Pamiętnik odchudzania użytkownika:
tomberg

kobieta, 52 lat,

172 cm, 72.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

14 listopada 2009 , Komentarze (7)

Sobota, oblęzenie komputera. Trzeba się sprężyć nim Tomasz wróci z pracy. Taki się pracowity zrobił przed wyjazdem do Pl i wszystkie soboty sobie zaklepał. Co by tutaj...
Chyba najłatwiej wkleić zdjęcie z opisem. Mam jedną matkę karmiąca. Chcieliśmy szczególnie Sońkę pstryknąć, bo taka dziwaczną pozę przybrała jakby była zamontowana do cycka. A! co my tu mamy, bonusik jaki! Proszę szanowną wycieczkę o zwrócenie uwagi na lewy dolny róg obrazu. Autor uwiecznił na nim fragment niedzielnej rozpusty, ciasto czekoladowe, jakim miała w zwyczaju raczyć się pani domu podczas popołudniowego seansu filmowego. Kurcze, ale gigantyczna porcja na moim talerzyku! Bo to nie tak, jak myślicie. Tomek wyskoczył nagle z potrzebą ciasta a że dobry dzień miał to zapytał, czy też chcę i ile. Chciałam zwyczajny kawałek a on nie wiedział co jest normą dla mnie dlatego też dostałam tomaszową normę. Sam skonsumował taki, tyle ze większy ja zaś tylko ten mniejszy kawałek. 


I jedną Sonię wreszcie uśmiechniętą. Nie zeby ona tak niewiele się uśmiechała, ale woli do nas niż do obiektywu. To sesja niedzielna, tuż po kąpieli. Proszę jaka szczęśliwa dziewczynka.

13 listopada 2009 , Komentarze (6)


Na dzień dobry pozdrawiam Agnieszkę. Zaprawdę miłe spotkanko i dzień uwieńczony cukierniczym sukcesem bo mufinek był jedyną słodkością tego dnia, jeśli nie liczyć kisielu z owocami. Dla niewtajemniczonych dodam, że wczoraj miałam wychodne i odwiedziłam islandzką vitalijkę podczas jej przerwy w pracy. Poszłyśmy na kawę z mufinem na pół. Zajechałam też do Jona Hurtownika po parę pierdół i ze zdziwieniem stwierdziłam, ze słodzik do którego przymierzałam się jeszcze porzed porodem nadal stoi w tym samym miejscu w liczbie jednej, ostatniej sztuki. Nie dał się kupić nikomu, jakby specjalnie na mnie tak długo czekał. Jaki miły słodzik. Po powrocie od razu zaszedł kisiel z jabłek, rodzynek i suszonych śliwek z cynamonem, imbirem i gożdzikami. Umm, prawie święta...


A teraz do rzeczy. Przy okazji wieczoru ze sportowym zacięciem popstrykaliśmy sobie kilka fotek. Na moje specjalne życzenie Tomasz zrobił zdjęcie w całej okazałości mej obłej figury. I jakoś w lustrze spoglądam na siebie bardziej życzliwczym okiem, bo zdjęcia są naprawdę fatalne. To taki kop w ten niemaly zadek uwieczniony na nich. Pewnie stąd się wzięła moja wczorajsza niechęć do słodyczy. Mowa o tym:

I zwłaszcza o tym:

No niby zmieściło się wszystko w rozmiarze 44 ale wygląda nieciekawie. Idę na rower. Tymczasem.

Aaaa tam...Właściwie to już dychę dzisiaj przejechałam, to nie idę. Sonia coraz przychylniej patrzy na moje wyprawy rowerowe, bo całą drogę spała bez szemrania. Grzeczna. Mam jeszcze jedną fotkę z niedzielnej kąpieli Soni. O tym, czym zajmuje się mężczyzna, kiedy część żeńska rodziny zajęta ablucjami wieczornymi. Także w temacie vitaliowym dzisiejszym. 

