10 TdM. Pękło dzisiaj 11,5 km, w połowie podbiegi, kilka b. stromych. Teraz już mi dobrze, czuję "głębokie" płuca, przyjemne zmęczenie... ale pierwsza połowa tego treningu to była gehenna. Jednak nie mogę robić przerw dłuższych niż jeden dzień, bo momentalnie wraca problem piszczeli. Kilka razy się zatrzymywałam, rozmasowywałam przykurcze, okładałam pięściami nogi i w końcu przeszło.
Wniosek?
Nie tylko w sporcie, ale w każdej dziedzinie życia, każdy dzień jest lekcją. Wiem, że to brzmi, jakbym naczytała się Coelho i teraz wylewała swoje przemyślenia. Jednak wreszcie do mnie dotarło, dlaczego mam takie problemy z ciągłością treningu. Samozaparcia mi nie brakuje, absolutnie nie, konsekwencji też mam pod dostatkiem. Po prostu muszę mieć ciągłość, nie wolno mi robić sobie dwóch dni wolnych z rzędu, bo potem wracam do bezbolesnego szurania przez kolejne dwa, bardzo bolesne treningi.
To był mój pierwszy wniosek. Taka długa, bolesna lekcja, której przyswojenie zajęło mi ponad 1,5 roku.
Drugi wniosek? Zero mocniejszego alko. (Tak, wniosek po piątku ) Bardzo rzadko mi się zdarzają takie typowo studenckie imprezy. Zwykle lampka wina albo piwo to jedyne, co przyswajam na jakichś spotkaniach czy wyjściach, a po nich czuję się totalnie normalnie i nie mam problemu. Jednak od czasu do czasu przytrafia się sytuacja, kiedy po prostu idiotycznie nie odmawia się kieliszka czy dwóch.
Przez ten weekend bardzo wyraźnie do mnie dotarło, że nie mam czasu na takie szaleństwa i wracanie po nich do formy. Momentalnie zaczyna brakować płuc, a zamiast wydolności pojawia się ociężałość, problemy z utrzymaniem szybszego tempa...
BESSĘSU. Zdecydowanie zmniejszam ilość %. Koniec kropka.
Idę dalej cieszyć się piękną niedzielą