Pamiętnik odchudzania użytkownika:
laauraa

kobieta, 34 lat, Opole

163 cm, 50.00 kg więcej o mnie

Postanowienie wakacyjne: więcej ćwiczyć! :)

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

25 kwietnia 2020 , Komentarze (3)

MAM JUŻ DOŚĆ

Pustych dni, które są bo są, bo słońce musi przecież pojawić się na niebie, a później zajść za horyzont, a pomiędzy niesie tyle bólu, cierpienia i niewiadomych. 

Tego stanu zawieszenia, w którym nie wiem co dalej. Nie wiem ile jeszcze. Nie wiem jak długo. 

Mam dość leniwych poranków, nudnych popołudni, przed tv spędzonych wieczorów. 

Dość siedzenia, jedzenia, leżenia. 

Sprzątania mam też dość, a bycie tylko po to, aby ugotować i posprzątać jest bardzo smutne i bezcelowe. 

Brakuje mi ludzi, emocji, długich rozmów. Podróży.

Brakuje mi pracy i tego uczucia, że znowu trzeba wstać rano. I chociaż codziennie i tak budzę się o 6:00, to wiem, że nie muszę, że mogłabym spać do południa. 

Brakuje mi życia, które toczyło się poza czterema ścianami. Śmiechu dzieci za oknem, pełnego placu zabaw. 

CISZA. 

Słychać ją o każdej porze dnia. Wdziera się rano do pokoju gdy otwieram okna, przysiada na parapecie, zostaje do wieczora. Nic się nie dzieje, ludzie przemykają ze spuszczoną głową. Nikt nie patrzy, nikt nie słucha. Doba rozciąga się jak guma, a ja nie miałam pojęcia, że potrafi być tak długa. 

Przyszła wiosna, ale ciężko mi ją zauważyć.. ciężko mi się z niej cieszyć. Z salonu widzę drzewa, które przybierają cudowny różowy kolor. Pąki, które jeszcze do niedawna były bardzo malutkie, teraz nabierają pełniejszych kształtów, zachwycają barwą. Codziennie patrzę na te kwiaty, które stały się symbolem mijających tygodni. Cokolwiek by się nie działo rosną. Chcą rosnąć. Jak my wszyscy. 

30 marca 2020 , Komentarze (5)

Kolejny poranek, popołudnie i wieczór w domu. Znowu codziennie zaglądam na Vitalię. 

Niesamowite, że niektórzy od tylu lat wciąż tu są. Na forum te same tematy, te same kłótnie, porady, pytania o wagę, wygląd, sprawdzenie menu. Wsiąkłam kiedyś w ten świat i lubiłam dzielić się z Wami tym co u mnie. Większości dziewczyn, z którymi utrzymywałam kontakt już tu nie ma. Ciekawa jestem co u nich. Tyle było tu osób z zaburzeniami odżywiania... mam nadzieję, że tak jak i mi, im wszystkim udało się ogarnąć jakoś życie. Że jedzenie zeszło na dalszy plan, a waga przestała być wyznacznikiem szczęścia. 

Jak jest u mnie teraz? 

Nie wiem ile ważę, serio. Jem wszystko w rozsądnych ilościach. Nie liczę kalorii, gdy mam na coś ochotę to po to sięgam. Nawet po chipsy, nawet po fast foody. Kiedyś nie do pomyślenia!

Miałam problemy z tarczycą, z jelitami, z miesiączką. Gdy zaczęłam normalnie jeść przytyłam sporo, ale nie myślałam o tym, że przestałam mieścić się w spodnie, zaczęłam żyć, nie zastanawiając się nad tym, czy dwie bułki na kolację to zbyt dużo. Wyrzuciłam wagę, uwielbiałam to uczucie wolnej głowy, tego że w końcu tyle innych rzeczy ponownie miało sens. 

Dzisiaj moja waga jest w normie. Wszystko się ustabilizowało. Zrzuciłam to co przybyło po wielomiesięcznych głodówkach. 

Żeby nie było tak kolorowo moje problemy zdrowotne nie minęły. Tarczyca już zawsze będzie działać nie tak jak trzeba. Podobnie jak układ trawienny. Niestety za głupotę się płaci, a czasu chociaż bardzo bym chciała nie cofnę. Nauczyłam się z tym żyć. 