12 listopada 2009 , Komentarze (3)


Nazbierało sie parę fotek do wklejenia. Ale przedtem muszę napomknąć o 10! km nabitych dzisiaj. Wyczyn nielada, jak na mnie. W dodatku juz po 2 km obudziła się mała gnida i wytrzymała aż do 4 km, kiedy to kwękanie zamieniło się w płacz i potrzebna była interwencja. Okazało się, ze powodem była okazała kupa w pieluszce. Następnie nosidełko na kółkach stanęło przy rowerku i tak zleciał kolejny 1 km, pozostałe 3 minęły w tempie dostosowanym do bujania nosidełka i pozwalającym na koordynację ruchu posuwistego lewej ręki z ruchem obrotowym obu nóg. W efekcie ja dojechałam do mety a dziecko usnęło. Pozwoliło mi to na wykonanie dzisiejszego planu minimum, czyli umycie podłóg. Mało tego, udało mi się bowiem, nie jak zazwyczaj omieść mopem w trybie szybkim, ale dokonać tego trybem dokładnym. Co w zaskutkowało już nie kropelkami ale strużką potu w majciochach i uzupełnieniem płynów szklankami z nawiązką. Same plusy, nie minusy.
Wczoraj Tomasz urządził nam wieczór sportów i rekreacji. W programie była jazda na rowerze slalomem z przeszkodami oraz pogoń kierowcy nosidełka za rowerzystą tą samą trasą. Wszystko to u nas w mieszkaniu. Jedną z przeszkód był kij od mopa ustawiony jako poprzeczka, drugą zaś miał byc Tomek stojący z drugim kijem od mopa i trzeba było uniknąć uderzenia tym kijem po twarzy. Z drugiej przeszkody zrezygnowaliśmy, gdyż oceniliśmy ją jako mało wychowawczą, bo zalatującą przemocą w rodzinie. Na poniższych zdjęciach wszyscy uczestnicy zabawy.

11 listopada 2009 , Komentarze (4)

O! Widzę, że odrobinę namieszałam z moim wczorajszym japonskim westernem. Spodobalo mi się ot takie mega kontrastowe zestawienie a film był po prostu o samurajach. A że dociekliwą osóbką bywam, sprawdziłam czy ktoś z branży filmowej wpadł na podobny pomysł. Skoro były już spaghetti westerny to czemu nie miał by powstać jakiś sushi western? I proszę bardzo, produkcja: japońska, gatunek: western, rok: 2007, średnia ocena: niezły, tytuł: Sukiyaki Western Django, reż.: Takashi Mike, jako ciekawostka: epizodyczna rola Tarantino jako dziwacznego rewolwerowca. Z recenzji na FilmWeb spodobał mi się taki fragment:

 ta sprawdzona historyjka może być nadzwyczaj dziwaczna i nietypowa. W końcu nie często zdarza się w westernach szeryf z rozdwojeniem jaźni, banda wystrojonych Japończyków mówiąca po angielsku z nieznośnym akcentem. 
Dziękuję, raczej nie skorzystam.

Ze spraw naszych Vitaliowych.

Chyba pora zakasać kiecę i wziąć się do roboty. Został mi jedynie miesiąc do wyjazdu i zaplanowanych w Polsce zakupów ubraniowych. Planuję zmieścić tyłek w rozmiar 42 kiedyś tam ale chwilowo dostępny dla mnie to 44. Fajnie. Zajrzałam właśnie w tabelki rozmiarów i z moich obwodów biodrowych wynika ze zapakuję się co najwyżej w spodnie nr 46. Dziwne, aczkolwiek wykluczone, raczej będę w samych rajstopach biegać. Kropka.
Pozbawiłam swój rower ochronnej warstwy ciuchów, czapek i torebek. Chroniącej przed zakurzeniem dodajmy. Przejechałam dystans 5,5 km z niewielkim obciązeniem za to spiesząc się znacznie, bo chciałam zdążyć przed Sonią zanim się zorienentuje że matka w drodze. Niby niewiele ale w efekcie zaowocowało dwiema kropelkami potu, które potoczyły się spod biustu. Dobra nasza.

