". No cóż, jestem prawdziwym molem książkowym. :-)

 Dietowo trzymam się jakoś, zwłaszcza, że staram się trzymać dietę antygrzybiczą. Słodyczy nie jem już prawie 2 miesiące, odstawiłam tez mleko, owoce (za wyjątkiem grejpfrutów i cytryn) i wiele innych produktów. Parę razy się niestety złamałam i zjadłam trochę „niedozwolonej” żywność. No i miałam później straszne wyrzuty sumienia. To paskudztwo, co mam, odbiera mi chęć życia. O ile to jeszcze mam. Bo jak nie, to rzeczywiście może być na tle psychicznym. Już dostaję od tego hopla.  Możliwe, że we wtorek będą  już wyniki, to dowiem się na czym stoję i podejmę odpowiednie decyzje.

Pozdrawiam Was serdecznie :-)

20 maja 2015 , Komentarze (4)

Hej Wszystkim!

Tym razem to solidnie zapomniałam o napisaniu choćby kilka zgrabnych zdań, o tym, co u mnie słychać. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie, zwłaszcza że ostatnio to non stop mam jakieś problemy, że na pisanie po prostu brakowało mi sił. 

A jakie to problemy? Ze zdrowiem, a konkretnie z bolącym gardłem, co mnie męczy już ponad miesiąc. Co prawda byłam u lekarza (w poprzednim wpisie jest o tym), ale po chwilowej poprawie znów mi się pogorszyło. Którejś nocy obudziłam się z takim bólem gardła, że dosłownie płakałam, ból był nie do wytrzymania. Zaczęłam się tym denerwować i chodziłam jak ogłupiała w kółko po pokoju. Może miałam nadzieję, że w końcu się zmęczę i padnę zmęczona do łóżka. Jakoś zasnęłam, ale ile było z tym trudu. Następnego dnia zapadła decyzja, by pójść znów do lekarza, tym razem już do laryngologa. Wizyta prywatna, bo przypuszczalnie na darmową trochę bym sobie poczekała. No i tak poszło 50 zł, a nic konkretnego nie usłyszałam. Tyle tylko, że mam mocno zaczerwienione gardło. No i znów Tantum Verde i jakiś płyn do płukania gardła, ohydny, ale cóż, lek ma nie smakować, tylko skutecznie leczyć. I znów grzecznie zażywałam lekarstwa, kurowałam się, bo w końcu chciałam być jak najszybciej zdrowa. Tym razem to kompletnie nic nie pomogło, ból gardła sobie chyba kpił ze mnie. No to już mnie zupełnie rozbiło. Po skończeniu brania leków kolejna wizyta u innego laryngologa. Tym razem chyba podejście bardziej poważne, bo zaraz miałam zlecony posiew wymazu z gardła. Badanie dość nieprzyjemne, no ale myślę, że wreszcie się dowiem, co mi tak naprawdę jest. Z tydzień czekałam na wyniki, denerwowałam się strasznie. No i okazało się, że mam jakąś bakterię jelitową i uwaga, uwaga! Podobno jedno z najgorszych paskudztw na świecie – candida albicans, znaną bardziej jako kandydoza. Ponowna wizyta u laryngologa, kolejna kasa w plecy, następny wydatek na leki – kolejny antybiotyk na 10 dni (po 2 tabletki dziennie), inny jakiś lek na bakterie beztlenowe i 3 opakowania (po pierwszej wizycie już miałam przepisany ten lek, ale jedno opakowanie) najbardziej obrzydliwego leku przeciwgrzybiczego (Nystatyna), który trzeba rozpuścić w niewielkiej ilości wody, trochę pogulgotać i połknąć, a później przez godzinę nic nie jeść i nie pić. Dodatkowo kupiłam sobie lek osłonowy (Multilac) i tabletki z tranem na wzmocnienie odporności.  