Rozpoczynam drugi tydzień siedzenia w domu. Nie działa to na mnie dobrze. Kilka razy pomyślałam, czy nie ograniczyć jedzenia. Przecież się nie ruszam... Ale nie. Nigdy więcej sobie tego nie zrobię.

Co ciekawe to taki mechanizm, który uruchamia się w głowie, gdy jest źle. Gdy nie mam zajęcia, gdy płyną do mnie tragiczne wiadomości, które gdzieś głęboko pod skórą mocno bolą. Gdy jestem bezsilna, gdy chciałabym działać, a jedyne co mogę zrobić to siedzieć i czekać.

Siedzę więc kolejny dzień. Dzisiejszy poranek wita słońcem. Piję kawę i staram się za dużo nie myśleć. Jest mi coraz trudniej. Książka, film, gotowanie, jedzenie i spanie. Bywały dni, że nie chciałam niczego więcej, teraz marzę o dniach, w których było jak dawniej. Kiedyś marzyłam o egzotycznych wakacjach, teraz marzę o bezpiecznym wyjściu do sklepu. 

Jeszcze będzie normalnie. 

25 marca 2020 , Komentarze (3)

Za oknem piękne słońce. Codziennie rano budzę się i codziennie rano przez krótką chwilę wydaje mi się, że jest normalnie. Że pójdę do sklepu i nikt nie będzie mnie obsługiwał zza grubej szyby, że nikt nie spojrzy na mnie dziwnie gdy kichnę czy kaszlnę. Że usłyszę bawiące się dzieci pod oknem, na placu zabaw. Że zadzwonię do koleżanki i umówimy się na kawę. Zadzwonię, ale nigdzie się nie umówimy. 

I tak sobie myślę, że wszystko w życiu jest po coś. 


Nienawidzę bezczynności, a siedzę bezczynnie już któryś dzień. Za miesiąc mieliśmy lecieć na wakacje życia, nie polecimy. Przyglądam się temu co na świecie, czytam, oglądam wiadomości i jestem przerażona. Jak to się stało i co dalej. Przecież wszelkie tragedie zawsze dzieją się "gdzieś". Gdzieś w Chinach, gdzieś daleko, gdzieś tam. Nie tutaj. I nagle to uderza w nasze życia. W moją pracę i w moją codzienność. 

Wszystko dzieje się po coś?


Dzisiaj musimy zwolnić, musimy się zatrzymać. Dostrzec to, co naprawdę istotne. Tak błahe rzeczy jak spacer z przyjaciółmi, kupno nowej bluzki, czy podróż komunikacją miejską nagle stają się niebezpieczne, niemożliwe, mało ważne. Czy jest się czego bać? Nie wiem. Jestem zdrowa, moja rodzina jest zdrowa, moi przyjaciele również. Statystyki jednak mówią swoje. Takie rzeczy zawsze dzieją się "gdzieś". U kogoś innego, nie tutaj, nie u mnie. A jednak mnie to dotyka. Zakazy, ograniczenia. I mam nadzieję, że dotknie mnie to tylko w ten sposób. 

Chciałabym znowu bez obaw móc wyjść na zakupy, beztrosko pojechać na wakacje, wrócić do pracy. Nie mam pojęcia kiedy to się stanie i jak bardzo zmienią nas te wszystkie wydarzenia. I czy w ogóle zmienią. 

W tym świecie, w którym wciąż goniliśmy za pieniędzmi, za posiadaniem więcej, za rzeczami, które nic nie znaczą. W świecie, w którym tak często żyliśmy razem, pod jednym dachem, ale nie wspólnie. W świecie, w którym kontakty towarzyskie doskonale udawało nam się zastępować światem wirtualnym, nagle zabrakło nam człowieka. Zabrakło powietrza. Zabrakło wolności. Nagle okazało się, że ludzie potrzebują spotkań. Że kilka zdań wymienionych na komunikatorze nie wystarczy. Że chcemy wychodzić do parków, na place zabaw, chcemy jeździć na rowerze i grać w piłkę. 

Chcemy by to jak najszybciej się skończyło. 


Chcemy móc cieszyć się wiosną. Jeszcze w tym roku. 


Pokora, spokój i pogodzenie się z tym co teraz. Tylko to nam zostało. I nadzieja. Oczekiwanie na dzień, w którym świat wróci do normy.

