chyba odkryłam Amerykę ;)
Czyli własną dietę "cud".
Próbowałam różnych rzeczy, kombinowałam jak odchudzić posiłki, z czego zrezygnować, co najlepiej jeść o konkretnych porach dnia.... tak właściwie to wszystko opierało się na klasycznym MŻ, ale... Sumując moje dotychczasowe wysiłki, wszystko to można o kant tyłka trzasnąć!
Kto jeszcze nie wie to się teraz dowie - nie mam problemu ze słodyczami lub słonymi przekąskami... Ja uwielbiam pierogi! Kocham makarony! Nie wyobrażam sobie nie jeść tych rzeczy.
Pojawia się zatem pytanie z czym problem? Przecież na MŻ można to spokojnie ogarnąć! Taa...w teorii chyba..... Nie umiem ograniczyć się do 6 pierogów... Jak do nich siadam to leci od razu 15, hamuję się żeby nie więcej.... A makaron? Ło rany... moja porcja nie różni się wielkością od tej mężowskiej. Przynajmniej nie biorę już dokładki, chociaż tyle się nauczyłam...
Całkowita eliminacja tych produktów nie powiodła się... Zresztą samo założenie było strasznie głupie. Wyrzucam coś z menu, chudnę, potem stwierdzam, że skoro już się odchudziłam to może jakiś makaronik na obiad? Raz, drugi, trzeci...aż straciłabym kontrolę. Bo tak to się chyba odbywa, jak odmawiamy sobie rzeczy, na które mamy ciągłą ochotę, prawda?
Zaczęłam kombinować jak najbezboleśniej rozwiązać swój problemik. I tak oto odkryłam Amerykę! Postanowiłam trzymać się jednej zasady - jedna porcja mącznych węglowodanów dziennie! Mam w planach pierogi na obiad? To urządzam sobie dzień bez chleba. Zjadłam kanapki na śniadanie? W takim razie do obiadu będzie kasza. Itp.
Funkcjonuję tak sobie niecałe dwa tygodnie i przy regularnych umiarkowanych ćwiczeniach potraciłam po 3 cm w obwodach!
W końcu znalazłam sposób na swój tłuszcz! ;)
człowiek lekko 'pokrzywdzony' pozwala sobie na
więcej
A raczej nie ma problemu z usprawiedliwianiem nadprogramowych zakupów. Czy to żarcia, czy kosmetyków... niektórzy preferują ciuchy.
Wczoraj rozwaliłam sobie kciuka. W bardzo głupi sposób - wtyczka w kontakcie stawiała opór, więc szarpnęłam. W momencie szarpania postanowiła wyjść lekko, w skutek czego moja ręka miała bliskie, bardzo gwałtowne i nieplanowane spotkanie z rantem kafelek w łazience...
Rozcięłam sobie skórę wzdłuż kciuka. Było trochę strachu bo pokrwawiłam chwilę obficie. Teraz jestem opuchnięta i lekko obolała kiedy chcę zgiąć palcem - brak chwytu kiepska sprawa :( Wracając do tematu... poużalałam się troszkę nad sobą i pomyślałam, że nici z planowanego mycia okien, równie dobrze mogę się nieco przewietrzyć. Wybrałam się na spacer bez celu, ale moje nogi lepiej wiedziały gdzie chce iść. Najpierw odwiedziłam drogerię, z której wyszłam z kilkoma maseczkami, odżywką do paznokci i masłem do ciała o zapachu białej czekolady. Następny był spożywczak, w którym przyszalałam jogurtem wiśniowym, czekoladą gorzką ze skórką pomarańczy i chałwą....
A wszystko przez to, że rozcięłam palec i próbowałam się pocieszyć....
waga i myślenie życzeniowe
Kiedy najlepiej jest się ważyć?
Oczywiście rano. Jeszcze przed śniadaniem i najlepiej po opróżnieniu jelitek. Nie zawsze jednak udaje się załatwić drugą czynność zaraz po przebudzeniu. Ja nie należę do tych szczęśliwców. Zawsze muszę swoje odczekać....
