Pamiętnik odchudzania użytkownika:
tomberg

kobieta, 52 lat,

172 cm, 72.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

19 marca 2010 , Komentarze (9)


Waga baaardzo zacna, bardzo. Ale ciiiiiii, do wtorku się nie wypowiadam.
Dziś o tym co mi się ostatnio przydarzyło i kilka nowych wątków które przemilczałam. Tomek dostał w pracy prikaz, żeby podszkolić sie w islandzkim. Wymyśliliśmy zatem, że oboje rozpoczniemy nauke w tej samej szkole i będziemy chodzić na zmiany. Dla Tomka super bo i tak trzy razy w tygodniu to dla jego poczucia obowiązku zbyt duże obciążenie a dla mnie bardziej super, gdyż pretekst do wyjścia z domu uśmiecha się do mnie z wzajemnością. Nie dość na tym. Znalazłam pracę dorywczą w przedszkolu u Majki. Nie uwierzycie - "odkurzam" huśtawki. Niecodzienne zajęcie, ale zawsze wpada jakiś dodatkowy grosz do kieszonki na przedzie fartuszka w kratkę. Czy ktoś jeszcze używa fartuszków w kuchni? Biorę więc szmatkę, biorę preparat do pielęgnacji huśtawek w sprayu i dwa razy w tygodniu zamieniam się w panią od huśtawek dbającą co by one nie zardzewiały, nie uległy korozji, służyły uciesze dzieci kropka. I jeszcze znaleść czas i energię na szkołę a wczoraj była akurat moja kolej do uczęszczania. Wszystko w biegu, prawie spóźniona, pożyczyłam samochód od Miećki i o mały włos koleś by mi go nie ukradł! Q...wa, jaka ja byłam zdziwiona, kiedy zobaczyłam mlodego łebka siedzącego za kierownicą granatowego passata. W pierwszej chwili pomyślałam, ze pomylilam samochody. Chłopak strasznie się zmieszał, wysiadł i w dłuuugą. A serce biło mi niczym dzwon. Albo raczej dzwoneczek, tak bardziej trajkotało. Już skubany majstrował przy stacyjce. Zastanawiam sie teraz, czy ja w ogóle zamknęłam ten samochód... może z przyzwyczajenia, tak jak opelka zostawiłam samopas z drzwiami niezablokowanymi. Kurcze, przecież tu ludzie przed przedszkolem zostawiają nawet odpalone, niebylejakie fury! Z kluczykami w stacyjce! i nie jakieś tam opelki przyrdzewiałe. Już tak bardziej spieszę sie do szkoły a tu do jasnej kremowej anielki kapeć. Żeby jeden! Dwie pary kapci! Poprzebijane wszystkie cztery jak jeden mąż opony! Czy ja mam jakiś ukrytych wrogów? Albo może Miećka ma? To już jest jawne sprzysięzenie przeciwko mojej edukacji. Do szkoły juz nie dotrę, bo niby jak? w kapciach?  Chwytam dziarsko za telefon i dzwonie do Tomka, żeby mnie jakos z opresji wydobył. Szczęśliwie pracuje niedaleko moja osobista pomoc drogowa.  Pojawia się niczym supermen albo inny kapitan żbik i widzi mnie bardzo podenerwowaną. Zna mnie mój bohater dobrze i dlatego w celu rozładowania niezdrowego napięcia proponuje włoskie lody z budki tuz obok stacji na wzgórzu. Eeee... i tak jestem na wagarach a lody to właściwy balsam na skołatane tego dnia nerwy, ekspresowy znieczulacz, mniam. Kalorie już mi nie robią. 
Jaki smak wybierasz? bo ja nie moge się zdecydować... chyba wezme oba.   W minutę później Tomek trzyma w dłoni porcję obsypanego orzechami bananowo-czekoladowego kręciołka a pani w budce produkuje kolejne italiańskie cudo o smaku waniljowym. Moje zadanie jest łatwiuskie - wystarczy stestować, by zdecydować... Co wybiorę? wanilję czy banana z czekoladą... hmmm i się kurna nie dowiedziałam. Rozległo się donośne dryń dryń mojego telefonu. Tomek uznał, że dość już tego lizania poduszki, pora wstawać moja panno! 