28 lipca 2019 , Komentarze (10)

Czasami zastanawiam się dlaczego tacy jesteśmy. Dlaczego nie szanujemy cudzych poglądów, cudzych wyborów, cudzych spraw, cudzych inności. Dlaczego już od najmłodszych lat śmiejemy się w twarz tym, którzy odważyli się być inni. Tym, którzy otwarcie komunikują światu, że lubią coś zupełnie innego niż my. Tym którzy przejawiają nieco inne wartości, którzy potrafią wyłamać się z tłumu ubranego na jednolity kolor powtarzalności. Zabijamy nadzieje. Blokujemy wolności. Zabieramy przestrzeń. Dusimy miłości. 

Trudno jest żyć w świecie, w którym fałsz ceniony jest bardziej niż niewygodna prawda, w którym narzucany jest jeden słuszny scenariusz życia, w którym nienawiść góruje nad sprawiedliwością. Co nas obchodzą codzienności innych? Jakim prawem wchodzimy butami do serc drugiego człowieka i rozsiadamy się szukając pęknięć? Bez zaproszenia, bez słowa wyjaśnienia, bez próby zrozumienia. Wydaje nam się, że mamy prawo oceniać, przyglądać się, analizować. A za niejednym pęknięciem, może stać niezwykła historia, taka która przepadła na zawsze, bo nie potrafiliśmy słuchać. Na końcu wystawiamy rachunek i sposoby naprawy:  musisz, powinieneś, już czas, tak wypada. Przecież zawsze wiemy wszystko lepiej. Przecież jeden scenariusz życia, brak jakichkolwiek odstępstw. 

Gdzie jest czas na dialog, na zrozumienie, na wysłuchanie, na poznanie. Gdzie czas na troskę, pomoc i bycie tak po prostu, tak zwyczajnie ludzkim. Czas na "dziękuję", "przepraszam" i "pomogę". Odwracamy się do siebie plecami, nie patrzymy w oczy. Słuchamy, ale nie słyszymy. Nie chcemy słyszeć. Budujemy mury. 

Mamy jedno życie, na świat przychodzimy z pustą kartką, a później zapełniamy ją nienawiścią. Zapatrzeni w siebie dostrzegamy tylko czubki własnych nosów, które rosną i rosną karmione kłamstwem i własną pychą. Zbyt łatwo przychodzi nam krytykowanie, zbyt trudno dobre słowo. 

Wzrusza mnie i napawa dumą życzliwość innych. Bezinteresowność. Zadziwia poświęcenie własnej wygody i bycie sprawiedliwym. Rozczula empatia i zrozumienie. Budzi podziw każde działanie, bez pustych słów, które tak często padają, a nie mają żadnego pokrycia. Tak bardzo cenię otwartość, szczery uśmiech i szacunek. 
I tak często właśnie tego wszystkiego w nas brakuje. Szkoda...