W każdy dzień pomiaru wagi uruchamia mi się śmieszny ciąg myślowy. Staję na wadze z samego rańca i jeśli nie podoba mi się to co widzę zaczynam argumentować sobie dlaczego jest tak, a nie inaczej. Pierwsza myśl - no tak, mam w sobie całe wczorajsze żarcie, to ono tak wpływa na wynik. Zważę się po załatwieniu tej konkretniejszej potrzeby. W rzeczywistości przecież tyle nie ważę, to wszystko przez te resztki!
Kilka godzin później, po pozbyciu się wczorajszych resztek z jelit, cyferki na wadze wcale nie są przychylniejsze. No i wtedy myślę, że to wszystko przez konkretne śniadanie, kawę i inne płyny, które już zdążyłam w siebie wlać... Gdyby je odjąć wyszedłby wynik "prawdziwy".
No ludzie, jak można tak się oszukiwać. Przecież to strasznie śmieszne jest!
Skąd mi się wzięło, że w "rzeczywistości" jestem lżejsza? Przecież jem i piję codziennie. To znaczy, że zawsze będę miała w organizmie jakąś nadprogramową masę. Dlaczego zawsze zwalam winę na to co wchłonęłam? Te rzeczy stają się częścią mnie i nie ma wyjścia, wpływają też na wagę.
Czy w takim razie warto trzymać się zasady porannego ważenia? Może uczciwiej byłoby kontrolować wagę wieczorami, przed pójściem spać?
Tak profilaktycznie i dla spokoju ducha ;) Może wtedy dałoby się uniknąć takiego myślenia życzeniowego? ;)
kolejnych kilka dni to będzie wyzwanie....
Dlaczego?
Na osiedlu remontują(?) gazociągi i przez 5 dni nie będę miała możliwości korzystania z kuchenki. Czyli żadnych jajeczek, żadnych zupeczek... :/
Odkurzyłam prodiż - będzie śmiesznie. Bardziej się orientuję jak upiec w tym ustrojstwie ciasto niż zrobić jakieś mięcho na obiad. No i muszę jeszcze odkamienić czajnik elektryczny, może się jeszcze nada po tych wszystkich latach nieużywania. Swoja drogą, że byłam kiedyś zbyt leniwa żeby zrobić porządek w tym grajdołku to prawdziwy cud - czajnik poleciałby pierwszy.
Zastanawiałam się nawet, czyby nie zainwestować w mikrofalę. Narobiłabym gotowców i do lodówki. Z podgrzaniem nie byłoby problemu. Jednak opanowałam się w czas ;)
To tylko pięć dni :) Fakt, na pewno będzie bardziej kanapkowo niż dotychczas. Pewnie wpadną też jakieś grzanki z serem z opiekacza. Ale! Przypomniałam sobie o takim cudzie, jakim jest kuskus! :) Do przygotowania tej kaszy nie potrzebuję kuchenki :) A baza do sałatki jak znalazł! :)
To tylko 5 dni...
Ciągle ćwiczę :) To już dwa tygodnie regularnych ćwiczeń :) Chyba w końcu trafiłam w swój system :) Co dwa dni robię przerwę. Do hantli i przysiadów dorzuciłam rozciąganie. Za jakiś tydzień, może dwa dołączę rowerek ;) Czuję jak pomału nabieram siły. I o to chodziło :)
ustabilizowałam się trochę ;)
Zaczęłam się znowu ruszać. Na razie delikatnie i tylko to na co mam aktualnie ochotę, coby się niepotrzebnie nie zrażać (jak to bywało do tej pory). Także od całych dwóch dni praktykuję przysiady i hantle :) Zajmuje mi to nie całe pół godziny, ale to już jest "coś" w kierunku "czegoś" ;)
Muszę przearanżować sobie pokój. Dotarło do mnie, że za każdym razem, gdy pojawia mi się w głowie pytanie "może pojeździłabym na rowerku?" następowała błyskawiczna odpowiedź " nie chce mi się go wyciągać z kąta". I mam teraz nizłą zagadkę, jak przestawić stół, komodę i rowerek, tak żeby mieć do niego łatwy dostęp bez konieczności odsuwania kilku mebli. Najlogiczniejsze ustawienie zablokuje mi nieco dostęp do komody, w której trzymam sztućce... Tak źle i tak niedobrze...
ile razy można sie ogarniać?!