Ps. Opisane wydarzenia są w całosci fikcyjne, zas wszelkie podobieństwo rzeczywistych osób i zdarzeń jest przypadkowe. Jakos tak.

Ps. Powyższy wpis to skutek ograniczenia ilości spożywanych słodyczy. Dodam jeszcze, ze kolejnej nocy śniły mi się torty. Naprawdę!

17 marca 2010 , Komentarze (4)


Ciąg dalszy dywagacji na temat mojej tuszy, wagi i obwodów. Może i ja rzeczywiście nie za wiele schudłam, to akurat się zgadza. Powróciłam do gabarytów sprzed ciąży i osiadłam, spoczęłam na liściach laurowych.Ale ale... ja jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa. Skoro zaś waga taka niewaiarygodna, bo to nie wiadomo czego właściwie ubyło, czy wody, czy tłuszczu czy innych organicznych, to ja się przecież jeszcze sprawdzam w obwodach i ciuchy mierzę. We wszystkie ubrania wchodzę, inna sprawa jak ja w nich wyglądam. W wyjściowych w miarę normalnie, zwłaszcza jak ubiorę płaszcz  ale te domowe to nieporozumienie jest jakies. Ot na przykład taka spódnica, rozmiar 40, stopień zużycia średni, rok produkcji, zgaduję, 2003 : 

 i ten wiecznie zsuwający sie zamek podtrzymywany przez gumkę. Tragedia. I w całości kostium domowy Tomberg:


Zołza w kapciach. A... nieważne, napijmy się..., że zacytuję bohatera Alternatyw 4.

Wczoraj mieliśmy z Tomkiem ciąg dalszy sesji dotyczącej mojego wyglądu. Pora gościa podejść i wyciągnąć z niego co tak naprawdę myśli. Jak sie okazało namotał w zeznaniach i oczywiście brak mu piątej klepki oraz bladego pojęcia o masie i wymiarach ukochanej. 

Zadaję proste pytanie: ile ja twoim zdaniem ważę?

Pada odpowiedz: 82 kg 

Nie wykluczam, że oszacował z nutką złośliwości.

Drążę więc dalej: to ile mam twoim zdaniem w tyłku? 

Tu, aby odpowiedz była przemyślana i wiarygodna, dorzucam bezpruderyjnie propozycję z dziedziny intymnych, o ile będzie prawidłowa. 

Widzę błysk w oku i słyszę pytanie: a o ile mogę sie pomylić? powiedzmy o 10 cm?

Pukam się w czoło: chłopie 10 cm to jest w moim wypadku jakieś 10 kg. Za dużo! Góra 2 cm. No dawaj!

Tomek kombinuje: ale ja muszę mieć jakiś odnośnik, bo tak na oko to nie dam rady.

Dochodzimy do kompromisu. Tomek chwyta za wiszące jeszcze od świąt bożegonarodzenia czerwone gwiazdki na oknie (dla Soni do przypatrywania się) i zdejmuje miare z moich bioder, po czym rozpina ją na odległość od swojego nosa na wyciągnięcie ramienia i oznajmia: Będzie metr.

Moją reakcją jest gromki śmiech: hahahaha

Tomek się nie poddaje: co? źle, tak? czekaj czekaj... nie metr? no to 90 cm ogłasza triumfalnie.

Teraz to ja mam dopiero ubaw po pachy! Q...wa ale koleś! hahahaha 82 kg mi daje i 90 cm w biodrach! Ale pojechał!

 Na koniec podpowiem, bo dziś z rana obmierzyłam się bardzo dokładnie i mam dobrze zapowiadające się 109 cm w najszerszym miejscu tyłka. 90 cm! no to się obśmiałam. 90 cm to ja moglam mieć... ja wiem w 7 klasie podstawówki?