6 maja 2019 , Skomentuj

Światło słoneczne przebijające się przez okno, świeże powietrze wpadające do domu przez uchylony balkon, równomierny oddech psa leżącego pod nogami, śmiech dzieci dochodzący z pobliskiego placu zabaw. Zimny sok pomarańczowy, cicha muzyka, rozpoczęta książka, układające się w głowie rozsypane słowa. Czuję wiosnę. Zieloną, ciepłą, lekko roztargnioną. Taką, która czasami zapomina o cieplejszej bluzie, dygocząc jeszcze z zimna rano, na przystanku autobusowym. Taką, która pozwala gapić się w niebo i wystawiać twarz do słońca. Taką, która popycha w nieznanym mi dotąd kierunku i mówi "idź:, "spróbuj" "dasz przecież radę". A ja stoję i patrzę na szaro- bure chmury, przepływające ponad moją głową, gdy o 19:00 jest jeszcze jasno. Wdycham zapach wiatru, zaciągam się tą zapowiedzią lata. Nerwowo rozglądam na boki. Świat rozkwita zielenią, tuląc do siebie ten kolor nadziei. Pójdę, spróbuję, dam przecież radę. A chciałabym zawrócić, móc spojrzeć przez ramię. Odnaleźć się na huśtawce, gdzieś między "chodź na obiad, zaraz będzie zimne", a "teraz nie mogę, mam tyle rzeczy na tym placu zabaw do zrobienia", gdzieś na pustej ścieżce, czując miękki piach pod stopami, na polnej drodze, prowadzącej do domu dziadków. Na koncercie, wśród tłumu ludzi, śpiewającego wspólnie, że taka chwila się już nie powtórzy. Między niezdarnie palonym papierosem i pierwszym łykiem gorzkiej wódki, między roztrząsaniem sensu świata i tym głupim przeświadczeniem, że takie znajomości i piątkowe wyjścia, gdy świat nabiera tempa i staje się jedną, wielką głośną muzyką i zbitkiem słów pięknych i wzniosłych co do własnej przyszłości, że takie wyjścia i chwile nigdy się nie skończą. A wszystkie wypowiadane przez nas słowa, staną się rzeczywistością. Chciałabym stać znowu przed tablicą recytując z pamięci wyuczony wcześniej wiersz i raz jeszcze mieć szansę napisać te wszystkie kartkówki z matmy. Nigdy ich już nie napiszę i nie umażę buzi cukrem pudrem z racucha babci. Nigdy nie powiem, że "zostanę kimś", bo wiem, że nie stanę się już nikim innym, jak tylko sobą. Wiem, że świat nie zawróci i nie pozwoli zrobić mi niektórych rzeczy raz jeszcze. Nie pozwoli uniknąć błędów, w niektórych momentach pójść inną drogą. Za mną tak wiele, przede mną jeszcze więcej. Przez ramię dostrzegam dziewczynkę, nieco niepewną i naiwną. Chciałabym jej powiedzieć, by żyła na sto procent, wykorzystywała szanse i robiła rzeczy, mimo obaw. Pójdę, spróbuję, dam przecież radę. A dokąd zaprowadzi mnie dzisiejszy świat, tego nie wie nikt. Chciałabym tylko nie żałować, gdy za 10 lat znów spojrzę za siebie. Dzisiaj nie żałuję, chociaż wiele rzeczy zrobiłabym inaczej, zaczynając od tych drobnych, kończąc na tych wielkich. I tak już chyba będzie zawsze, bo zawsze po czasie wydaje nam się, że mogliśmy zrobić coś lepiej. Przeraża mnie tylko fakt, że kiedyś zerkać będę wyłącznie do tyłu, bo przed sobą nie będę miała już nic. I już nic nie będę mogła zrobić lepiej. 

3 lutego 2019 , Skomentuj

Niedziela. Przed południem. Wolny dzień. Nie spiesząc się nigdzie, bez planów na dzisiaj, bez "muszę" i "trzeba" odpoczywam i przekonuję siebie, że mogę nie robić nic. Zupełnie nic. Moje myśli jak zwykle biegną w kierunku tego co było, tego co będzie i tego co bym chciała, by nadeszło. Łowię strzępki chwil ze zdarzeń tego tygodnia, utkwionych gdzieś tam z tyłu głowy i ostrożnie składam z nich ten przyszły, ten co przed nami. Może jakiś moment wpasuje się kształtem w to co będzie, nadając pełny obraz wydarzeń. Da odpowiedź. Już dawno powinnam skręcić, zejść z drogi, którą dawno temu obrałam, i która mimo początkowych drogowskazów nigdy nie doprowadzi mnie do celu. Wiecznie będę za zakrętem, za czymś i za kimś. Wiecznie będę czekać, stawiać kroki mniejsze i większe łudząc się, że może teraz, może dzisiaj, a może za tydzień się uda. Podobno wizualizacja stwarza cuda i spełnia marzenia. Podobno, bo ja mój przystanek wizualizuję od dawna i to zdawało mi się, że na silnych fundamentach. Z bliska jednak były jak papier, który przy byle pchnięciu uniósł się na wietrze, szybując daleko. Muszę więc skręcić, może go złapać. Dogonić ulotną chwilę, mignięcie nadziei na coś lepszego. Tak bardzo chciałabym lepiej. Stać mnie na więcej. Wiem to przecież, a tak często czuję, że nie dam rady. Że się nie nadaję, że nie będę się wygłupiać. Tak ciężko wykonać ten pierwszy krok, zmienić podłoże, wydeptać nową drogę. I będę pewnie kroczyć dalej ze spuszczoną głową, po tym co znane, potykając się czasami o małe kamienie, dopóki nie rzuci mi ktoś głazu. Może muszę upaść, by nabrać odwagi, zaczerpnąć determinacji, płynącej ze złości. Może potrzebuję by ktoś mnie popchnął, skierował na inną drogę, przekonał że tam może być lepiej. A może wystarczy jeszcze trochę czasu i kilka kolejnych nic nie znaczących zakrętów, bym pełniej zrozumiała, że nic nie stracę ryzykując. Przecież nigdy nie bałam się ryzyka. Muszę tylko zrozumieć, że to bez sensu, że to na nic... jeszcze trochę. Idę. 