Początkowo myślałam, że zanik moich obsesyjnych myśli o "diecie" to dobry znak. Gdzieś się nawet chwaliłam, że wracam do normalności bo przestałam zaraz po przebudzeniu planować menu oraz dzień pod "dietę". Przestałam też ważyć się codziennie (to akurat dobrze) i mierzyć co tydzień (to już mądre nie jest). Z jedzeniem nie jest tragicznie, ale coś czuję, że te cholerne kluchy powoli, ale skutecznie znowu przejmują kontrole nad moim menu. No i ćwiczenia... raz są, raz ich nie ma...
No ile razy można się ogarniać?!
Jestem leń skończony! Niepoprawna do granic możliwości, z jakimś głupim rozszczepieniem osobowości - jedna "ja" chce i potrafi, natomiast druga jest wiecznie zdołowana, rozdrażniona i zła na wszystkich o wszystko.
Po tygodniu dietowego eksperymentu ;)
Tak dla przypomnienia - mój eksperyment polega na tymczasowym wyrzuceniu z diety "mącznych" węglowodanów. Początkowo miały to być dwa tygodnie, ale już w trakcie tego pierwszego tygodnia upewniłam się, że potrafię egzystować bez kanapek 5 razy dziennie, i pierogów (kilkunastu sztuk dziennie). Odzyskanie kontroli nad własnym jadłospisem było zadziwiająco proste :)
Plusy:
- ubyło mnie kilogram ;) jak się nie cieszyć? ;)
- przypomniałam sobie, że warzywa nadają się nie tylko na kanapkę, jako surówka do obiadu, czy też jako wkładka do zupy ;D Warzywka są super! ;) I są idealnym dodatkiem do każdego posiłku ;) Skąd mi mi się wzięło, że jak na kanapkę rzucę plasterek pomidora to ju wszystko ok? Przecież do tej samej kanapki można dorzucić kilka listków szpinaku, sałaty, czy też czegoś innego liściastego ;) Albo jeszcze lepiej - zrobić sobie małą miseczkę sałatki jako takiej i wtedy pewnie wystarczą dwie kanapki, a nie pięć ;D To takie moje prywatne odkrycie Ameryki ;) Muszę zapamiętać tak na przyszłość, żeby nie wpaść znowu w kanapkowy cug.
- moje jelitka są szczęśliwe. Czuję się znacznie lżejsza - zarówno w rzeczywistości, jak i przenośni ;D
- odkryłam, że zmiksowane zupki z soczewicą doskonale sprawdzają się jako koktajl na drugie śniadanie
- taki system jest łatwy i przyjemny o ile ma się caly dzień wolny i żadnych planów na wychodzenie z domu. Dlaczego?
Minusy:
- zaczynają się upalne dni... Nie ma co ukrywać, żadna sałatka po kilku godzinach w torebce nie zachowa swojej świeżości... Chcąc spędzi cały dzień poza domem trudno jest wymyślić jakieś jedzonko na wynos. I to właściwie jedyny, ale jakże problematyczny minus mojego eksperymentu.
Nadszedł czas na stopniowe dorzucanie węglowodanów do posiłków. Dzisiaj zamierzam zjeść trochę makaronu do obiadu, a co! ;D
a podobno lustra w sklepach wyszczuplają....
Ciekawa jestem gdzie to mają takie lustra... :/
Moja wczorajsza wyprawa po jakieś szorty i spódnicę była okropna. Pomijając wieszaki pełne ciuchów z podłego materiału, w rażących kolorach i rozmiarach, o których mogę tylko pomarzyć, muszę się przyczepić do muzyki w sklepach. Nie chce mi się nawet liczyć do ilu sklepów nie weszłam słysząc co tam puszczają i jak głośno! Dziwna polityka marketingowa... jak dla mnie odnosi skutek odwrotny od zamierzonego... I szczerze współczuje personelowi...