16 marca 2010 , Komentarze (5)


W weekend miałam spięcie z szanownym narzeczonym, niech sobie nie mysli, że mnie złapał za nogi. Było troszke przepychanek i złośliwości. Były stare teksty typu jak chcesz to sie wyprowadzaj tylko gorzej i riposta w stylu Tomka chcesz juz jechać do mamusi, mogę ci zaraz zabukować bilet. Kiedyś to by taka sentencja mnie rozsadziła od środka, teraz to mnie conajwyzej bawi. Wygrywał takimi tekstami, bo doprowadzały mnie do furii. Teraz widze że mam taaaaki dystans, że autentycznie mnie to zdanie rozsmieszyło. W ogóle cała kłótnia poszła w tą stronę, że zaczęliśmy sie oboje nabijać z sytuacji. Tomek wygarnął mi Vitalię, że za dużo czasu tu spędzam i po co, skoro guzik schudłam. Ja mu na to że go zaraz na tej vitalii obsmaruję i podam do wiadomości publicznej jego nr telefonu i niech mu koleżanki tez wygarną.  Pół godzinki i po konflikcie. Ale mimo wszystko tabletki, które pobieram od półtora miesiąca dają mi popalić. Się nerwowa zrobiłam i niezbyt sympatyczna. I jeszcze nie odnotowałam ostatniej miesiączki więc pewnie się zbliża a mnie roznosi brak chęci do życia i apatia ogólnie. Mam dziś dzień pismaka i jeszcze dużo do powiedzenia. Póki co gotuję ciecierzycę  ależ ona śmierdzi! Wrzuciłam jej liście laurowe i kminek ale dalej cuchnie. Mam już dosyć mięsa. Zrobię pasztet warzywny. Po poprzednim wpisie nakręciłam się i popedałowałam całe 10 km plus jeden gratis a mogłabym drugie tyle. Ale musiałam zrobić taktyczną przerwę na prysznic i myciogłowę, bo Sonia już zaczęła zdradzac pierwsze objawy końca drzemki. Taaa. Teraz nie mam czasu, obowiązki wzywają ale i tak mu udowodnię. Teraz to już MUSZĘ schudnąć, bo... coś tam. Już zapomniałam, co chciałam napisać. Wszedł Tomek jak burza, naloty mi tu będzie robił, wizyty bez zapowiedzi. I trochę dla jaj a trochę nie, posprawdzał wszystkie szafy. Ja za nim krok w krok i podpowiadam do tej jeszcze nie zaglądałeś i pod łóżkiem sprawdź.  Taka zabawa. A trochę nie.

16 marca 2010 , Komentarze (3)


Tomek ma rację. Wcale nie chudnę, tylko sobie roję patrząc na wagę, której oś wychyleń stoi ciągle w miejscu, gdzieś w okolicy 77 i pół. Z tej frustracji zjadłam wczoraj późną kolację w ilości końskiej z kopytami: 4 kanapki tostowego chleba na talerzu pod hasłem "jem, aż się najem" i herbata zielona z Tesco. Moje kolacje są najczęściej skubane. Odbywa się owo skubanie podczas wieczornego przygotowywania kanapek do pracy dla Tomka. Przy okazji czynię też kolacyjkę dla naszego tatuśka. Wczoraj też pomyślałam, czemuż to sobie odmawiam regularnej kolacji z kanapkami z pomidorem a nawet cebulką? Bo. Zrobiłam więc sobie kanapki i najadłam się do syta. Jadłam je niestety zachłannie i moje syto odezwało się dopiero w jakieś pół godziny po pochłonięciu zawartości caluśkiego talerza a później nie chciało się rozstać i nie pozwoliło zasnąć. Wracam do kolacji podskubywanych, bo one składają się najwyżej z jednej kromki i dodatków. Taaa. Szkoła chudych fląder mówi jedz powoli a najesz się mniejszą ilością.

Ps. Ale zmiany na pasku poczyniłam, a co! zawsze to lepiej wygląda i nie będzie mi tu się wtrancał do mojego odchudzania. Niech się lepiej zajmie swoim niepaleniem. O! Juz miałam sobie odpuścić ale poppedałuję jednak. Ja mu zaraz pokażę jak się nie chudnie. Tzn chudnie.