10 stycznia 2019 , Skomentuj

Między szczęściem, a smutkiem biegnie lina rozdzielająca dwa uczucia. Lina bez początku i końca wyginająca się na każdą stronę. Cienka i nietrwała, jednak nie do przecięcia. Stoimy na niej próbując iść na przód. Niezdarnie stawiamy kroki kołysząc się na prawo i lewo. Czasami nadepniemy na szczęście, trzymając się smutku. Czasami staniemy na smutku, zahaczając o szczęście. Czasami spadniemy, tracąc linę pod nogami. A spaść w tą gorszą stronę boi się każdy.

Czuliście kiedyś, że spadacie i tracicie linę pod nogami? Mam nadzieję, że nie.  Mam też nadzieję, że nigdy tego nie doświadczycie. Ja doświadczyłam. I to przez jedzenie..

Spadałam. Byłam po tej ciemniejszej stronie, na dodatek skierowana głową w dół. Leciałam wolno obijając się o własną marną codzienność. Dzień za dniem budziłam się z nowymi siniakami, które sama sobie zadawałam. Nie cieszyło mnie nic. Muzyka mogła nie istnieć, podobnie jak i ludzie, którzy ze swoimi wszystkimi emocjami, stali się dla mnie tak bardzo nijacy. Zielona trawa była szara, a niebieskie niebo czarne. W końcu lecąc głową w dół nikt nie spodziewa się pastelowych kolorów.


Wszystko jest beznadziejne, ja jestem beznadziejna, świat jest beznadziejny, życie jest beznadziejne.Kiedyś było inaczej. Dlaczego więc teraz jest jak jest? Pytałam sama siebie, a wypowiadane słowa spadały szybciej niż ja. Nikt nigdy nie powinien tak się czuć, a paskudna depresja dopada wiele osób. Każdy jest inny i ilu ludzi, tyle historii, a ile historii, tyle czynników ją wywołujących. I nawet jeśli pewnie stąpasz po swojej linie, nie znaczy, że tak już będzie zawsze. Przykro mi, ale to prawda. Los jest kruchy, a życie nieprzewidywalne. Nawet w tej sekundzie wali się na głowę wielu osobom, które po jakimś czasie dojdą do wniosku, a może już doszły i stwierdziły, że:

NIC DOBREGO JUŻ ICH NIE SPOTKA.

To taka granica smutku, w której zamiast drogi jest przepaść. Z rozpaczy wpada się w chłodną obojętność, a ta obojętność jest milion razy gorsza od łez.  

A to nieprawda! Każdy, bez wyjątku, ma zdolność tworzenia własnej rzeczywistości i na dnie przepaści nie musi na niego czekać twarda ziemia. Czasami wystarczy odwrócić głowę i zmienić punkt widzenia. Wymaga to bardzo dużego wysiłku lub po prostu czasu, ale warto poczekać i spróbować. Lecąc w dół,  w górze jest światło. Kierując oczy w jego stronę, można zobaczyć błękitne niebo, a widok jest zawsze przyjemny. Gdy raz je zobaczymy, będziemy chcieli spoglądać na nie częściej. Może nawet wyciągniemy ręce i kilka razy chwycimy się różnych cegiełek. Możemy łapać się chwil, wspomnień, słów, pasji i innych dłoni. Na początku będziemy chwytać i puszczać. Trzymać się i odpychać. Wspinać się i znowu spadać. W końcu zobaczymy dno, ale nasze starania zamortyzują upadek i wybudują schody, windę, czy też trampolinę, po których wejdziemy, wjedziemy, odbijemy się i zawsze poszybujemy do góry. Znowu staniemy na swojej linie, spojrzymy w dół i dojdziemy do wniosku, że już nigdy więcej nie chcemy spadać. Kto był na dole, dwa razy bardziej doceni widok z góry i kurczowo będzie trzymał się wszystkiego co cenne i trwałe.

W naszym życiu szczęście nadal będzie przeplatać się ze smutkiem, a przez smutek będzie przebijało szczęście. To są dwa przeciwieństwa, które gryzą się, odpychają, a nieustannie chodzą za nami w parze. I dopóki dowolnie będziemy przesuwać ich granice, to wszystko będzie w porządku.