I mimo że trochę poprawiło mi się, to jednak nadal nie jest najlepiej. Lek już mi się skończył, znów pewnie wyrzucę kasę na kolejną wizytę, kolejne badania i kolejne leki. Po prostu jestem załamana. Chyba moim błędem było to, że przy „pierwszym” bólu gardła poszłam do lekarza, zamiast spróbować leczyć się jakoś domowymi sposobami. Naiwnie liczyłam, że lekarze wiedzą, co mi jest i co przepisują. I się przeliczyłam. Najpierw jeden antybiotyk, drugi, niedawno skończyłam brać trzeci. Moja flora jelitowa pewnie jest totalnie rozwalona, nabawiłam się grzybicy jamy ustnej, chodzę często niewyspana, totalnie zmęczona tym całym chorowaniem. Dodam też, że tyle, ile przeczytałam na temat tej słynnej kandydozy, to się kompletnie załamałam. Że to świństwo szybko uodparnia się na leki przeciwgrzybicze, jest uciążliwe (całkowicie się z tym zgadzam), trudne i leczenie trwa bardzo długo. Naczytałam się też o diecie przeciwgrzybiczej (ma to na celu „zagłodzenie” grzyba)  i jeszcze bardziej się załamałam. Jedna z najbardziej restrykcyjnych diet, o jakich słyszałam. O ile rezygnacja z cukru, słodyczy, produktów przetworzonych, odgrzewanych nie było dla mnie trudne, to ciężko mi żyć bez mleka, białego sera, owoców, orzechów (te produkty są całkowicie niewskazane). Mam jeść zdrowo, lekko, bez dodatków typu musztarda, keczup (tez tego mi brakuje), majonezu itp. No i próbuję stosować tą  dietę, ale niestety zaliczyłam parę wpadek. (o co mam do siebie pretensje). Nadal fatalnie się czuję. Ciągle zbiera mi się na płacz i  nie mam ochoty nigdzie wychodzić. W ostatnią sobotę byli u nas goście, bo moja siostra miała imieniny. Oczywiście nie obyło się bez słodkiego w postaci placków. Ja z racji diety zadowoliłam się jogurtem naturalnym (jedyny chyba produkt mleczny dozwolony) z łyżeczką kakao (zjadłam wcześniej, zanim goście przyjechali). No i zaraz słyszałam teksty, że czemu nic nie jem, przecież kawałek mi nie zaszkodzi. Powiedziałam, że nie mam po prostu ochoty. I natychmiast usłyszałam tekst; „No spróbuj chociaż szarlotki, przecież to same jabłka. Cukier też jest potrzebny do życia” Myślałam, że zaraz szlag mnie trafi. Może to błąd, że nie wyjaśniłam, o co chodzi, ale po prostu nie chciałam się tłumaczyć z mojej choroby (której zresztą strasznie się wstydzę). Dalsza część spotkania przebiegła już lepiej, kolacja w miarę ok, było parę rzeczy, które mogłam zjeść. Najchętniej chciałabym być już zdrowa, bo już dostaję totalnego kręćka. Kręćka zwłaszcza na punkcie higieny, częściej zaczęłam myć zęby ( bo stale wydaje mi się, że mam nieświeży oddech), ręce to chyba aż za mocno myję, bo stały się jakieś takie zaczerwienione na zewnątrz, podrażnione, nieładnie to wygląda. Ledwo poznikały mi prawie opryszczki, to teraz co chwilę okropnie pękają mi kąciki ust. W dodatku ciągle mi zimno, ręce i stopy mam dosłownie lodowate, śpię w grubych skarpetach, z termoforem. Przez ostatni tydzień mierzyłam sobie ciśnienie i było dość niskie (najczęściej tak mniej więcej 106/70), choć przypuszczam, że jak się denerwuję (co ostatnio dość często mi się zdarza), to pewnie dość mocno mi wzrasta.

Najgorsze jest to, że w czerwcu czeka mnie dość sporo spotkań rodzinnych – imieniny brata, imieniny cioci, urodziny mamy (nie wiem, czy coś jeszcze, to mi się na razie przypomniało). I na bank będzie sporo jedzenia, które na razie dla mnie może być niewskazane. O ile na kolacji zawsze znajdzie się coś bezpiecznego do zjedzenia, to przysłowiowa „kawa” może być problematyczna. Jeszcze pewnie będą komentarze na temat mojej „dziwacznej” diety, że jestem wybredna itp. A ja chcę być po prostu zdrowa. Zdrowa tak jak wcześniej, gdy nie chorowałam prawie nigdy i miałam wysoką odporność. Też mam dość tego wszystkiego, wyszukiwania kolejnych skutecznych sposobów na zwalczenie tego paskudztwa, łykanie tabletek, płukania gardła kilka razy dziennie, odpluwania nieustannie gromadzącej się śliny w  gardle. Nie chcę znowu wysłuchiwać, że jestem histeryczką, że na pewno przesadzam.