12 marca 2010 , Komentarze (4)


Organizacja mi siada. Nie wyrobiłam się wczoraj z rowerkiem albo, inaczej, wybrałam ćwiczenia z mopem jako zamiennik. Trzymam się planu, zeszłam poniżej 77 ale utrzymac to przez weekend to będzie dopiero wyzwanie. Wczoraj rozprawiłam sie z ostatnią porcją mięsa przeznaczonego na mielone, które z braku maszynki skonczyło jako gulasz. Słowo
rozprawiłam oznacza tutaj ręczne usuwanie przy pomocy prawie ostrego noża każdego niemal gramika tłuszczu. Wyszło z tego tyle gulaszu, że spróbujcie mi teraz tego nie zjeść. Odkryłam na końcu jednej z szafek genialną rzecz! 2 torebki kaszy gryczanej, produkt który uwielbiam do tego stopnia, ze mogłabym ją jeść na sucho prosto z torebki. Mam na myśli brak sosu. Ponadto prognozy, że pół świni starczy nam na jakieś trzy miesiące były stawiane zbyt optymistycznie. Góra na dwa. Na samą myśl o tym, jak średnio w lutym kształtowało się spożycie wieprzowiny w naszym domostwie, czuje się gruba. Jeśli taka tendencja się utrzyma, pogłowie trzody chlewnej na Islandii dzięki nam znacznie wzrośnie. Heehee...  dobre są takie teksty i o wydajności z hektara też bardzo lubię. Od czerwca wchodzimy na właściwsze żywieniowe tory, bo przeciez wracam do swoich marchewek i fasolek i cieciorek i...!!! Ale do tej pory to ja sama już będę szczupła jak młoda marcheweczka.

11 marca 2010 , Komentarze (5)


Oglądałam film do 1.30 w nocy i ciągle końca nie widać.  Tomek zasnął po 10 minutach.  Kopia straszna, tłumaczenie jeszcze gorsze, tytuł
My name is Khan z jakąś bollywoodzką mega gwiazdą w roli głównej, strasznie mnie denerwującą na początku filmu. Ciekawe jak sie skończy? Mam dziś godzinne opóźnienie, wstałam później, bo Soni wystarczyła moja obecność obok  w wyrku i jakaś zabawka, którą nawlekłam jej na rączkę i dzięki temu dłuuugo się nią cieszyła. 
Czy ja mam zablokowany pamiętnik? Hę? Dzwonił przed chwilką Tomek z takim dialogiem do mnie:
- Czemu zablokowałaś swój pamiętnik?
- Nie. Mam odblokowany.
- Nie, bo muszę się zalogować, zeby wejść.
- A po co chcesz wchodzić?
- No jak to po co? Żeby wiedzieć co u nas w domu!
 
Się obśmiałam jak ta...no... norka. 
Hallo, hallo! Tu się prowadzi pamiętnik odchudzania. I definitywnie żegnam się z 77 od teraz do przyszłego tygodnia. Ostatecznie. 

Wczoraj byłam u sąsiadki na kawie. Polki, która swoją córeczkę Amelkę urodziła 2 tygodnie po Soni. Fajne dwie malutkie koleżanki siedziały naprzeciwko siebie przyglądając się sobie wzajemnie. Moja mała roześmiana od ucha do ucha a Amelka bardziej zanteresowana skarpetkami Soni. 

I jeszcze z moją przytomnością umysłu coś nie tak. Poprosiłam wczoraj Tomka o kupno pieluch, masła i chleba. I żeby nie dzwonił po 10 razy i nie pytał co to tam miałem kupić, siedziałam z Majką grającą w gry dla dziewczyn i śpiewam sobie pieluchy, masło, chleb... pieluchy, masło, chleb..., Maja podchwyciła i śpiewa ze mną pieluchy, maslo, kanapki... Tyle o umyśle Mai. A co do mojego... Śpiewanie piosenki widać bardzo Tomkowi pomogło, bo bezbłędnie zapamiętał CAŁĄ liste zakupów ale ze sklepu i tak zadzwonił z pytaniem 
- Jakie to miały być? Cztery do dziewięciu? Szybko! 
I co wy byście odpowiedziały na to pytanie zaskakujące? 
Bo ja nie poraziłam inteligencją. Padła odpowiedz, fakt, nie tyle szybka i błyskotliwa, co dość głupia:
- Jakie cztery do dziewięciu? Cztery do POTĘGI dziewiątej? Ile to jest? A... tak tak te. 
Od czterech do dziewięciu kilo! Pieluchy! Pierdoło.