,,Często wystarczy sekunda, żeby całe życie człowieka przewróciło się do góry nogami"

1 stycznia 2019 , Komentarze (6)

Dres, dużo za duża koszulka, potargane włosy, myśli i nieokreślone plany. Bez kanapy, stołu, szafek, łóżka, krzeseł i pełnej lodówki wchodzę w ten nowy 2019 rok. W jeszcze pustym, ale już własnym mieszkaniu maluję niewyraźną kreską wizję przyszłości i życia w tym miejscu. Leżę na twardym materacu i piszę te słowa zastanawiając się co czeka mnie w tym roku i czy ten miniony był dobry. Chyba był. Huk i światło petard, od czasu do czasu wypełniają jeszcze moją rzeczywistość. Uwielbiam przyglądać się rozświetlonemu niebu tuż po północy. W tych światełkach odbija się cały poprzedni rok, a w głowie dźwięczą życzenia szczęścia i pomyślności na ten, co nadejdzie. Z jednego przechodzimy w drugie, często z całą listą postanowień, które tak skrupulatnie będziemy przecież przestrzegać pnąc się w górę i w górę po drabinie własnych oczekiwań co do tego, jak być powinno. A ja jak zwykle nie zakładam sobie nic, bo wiem, że życie i tak ma swoje plany, a Nowy Rok nie oznacza nowej mnie. Wcale, a wcale. Może mam pewien zarys tego, jak ten najbliższy czas powinien wyglądać, ale jest on bardzo niewyraźny i gotowy na różne modyfikacje, które stworzą okoliczności. Spoglądam tylko przez okno, wiedząc że ten widok, będzie mi towarzyszył przez najbliższe kilka lat, może całe życie. Dzisiaj są tam mokre chodniki, błyszczące choinki i zapalone światła w tylu domach. Za kilka miesięcy ziemia rozkwitnie wiosną i będziemy otwierać okna, wdychając coraz cieplejsze powietrze. Będziemy gapić się w niebo i czytać książki na balkonie. Moje puste mieszkanie zapełnią rzeczy, a każdy kolejny miniony dzień stworzy wspomnienia, z których będę składać, dopasowywać i układać własny obraz przeszłości z dużym napisem 2019. Chciałabym by był on wypełniony nowymi podróżami, wieloma zachwytami, cudownymi ludźmi i śmiechem takim prawdziwym, do łez. Chciałabym, aby wszystkie elementy do siebie pasowały. Bez zazdrości, bezsensownych kłótni, życia na pokaz, na przekór i wbrew sobie. Chciałabym wciąż czuć, że to co robię ma jakiś sens, chciałabym się rozwijać, więcej pisać i znaleźć nową pracę, bo w obecnej doszłam do ściany. I nie widzę dalszej drogi dla mnie. W końcu chciałabym abyśmy byli dla siebie dobrzy, nawet wtedy gdy świat wali nam się na głowę, bo czegoś nie dopilnowaliśmy, z naszej winy zepsuliśmy, przegraliśmy. Tylko tyle i aż tyle sobie i Wam na ten Nowy Rok życzę. 

2019 jestem gotowa. 

26 grudnia 2018 , Skomentuj

Święta, święta i po... można by rzec. Jeszcze ostatnie wspólne śniadanie, pojedyncze życzenia od spóźnionych osób i masa niezjedzonych pierogów i ciast w lodówce. Chwila oddechu. Bo ten drugi dzień Świąt taki jest. Było biało, był śnieg, był klimat, rodzina przy stole i dźwięki kolęd. My ładnie ubrani życzyliśmy sobie wszyscy zdrowia, szczęścia i pieniędzy. Dzisiaj budzimy się rano mam nadzieję zdrowsi, szczęśliwsi i bogatsi, przynajmniej o kolejne doświadczenia, głęboko oddychając tym ostatnim dniem Świąt, już bez śniegu. Zjemy jeszcze coś dobrego, zadzwonimy do kogoś bliskiego, pójdziemy na spacer, a później otulimy się ciepłym kocem, by wieczorem głośno stwierdzić, że to już po. Tyle pracy, tyle przygotowań, tyle serca. A od jutra znowu to samo. Znowu praca- dom, praca- dom, praca- dom i to wieczne "jak mi się nie chce". I kolejne święta za rok, a rok w tym wypadku to cała wieczność. Mam tylko nadzieję, że świat już na stałe wrócił na swoje miejsce i w tym roku da nam również tak upalne lato. I, że jeszcze sypnie śniegiem, tak na przykład na Sylwestra. Bo przecież Nowy Rok przed nami. Kolejne życzenia. Znowu między jednym buziakiem w policzek, a drugim będziemy życzyć sobie zdrowia, szczęścia i pieniędzy. Ale dzisiaj cieszmy się jeszcze świętami, tym ostatnim dniem, tym strzępkiem wczoraj, spokojnym i cichym wieczorem. Nie narzekajmy na jutro. Bo czy tego chcemy, czy nie jutro i tak nadejdzie. Sprawmy więc by przyniosło ze sobą kilka niespodzianek i wiele uśmiechów, mimo tego, że pobudka o 5:00. Bo kto tak jak ja wstaje jutro do pracy? A kto ma jeszcze wolne? 