10 listopada 2009 , Komentarze (4)


Coraz lepiej. Wczoraj był mały poślizg w wstawaniu, dziś niemal dachowanie, czyli pół godziny w plecy. Obudziły mnie delikatnie spanikowane odgłosy dochodzące zza drzwi sypialni, świadcząceo ewidentnie o tym, że część pracująca naszej gromadki zaspała. A że we mnie duch współpracy niecałkiem jeszcze wykorzeniony przez osobistego lenia, wstałam żeby pomóc w porannej wypawie. Dobra dziunieczka ze mnie, dziękuję, dziękuję za owacje na stojaka. I jak mamy godz. 8.32 to właśnie nadpaliłam skwarki. Jasna cholera. A niby taka idealna jestem! Do uratowania, uff... Uznałam, że skoro nabrałam rozpędu z rana to juz nie wyhamuję tylko zabiorę się za robienie kapuśniaka, czyli ciąg dalszy z serii wykopki z lodówki i dojadamy wszystko. No! przynajmniej teraz żaden z sąsiadów nie będzie miał wątpliwości, gdzie w bloku mieszkaja Polacy. Dojdą nas po zapachu gotowanej kapusty. 
 
W związkiu z powyższym, dotyczącym zaspania, dziś nie zaczerpniemy z bogatej skarbnicy porannych trików budzenia dziecka. Nawiążę w zamian do tematu sprzed paru dni tj. oglądanego przez Tomka japońskiego westernu. Film oglądał w odcinkach, bo albo nie był az tak porywający albo przeważyła senność po 10 godzinnym dniu pracy w pełni sezonu. Okazało sie ponadto, że zmorzył go sen kilkukrotnie w dokładnie tym samym momencie, kiedy to główny bohater właśnie rozpoczynał opowiadanie swojej histori. Tomasz więc zaczynał po raz kolejny oglądanie filmu od tej samej kwestii wypowiadanej przez gościa az zwróciło to moją uwagę. W samej końcówce przysiadłam obok z Sonią i oglądałam razem z Tomkiem. Potem zagadnęłam czy dowiedział się jaka była ta historia bohatera, na co Tomasz w 5 zdaniach streścił cały film. Tym sposobem dotarły do mnie "fakty", o których wcześniej nie miałam pojęcia, np ze w średniowiecznej Japonii lokalne rządy sprawował dzielnicowy, zwany też wymiennie dziekanem. Taką mam pamięć wybiórczą, że fabuły nie pomnę za to feudalne tytuły zapamiętam.

Tymczasem kapuśniak z lekka sobie pyrka, dziecko ciumka a ja pozaglądam tu i ówdzie. Miłego dnia życzę.

9 listopada 2009 , Komentarze (4)


Halo halo! Wagę Tomasz zakupił w niedzielę, tak? W niedziele mam więc dzien wazenia i poprawy wskazań paska na te właściwsze, zgadza się? Tak. A u mnie tymczasem w niedzielę znowu zaszło ciasto i motylek udupiony. Mniej jedynie o tabliczkę czekolady, tyle co nic. Zmienię, zmienię ale bez entuzjazmu.

Dzikus już prawie wykurzony, bo zaroiło się od spotkań towarzyskich. W piątek byłam w swojej firmie a w sobotę odwiedziliśmy Tomka kolegę z pracy. Szczęśliwie kolega ma 4 letnią córkę, więc Majka nie wynudziła się. Sonia również miała pełne rączki roboty, związanej głównie z uprzykrzaniem mamie wyjść do ludzi. Mniej więcej półtorej godziny spędziłam z nią w sypialni gospodarzy próbując ululać dziecko do spania. Niefortunnie sypialnia pozbawiona była drzwi i biegające w te i wewte dziewczynki oraz rozbawione towarzystwo dorosłych nie ułatwiały zadania. Pewnie też Sońka za mala jest na takie wyjścia. Nie ma to jak spokojnie zasypiać w zaciszu maminego cycka i własnej sypialni. Z drzwiami. 