10 marca 2010 , Komentarze (2)


Stefanka, powoli, ale schodzi. Tomek codziennie dostaje sporą porcje do pracy a ja do kawy. Majka sie wyłamała, zapytana wczoraj czy chce ciasta odpowiedziała: nieeee, dzisiaj nie. Dzieci, te mają sobie dobrze! Tak po prostu: nie zjem bo nie. I nie jest to obwarowane żadnym zakazem, warunkiem, karą czy nagrodą. Ot!

Wczoraj klamka zapadła nad moim powrotem do pracy w czerwcu. Zadzwoniła szefowa z pytaniem czy i kiedy wracam. Super, że mnie potrzebują. Kombinowałam co prawda, ze skoro szykujemy sie z powrotem do Polski, to na co mi praca? A bo źle mi z Sońką w domu? No nie, tyle że finanse suto okrojone i oddechu złapać się nie da.  Poza tym, kto w dobie kryzysu rzuca dobrą pracę? Odpowiedź znacząco zalatuje leniem.

Słoń, słoń, pamiętać o słoniu. Nie chodzi bynajmniej o tą piosenkę Cztery słonie, zielone słonie, chociaż Majka będąc z babcią w oliwskim zoo dociekała, gdzie słoń ma tą kokardkę. Rzecz dotyczy raczej zapału naszego przedszkolaka do nauki czytania i zeszłorocznego prezentu od dziadków, czyli komputera z Kubusiem Puchatkiem. I tak w kategorii słowa znajduje sie zadanie napiszmy... gdzie pokazuje się obrazek, np. słoń, potem pojawiają się litery, które miś odczytuje a następnie dziecko musi samo wyraz napisać. I Majka zapamiętuje pierwszą literę, czasami drugą a potem leci do mamy, która w tym czasie np. trzaska dzienny limit na rowerku.  
- Mama pomóż napisać słoń. S jak Sonia, co dalej?
- Ł jak Łukasz. 
- Mam. Co dalej?
- U jak ulica.
- Czy to? (pokazuje literkę O)
- Nie. U, takie coś (mama palcem w powietrzu rysuje kształt litery U)

Komputer z Puchatkiem sugeruje zupełnie inną odpowiedz, dziecko skołowane a mama zasuwa 14-ty km i uparcie twierdzi, że słoń to słuń i basta.

9 marca 2010 , Komentarze (5)


Cudów nie ma, jest 400 g więcej.  Efekt odkurzania lodówki oraz sobotniej posiadówki przy drożdzówce i czipsach oraz zapewne wczorajszego święta kobiet. Wiedziałam, że Tomasz bez gotówki, więc żadne czekoladki nie były oczekiwane. A dzien kobiet bez słodycza nie uchodzi przecież. Znalazłam w blogu obok, u Joanny, pamysł na stefankę, sama nazwa mnie rozwaliła, stefanka! co za czort?  Wygooglowałam stefankę, zdjęcia piękne i smakowite, składniki, owszem, posiadam wszystkie oprócz mleka ale spacerek do sklepu nawet wskazany przed taką porcją przy kawie. Placki ciastowe już upieczone, z wyglądu i twardości przypominające deskę do krojenia. Jako przekładnię kazali wykonać krem z kaszy manny, którą wszyscy bez wyjątku jadamy z lubością. Na górę polewa z czekolady, włożyc do lodówki, czekać do jutra. Co??? No nic. Dzień kobiet jest 8 marca a nie jutro. Tomek skosztował, z nibywąsem umazanym kaszą manną i buzią pełną ciacha sam nie wiedział dobre to czy takie sobie? Ja prawde mówiąc też nie wiem... chyba niezłe. Nieee, to sie nie zdarza zbyt często! Albo coś smakuje albo jest do kitu a my oboje takie gapy, co to nie potrafią  się określić. Stefanka nas onieśmiela po prostu. Z całą blachą będziemy sie tak cackać teraz przez tydzień. Dobrze że Majka przynajmniej wie, że jest pyszszszna!
Hmmm... a miało być o słoniu...