Przez te wszystkie perturbacje zdrowotne nie ćwiczyłam już ponad miesiąc, jestem często zmęczona, smutna, rozdrażniona. Nie wiem, co będzie dalej, nie wiem, jak ja to wszystko wytrzymam. :(

Pozdrawiam Was i życzę dużo zdrowia. Może banalnie to brzmi, ale odkąd tak się męczę, to właśnie to wydaje mi się najważniejsze. 

19 kwietnia 2015 , Skomentuj

Hej Wszystkim!

Po tej długiej przerwie, tym razem piszę niepocieszona. Mówiąc (a raczej pisząc) jak najprościej – jestem chora. A zaczęło się od niewinnie – od trochę bolącego gardła przed świętami. Właściwie tak jeden dzień pobolało i przestało. Na nowo zaczęło po świętach. Tym razem już to było poważniejsze, więc wizyta u lekarza, no i oczywiście antybiotyk. Stosowałam wszelkie możliwe metody złagodzenia bólu (zresztą pisałam o tym na forum). Po tygodniu praktycznie nie było żadnej poprawy, a co więcej pogorszyło mi się strasznie – całe gardło miałam strasznie wysuszone, język dosłownie jak tarka. Płakałam dosłownie z bólu, bo prawie niczego nie byłam w stanie przełknąć. Byłam tak osłabiona, że dwa razy zasłabłam, w tym raz przed przychodnią w piątek (bo po tym tygodniu męki znowu wybrałam się do lekarza). Zdenerwowanie spowodowało, że ciśnienie wyszło mi niebotycznie wysokie (200/95). Mnie, której zwykle ciśnienie nie przekracza książkowego 120/80. No, ale cóż, stres i nerwy najwidoczniej robią swoje. I na dokładkę przepisany kolejny antybiotyk, tym razem na 3 dni (silniejszy i dłużej działający), lek osłonowy Lacidofil i Tantum Verde. Leczenie najwidoczniej działa, bo już od wczoraj byłam w stanie w miarę normalnie jeść, ale wystarczyło, ze pojechałam z rodzinką (mieliśmy wczoraj gości) wieczorem do kościoła, a oprócz bólu gardła, zaczęła boleć mnie głowa. Zaczęłam znów się denerwować, że gorzej się czuję, co skutkowało ponownym wzrostem ciśnienia (zmierzyłam sobie w domu i miałam z tego co pamiętam 152/94). Wczorajszy wieczór po odjechaniu gości był po prostu masakryczny, bo tak zupełnie przy okazji przyplątał mi ból prawego ucha. Jakimś cudem udało mi się usnąć i przespałam tak mniej więcej 7 godzin. Dzisiaj już jest lepiej i mam nadzieję, że w końcu wyzdrowieję.

Oprócz tego, że jestem chora, to okropnie smutna. :(Smutna, bo na razie mogę sobie odpuścić biegi, zumbę i wszelkie ćwiczenia, które dotychczas z wielkim zapałem wykonywałam. A już zaplanowany na 1 maja bieg uliczny na 10 km mogę sobie odpuścić. Czuję się z tym strasznie źle. A jak dzisiaj zrobiło mi się naprawdę przykro, gdy moja siostra (która też się zapisała na ten bieg, co ja) poszła biegać i wróciła szczęśliwa i zadowolona po przebiegnięciu 12 km. No po prosto mam wielkiego doła.;( Niby zwykła dolegliwość gardła, a dosłownie unieruchomiła mnie w domu. Nie wiem jak ja wytrzymam bez wysiłku przez całą chorobę, po prostu nie wiem. Ja, taka aktywna fizycznie. Nic na to niestety nie poradzę. Zostało mi jedynie porządnie się wykurować, by z tego nie rozwinęła się jakaś groźniejsza infekcja. Najchętniej to już bym chciała być zdrowa.

Pozdrawiam Was serdecznie. Życzę miłej niedzieli i kolejnego tygodnia. A mi wystarczy życzyć szybkiego powrotu do zdrowia i wszystko będzie dobrze.