Z cyklu podsłuchane z rana. 
Tym razem Majka wstała bez szemrania i Tomasz nie miał okazji wykazać się pomysłowością w budzeniu. Sam wstał z małym poślizgiem i poganiał dziecko donośnym sopranem. A to się Majeczce nie spodobało... Zwróciła się więc do niego w te słowa
Jak cycysz na mnie to nie jesteś moim ulubionym tatą!
Oj! czuję w kościach, ze dziś czeka mnie wywiad na temat tych pozostałych, mniej faworyzowanych tatów Majki.

7 listopada 2009 , Komentarze (4)


Zupa nie była za słona. Była idealna. Kurka, jaka ona była zajebiście dobra. Rybna zupa nigdy nie była w moim rodzinnym domu praktykowana, raz spróbowałam u mojego wujostwa, taką prawdziwą rybną, na wywarze ze łbów, zaprawioną odpowiednio rybim smrodkiem. I takie miałam skojarzenia z omawianą zupą az do wczoraj. Zupa Kalego była jedynie z dodatkiem ryby a przepis zaczerpnięty z jakiejs orientalnej kuchni, tak myślę sobie że tajskiej. I co tam miła nasza Anna wymacała jęzorem? Ano kawałki białej ryby, krewetki, mango, mleczko kokosowe, czerwoną paprykę, zieloną kolendrę i żółte curry. Resztę składników nie pamiętam. Kolorek miała intensywnie jasnopomarańczowy, konsystencję leciutko zagszczoną a smak niebiański. Na 1000% spróbuję ją odtworzyć, tylko co mi z tego wyjdzie? Jeszcze poszperam w sieci i przyjżę się przepisom.
Spóźniłam się starym zwyczajem Guzdrałek jakieś 20 minut, chociaż w efekcie byłam grubo przed czasem, bo Kale wyrobił sie z zupą dopiero na drugą. Moje ciacho też wypadło nieźle, pachnące jabłkiem i cynamonem, świeżuteńkie i jeszcze ciepłe. Sonia dostała prezent od firmy, komplet z polaru ale chyba wymienię na większy, bo z rozmiaru wynika, ze bedzie dobry latem przyszłego roku. 

Nie zdążyłam uwiecznić konsumpcji zupy, bo sama spieszyłam się zeby zdążyć przed Sonią i jej porą wrzasku. 
Ale jest spożycie ciasta, proszę bardzo.

Kale stwórca zupy to ten bez włosia na głowie.

Valentyna na pierwszym planie, wczoraj  zakasała rękawy i zabrała się za porcjowanie.

I moja pięknotka w stroju galowym, tyllko obuwie troszkę hehehe niewyjściowe.

6 listopada 2009 , Skomentuj


Przycupnęłam na chwilkę w porze karmienia przy kompku. Trwam w postanowieniu, zeby nie główkować nad wymówką i idę z wizytą do pracy. Kropka. Z ciastem prosto i sprawdzono, żadne tam wynalazki, robię szarlotkę, bo już kiedys towarzystwo testowało. Co  prawda zniknęła pod taczką bitej śmietany, bez której Islandczycy ciasta nie znają. O gustach nie dyskutujemy, co najwyżej się dziwimy. Ja do tego ręki nie przyłożę, nie toleruję przemocy, nawet jeśli mowa o śmietanie. Biorę ze sobą aparat, uwiecznię spotkanie, fotki powklejam. Kończę bo zupa już za trzy godziny a ciasto nie gotowe, ja nie gotowa, Sonia...