8 marca 2010 , Komentarze (2)


Poniedziałkowych wpisów się namnożyło... co teraz? pisanka czy czytanka? Pewnie oba. Po powrocie do pracy tych spowolnionych poranków ze sniadaniem przy vitalii bedzie najbardziej brakować. 

Niedzielę zaliczam do leniwych maksymalnie ale z włączona ssawką na średnio wysokich obrotach.Czułam się jak porzucony kapcioszek kopnięty pod łóżko z racji tego że toczy mnie podziębienie z objawami typu boląca głowa i drapanie w gardziołku, panie doktorze. Ale to nie to, żebym się rozłozyła jak kłoda i porządnie rozchorowała. Nie, mnie to bierze codziennie po troszeczku: wieczorem dętka, w ciągu nocy kuracja a rano zdrowiuśka. I tak w kółko, no chyba że znowu ta głooowa mnie boli. Narzekaluch dorwał się do głosu, ale czas minął i zabieramy mu klawiaturę.

Weekend. W sobotę wizyta kolegów, samych, bo koleżanki chore lub zmęczone (jasne, jasne, pewnie mnie nie lubią ). Zagraliśmy wespół w Buzza!, taką gierkę na ps, gdzie każdy staje się  uczestnikiem teleturnieju hehehe ograłam chłopaków dwukrotnie! na finiszu polegli z braku plotkarsko-serialowej wiedzy hihih a w męskich pytaniach na czas typu z jakiego kraju pochodzi zawodnik taki sraki strzelałam celnie nawet nie czytajac odpowiedzi. Górą kobiałki!!! nie tylko 8 marca!
Niedziela. Kolejna wpadka kierowniczki stołówki... choć się starałam. Ugotowałam obiadek syty i tłusty z zasady, bo z pieczonymi żeberkami, kiszoną kapustą i ziemniakami a nikt się nim nie najadł. Tomek mlasnął z zachwytu na widok zawartości talerza ale w trakcie konsumpcji łypał na mnie z naganą aż wreszcie wysadził coś ty dzisiaj na obiad same kości podała? Danie pachniało i wyglądało pierwszorzędnie tyle że żeberka ogołocone z mięsa bo... na zupę. Tak mi podpadało troszkę, że  one coś za łyse ale pewnie tak musi być. Czy ja się znam na mięsie? Otóż NIE. Po tym smacznym choć mizernym obiadku Tomek poleciał do piekarnika po solidną porcję sobotniej drożdzówki. Dla mnie też - nieśmiało podniosłam wskazujący paluszek. I tak niedzielny obiad pokutował do samego wieczora bo ssawka sie odbezpieczyła wciągając a to sałatkę a to rodzynki a to chrupki czekoladowe a to... a tamto.

Poniedziałek. Waga stoi. Tyle co na pasku. Prawdziwy fenomen. Dzwonić już do Bernatowicza czy jeszcze poczekać...?

5 marca 2010 , Komentarze (3)


Cały dzień coś za mną łaziło. Miałam smaka na to coś ale ciężko mi było określić, co to takiego. Zaczęłam więc dociekać i uważnie testować, oby nie przegapić! Może zapiekanka, nie ta dziwaczna, nowa, jeszcze gorsza... coś do zapiekanek to ja ręki nie mam... sprobowałam, nieee, to nie to. Pewnie chodzi o rybkę i surówkę... niezłe ale to jeszcze nie to, choć o dwie miseczki puściej w lodówce się zrobiło. W takim razie chodzi za mną serek jagodowy... wykończyłam pojemniczek hmmm... prawie, prawie. O! zapomniałam, że miałam upiec szynkę i boczek, które w marynatach od 2 dni się kiszą. Proszę, jakie malutkie się zrobiły po tym pieczeniu, mniam... Wreszcie doszłam do celu, w końcu brzuszek pełen,  chodziło o zieloną herbatę i kulkę od Majki. Czekoladową, ze niby takie jagódki. A po ile pani ma te ślimaczki? Aha, to dobranoc.