No, ale miało być o lustrach. W domu nie posiadam lustra obejmującego całą sylwetkę, także to, co zobaczyłam wczoraj w przymierzalni wprawiło mnie w osłupienie. Co innego zdawać sobie sprawę z własnych gabarytów, a co innego to zobaczyć... Nogi rewelacyjne, reszta nie jest idealna, ale widać, że wystarczy nad tym trochę popracować i powinno być super, a brzuch.... a brzuch jakbym ukradła ze trzem osobom :/ Okropne paskudztwo, zupełnie nie pasujące do całokształtu. Nie podoba mi się, nie lubię go i zamierzam pozbyć się drania raz na zawsze!
ciągle długa droga przede mną
Dzisiaj się poddałam. Dotarło do mnie jak daleko mam do celu. Pogodziłam z tym, że ostatnie pół roku to straszne pasmo wszelakich zawirowań i raz chudłam, raz nadbierałam to, co ze mnie zeszło. W połowie grudnia było 67 kg, dziś jest 65...
Teraz już wiem jakie błędy popełniałam, wiem co robić, żeby za kolejnych kilka miesięcy taki wpis się nie powtórzył ;) Wiem jak nad sobą pracować ;)
A jak się poddałam?
Jadę do sklepu po szerokie szorty i może jakąś spódnicę. Trochę mi zajęło oswojenie się z myślą, że to, co nosiłam w zeszłe wakacje spokojnie może na mnie poczekać do wakacji kolejnych. Teraz jestem rozmiar 42 i nie ma zmiłuj, w 38 się nie zmieszczę ;D
Co do mojego eksperymentu dietowego... jest pewien sukces. Nie uważam już, że dzień bez kanapki to dzień stracony ;D Ciągle biję rekordy w spożywaniu warzyw i jest cudnie! Moje jelitka są szczęśliwe ;D Pożyję sobie jeszcze troszkę bez "mącznych" węglowodanów. Może nie przez te dwa tygodnie, jak wcześniej zapowiadałam, może troszkę krócej...;) Nie sądziłam, że tak szybko odzyskam kontrolę nad własnym menu i będę potrafiła w tym samym czasie robić sobie sałatkę i grzanki z boczkiem, i żółtym serem dla męża ;D
Miała być dieta South Beach, a wyszedł eksperyment
;)
Już jakiś czas temu miałam ochotę zrobić mały eksperyment. Mianowicie byłam ciekawa jak zacznie się zachowywać moje ciałko jak przestanie przez pewien czas dostawać węglowodany. Idąc tym tropem natrafiłam na dietę South Beach i jestem strasznie zaskoczona ogromem sprzecznych informacji. Najłatwiej byłoby zaopatrzyć się w książkę, ale po tym jak spotkałam się z komentarzem dziewczyny, która ma dostęp do oryginału i twierdzi, że w niektórych polskich tłumaczeniach są błędy - pomyślałam, że nie warto ;P
I tak oto zdecydowałam się na to, co następuje:
1. przez dwa tygodnie zero:
- makaronu,
- chleba,
- ryżu,
- kasz,
- owoców,
- alkoholu.
[o takich rzeczach jak brak słodyczy, chipsów, gazowanych napoi, czy fast foodów nawet nie wspominam, ponieważ niejedzenie ich opanowane mam już dawno]
2. W moim menu zadebiutują rośliny strączkowe (no może poza fasolą, z nią mam styczność całkiem często) ;D Nigdy nie jadłam soczewicy!
3. Wracam do aktywności i nie ma zmiłuj!
Po dwóch tygodniach okaże się, czy słusznie obwiniam węglowodany za wpadki na diecie ;) Trzymajcie kciuki! ;)
EDIT
Dziewczyny, nie palcie mnie na stosie ;P Czy ja napisałam, że zamierzam spędzać po dwie godziny na siłowni? Ja dopiero zaczynam! Jeśli uda mi się co drugi dzień wysiedzieć pół godziny na rowerku stacjonarnym to będzie sukces. Muszę się rozruszać, porozciągać, przyzwyczaić ciałko do aktywności innej niż chodzenie. Po tych dwóch tygodniach, zacznę powoli wprowadzać węglowodany i zwiększać aktywność fizyczną. I z czasem ta dieta będzie tym, czym z założenia jest zdroworozsądkowe odżywianie ;)
Stopniowe ograniczanie makaronu i innych klusek zwyczajnie mi nie wychodzi. Może jak zerwę z nimi na pewien czas to wtedy będę w stanie ograniczyć się do jednej porcji, a nie trzech!