5 listopada 2009 , Komentarze (4)


Zasiedziały czop domowy ze mnie i dzikus w dodatku. O! Wczoraj wpadła do mnie Monika, z którą pracowałam przed urlopem. Daleko nie ma, bo mieszka za ścianą. Zażyłości między nami co prawda brak, choć i ona i ja, obieśmy sympatyczne i dogadujemy się, tylko nasi panowie kręcą na siebie nosami. Po urodzeniu się Soni i niemal roku niegadania ze sobą Tomasz wyciągnął łapsko do kolegi i pogodzili się. W tym czasie sąsiad, który postanowił wygrzewać kości na stare lata w cieplejszym klimacie, poszukiwał lokatorów na swoje mieszkanie. I tak, mamy teraz, jak Kargule i Pawlaki, osobistych wrogów za miedzą czyli ścianą. Panowie tymczasem ponownie zamilkli, choć nie do końca, bo rywalizują ze sobą na basy. A przynajmniej Tomek. Wracając jednak do Moniki. Pogadałyśmy chwilkę na tematy pracowe. Dzięki Boziu, na żarełko nasze bezmięsne cały czas są chętni, pracy więc mają po pachy i firma na kryzysowym rynku cały czas prosperuje dzielnie. Uff! Odchodząc na urlop obiecałam, że pojawię się zaprezentować małą i półtorej miesiąca minęło a ja się nie mogę zebrać. Niby łatwo, samochód mam, do firmy całkiem blisko... tylko ten dzikus we mnie rośnie i stroni od ludzi. Och! Zaraz złapie za telefon i zaanonsuję się na jutro. Ponoć Kale, mąż szefowej, tez szef, warzy jutro dla pracowników jakąś niebywałą zupę rybną! Ulepię jakieś ciacho i pojadę! No, jak łatwo sie samemu nakręcić! Parę wykrzykników i pełna mobilizacja! To dzwonię! Już! Jestem umówiona i odczopowana. Teraz myślę nad ciachem szybkim i pysznym. 

4 listopada 2009 , Komentarze (3)


O księciu wspomnę tylko, że chyba jednak niepotrzebnie go kupiłam, skoro mojemu dziecku wystarcza ino sam jego wizerunek do pełni szczęścia. Przytargała przed komputer cały majdan z ogonami, sukienkami, grzebykami i Arielką na czele i kazała trzymać na pulpicie zdjęcie Eryka.  Wymachiwanie lalką przed mnitorem i śpiewanie piosenek to cała zabawa. Wieczorem jeszcze tylko po raz 1001 poszedł film i na tym koniec historii księcia z bajki.

A potem zadzwoniła babcia Tereska. Ja tylko dwa słowa zamieniwszy poszłam z małą do  sypialni, w końcu to nie ze mną chce rozmawiać, ale z wnuczką. Siedzę tak sobie i mimo woli nasłuchuję o czym tam prawią. Wiem tez, ze Majka nie usiedzi długo w fotelu i zaczyna swoje ewolucje jak fikołki i pełzanie. Po bardzo krótkim czasie zaczyna ją również nudzić rozmowa. Słyszę zatem takie żalem zakrapiane słowa babki Majka, bo ja tylko twoje nogi ciągle widzę. Na co Majka stłumionym głosem spod fotela jak echo powtarza Majka, bo ja tylko twoje nogi ciągle widzę. Za chwilę z kolei bawi ją przytakiwanie babci przewrotnie nazywanej mamusią. Babcia swoje a Maja co dwa zdania Tak mamusiu. Nie mamusiu. Najwazniejsze, że miłość kwitnie.

Sprawy nasze żywieniowe wyglądają następująco. Jak coś zalega w lodówce (piszę to sciszonym glosem) to niemal na pewno Tomasz znajdzie to w swojej racji żywnościowej przeznaczonej do konsumpcji w pracy . Żołądek ma zahartowany a kubki smakowe niewybredne. Wczoraj odwaliłyśmy z Sonią kawał spaceru, jakieś 2 godz. w pieknym słońcu, wiec zostało mało czasu na przygotowanie obiadu. Wykorzystałam tedy wariant plackowy, zalegające parówki z ciastem gęstonaleśnikowym. W samą porę, bo Tomek wrócił z głodomorem w brzuchu. Aj! nie zdążyłam w pore krzyknąć, ze te placki nie na słodko. Krzyknęłam, ale za późno, bo już wywalił na nie pół kubka serka waniljowego. Machnął ręką, że to nie problem, zjadł pół placka, skrzywił się i wydał polecenie usunięcia części waniljowej. A jednak...