Totalnie rozleniwiona, nie robiąc nic przez cały dzień, próbuję przekonać sama siebie, że leżenie, czytanie i jedzenie wcale nie jest fajne i dobrze będzie ruszyć się w końcu z domu, do pracy, do ludzi. To tylko kilka dni i później znowu wolne. Cudownego dnia Wam zatem życzę! Tego jutrzejszego i piątkowego też! Bo Święta mam nadzieję były cudowne. Tylko roztopiły się, uciekły, zniknęły, jak ten leżący dwa dni temu śnieg. Przynajmniej u mnie. 

12 grudnia 2018 , Komentarze (1)

Wciąż nie wierzę w czas. Zaraz grudzień, święta, Nowy Rok. Tak jak kiedyś. Jak te kilka wpisów niżej. Tam też był grudzień, pierogi, barszcz i postanowienia, które wypada sobie złożyć, bo w kalendarzu cyferka gna do przodu. I my gnamy. Zawsze o krok od tej wskazówki, która nigdy nie zmienia kierunku. W telewizji mówią o wielkich mrozach, -2 szczypie w policzki. Budzę się rano i jak zawsze z kubkiem kawy witam nowy dzień. Uwielbiam tą ciszę, która o 6:00 rano siada koło mnie w pustym pokoju, próbując poskładać nowy dzień z moich myśli. To ona szepcze mi do ucha, że przecież będzie dobrze, że wszystko się uda. O 6:00 rano jeszcze w to wierzę, bo tej ciszy nic nie jest w stanie zagłuszyć. Później śniadanie i tysiące innych żyć za oknem, hałas poranka i czerwone od mrozu nosy. Moja cisza roztapia się w tym pędzie codziennych spraw i już jej nie słyszę, chociaż od czasu do czasu prosi o uwagę, próbując się przebić przez morze ludzkich słów. Wieczorem siadam i wraca, tym razem w smaku herbaty. Cisza poranna i cisza wieczorna różnią się od siebie. Ta wieczorna wie więcej, zna każdą minutę dnia, który juz nie wróci. Rozlicza nas z wydarzeń mniej lub bardziej istotnych, ze słów mniej lub bardziej potrzebnych, z momentów, które trwały i prysły, a  mogły potoczyc się inaczej. Ale się nie potoczyły. I po całym dniu uśmiechów, ludzkich gestów i tysiąca twarzy jest ta herbata parząca język. Upragniony odpoczynek. Dzisiaj ciemność za oknem i stukające krople deszczu. Kilka miesięcy wcześniej powietrze pachnące kwiatami i nagrzana słońcem skóra. Pamiętam jak żartowaliśmy "co robimy w sylwestra", a gdy wypada już cos robić, nie wiemy co. Wciąż nie dociera do mnie, że minął kolejny rok, że to już końcówka. Przecież tamte święta byly jakby wczoraj. Czy tak wiele się przez ten czas wydarzyło? Masa planów, pragnień i zachwytów; równie wiele rozczarowań. Kilku niezwykłych ludzi, którzy byli na chwilę, lecz wnieśli tak wiele. Tylu ludzi, którzy wciąż są, ale nikt nie wie na jak długo. Klika podróży, morze wspomnień. Tyle książek i słów układających się w wartościowe zdania. Tyle zwątpień i ukrytej, podskórnej, nieśmiałej wiary w siebie. Tyle kaw i tyle herbat. Tyle cisz. A żadna z nich nie wie co dalej. Bo zawsze jest jakieś dalej, prawda? I tyle się jeszcze wydarzy.